poniedziałek, 31 grudnia 2012

Prawie romantycznie

Sobotnie popołudnie. Człapiemy z Najwspanialszą-Z-Żon w stronę domu. Delikatny chłód czerwieni nam nosy, zamarznięte kałuże chrupią pod butami, objęci w pół idziemy sobie krok za krokiem, obserwując przejeżdżające samochody.

Bliżej prawdy byłoby, gdybym napisał, że pizga jak diabli, wiatr bez mała zrywa skórę z czaszki, a w pół objęci jesteśmy jedynie po to, by nie wyjebać się na zamarzniętych chodnikach. Z samochodami też nie do końca miło i ładnie, bo patrzymy na nie w nadziei, że któryś wpadnie w poślizg na oblodzonej kostce i rypnie w słup lub drugi samochód, jak to się często tutaj zdarza... Ale przemilczmy takie spojrzenie na świat.
Wszak miało być romantycznie.


...idziemy przez to miasto objęci wpół, nagle wpada mi do łba szatański pomysł! Zrobię coś nietypowego, zaskakującego i romantycznego! Od słów do czynów dużo nie brakowało, skręcam nagle w prawo ciągnąc swą 2gą połowę za rękę i pomimo Jej oporów wspinamy się na schody prowadzące do jakiejś kamienicy. A schodów owych było ze czterdzieści.
Najwspanialsza-Z-Żon zdziwiona i zaniepokojona zerka na mnie podejrzliwie:
- po co tu weszliśmy?
Ja, by wszystko stało się jasne, obracam Ją o 180stopni i wskazuję wspaniałą, romantyczną panoramę roztaczającą się przed naszymi oczami. Czterdzieści schodów niżej, gdzieś tam w dole widać chodnik, ulicę, codzienne życie mieszkańców naszego miasta. W oddali park, za parkiem majaczą zarysy jakiegoś osiedla. Prawie idealnie gdyby nie to, że od strony piwnicy za nami zalatuje kocią szczyną, a sralnik dla psów po lewej też proponuje raczej średniej jakości doznania. Jednak robię dobrą minę do złej gry czekając, aż Najwspanialsza-Z-Żon poruszona moim nagłym przypływem romantyzmu rzuci mi się w ramiona. Ta zaś przygląda się chwilę okolicy i po chwili rzecze:
- no i?

...no i jestem w dupie, chyba nie załapała. Przez moment zastanawiam się jeszcze, jak uratować sytuację i dobić to finalnym gwoździem romantyzmu.... zerkam w dół, wiatr wieje w twarz, mógłbym teoretycznie zrobić tak jak w Titanicu - złapać Najwspanialszą-Z-Żon za biodra i na skraju schodów rozłożyć Jej ręce niczym skrzydła ptaka, nucąc jednocześnie maj hart łil goł on... Tyle, że biorąc pod uwagę stan każdego ze stopni, najpewniej polecielibyśmy na mordę...
- NO I?!
...wyrywa mnie z zamyślenia.
- eeeeeeeee... no, romantyczny chciałem być, czy coś.
Najwspanialsza-Z-Żon rozgląda się dookoła, patrzy na mnie z politowaniem, po czym stwierdza:
- Aha.

Kilka minut później znów człapiemy w stronę domu. Dzielę się przemyśleniami z Najwspanialszą-Z-Żon:
- Ty się chyba zestarzałaś, kiedyś gdybym tak zrobił, to byś miała zaciesz i byłabyś zadowolona i w ogóle, a teraz to widzę, że Cię nie interesuje taka forma romantyzmu... Odnoszę wrażenie, że jedyna wymagany przez Ciebie romantyzm, to żebym nie pierdział w sypialni...

Wzrok Najwspanialszej-Z-Żon mówiący "nadchodzą warzywa na obiad" skutecznie wyczerpał temat...

piątek, 28 grudnia 2012

Ranny wojenne

Ostatni dzień przed świętami.
Jak się okazało, narodziła się nowa tradycja. Fundamentem tej tradycji jest ciasto, a zwieńczeniem farsz. Znaczy się, że pomoc do lepienia uszek jest potrzebna już i teraz, więc trzeba udać się do Teściów, gdzie od rana Najwspanialsza-Z-Żon wspiera czynem wszelakie kuchenne rewolucje. I tak trzeci albo czwarty rok z rzędu dane mi jest wałkować, wycinać, miąchać i zagniatać...

Niedziela wieczór. Okopany w kocach wygrzewam kościec w towarzystwie psa warczącego przez sen. Po prawicy aromatyczna kawa, pod plecami sterta poduszek, na kolanach komputer. Święta czy nie święta, pojeździć czołgiem trzeba!
Zerkam na zegarek - nadchodzi moment, gdy należy wyplątać się spod koców i iść walczyć z uszkami. Delikatnie budzę psa spychając go nogami na ziemię. Wnioskując z rabanu jakiego narobił podczas lądowania, Merdaty obudził się podczas lotu, gdzieś w połowie drogi pomiędzy kanapą a podłogą.
Gapię się z politowaniem na psa starającego się ogarnąć zaspanym zwojem mózgowym,  dlaczego jest na ziemi a nie na kocu... Z wyrazu jego pyska leje się inteligencja niczym z niedzielnego kazania w Pipidowie Dolnym.

Niecałe pół godziny później stoję w przedpokoju Teściów. I tak stoję. I patrzę. Po 2giej stronie pomieszczenia stoi kot. I tak na mnie patrzy. I tak stoimy sobie.

Ożesz miaukata jego mać, zapomniałem, że tymczasowo pomieszkuje tu to... bydlę.

Nic to, omijam śmierdziela szerokim łukiem, niby przypadkiem trącając go kilka razy stopą i kieruję się do kuchni. A tam... garmażeryjne epicentrum! Tu uszka, tam pasztet, obok martwa kaczka wypina ponętnie swój wydepilowany zadek, jakby mówiąc: 'wypchaj mnie, wsadź we mnie swój wielki i twardy baton farszu,  ty... ty... ty, co lubisz sobie rączką w kaczym kuprze pogmerać!'.
No święta nadchodzą pełną dup... gębą!

Szybko wpadam w wir prac, tu uszko, tam pęczek do pociachania, tu ciasto do wyrobienia i zerkam tylko w stronę drzwi co chwilę widząc, jak na progu przechadza się ON! I pomiaukuje patrząc tymi swoimi kaprawymi ślepiami w stronę kaczego farszu. Ja wiem, śmierdziel coś planuje. One ZAWSZE coś planują! Mam się więc na baczności, na wszelki wypadek mając zawsze w zasięgu ręki zmywak. Wszak nic tak idealnie nie powstrzymuje kocich planów, jak solidny strzał mokrą ścierą w kaprawe lico!

Późny wieczór. W końcu wolna chwila, można siąść na kanapie, nogi rozprostować. Kacza dupa załadowana farszem radośnie pyrka w piekarniku, uszka się gotują, pachnie zacnym jadłem.
Podchodzi kot. Atmosfera od razu siada. Fałszywe bydlę niby to się ociera o nogi, niby mruczy i na kolana chce wejść, lecz ja wiem... Ja dobrze wiem! Chwila nieuwagi i zaraz spróbuje mi przegryźć krtań, rozdrapać żyły, albo co gorsza siąść na moim laptopie!
NIE ZE MNĄ TE NUMERY! Biorę bydlaka na ręce. Śmierdziel mruży niezadowolony oczy kładąc uszy po sobie. Gapię się na niego, on na mnie. Taki ładny kociak kiedyś był, a teraz taka włochata, pucołowata parówa! Łapię bydlaka za policzki i robię mu...
- a ti ti ti bobasku!
Wkurwiony kot zaczyna mrauczeć z niezadowolenia.
- a titititit, ti ti ti, gruba miaukata świnko!
...kontynuuję pieszczoty. Kot ma wyraz twarzy, jakby ktoś mu przed chwilą załadował czopek tępą stroną do przodu.
- a ti ti ti...

JEB!

Otwieram oczy. Kot zwiał z kolan i oblizuje się niezadowolony pod telewizorem patrząc na mnie z satysfakcją. Zdziwiony tym co zaszło, chcę podrapać się po brodzia, gdy nagle czuję...
Kap!
Kropla krwi spadła mi na dłoń. I nos mnie zaczyna piec. Kurwa..
Idę do lustra. Lewą stroną nozdrza idzie rana cięta plująca krwią na lewo i prawo. Stoję przed tym lustrem i powoli dochodzi do mnie tragiczna rzeczywistość...
 - Kasiaaaaaaaaa!!!!!!
Najwspanialsza-Z-Żon odpowiada gdzieś od strony kuchni:
- no?
- Ja chyba krwawię!!!
- Jak to krwawisz, coś znów zro... Czym znów żeś sobie nos pociął!?!?!?
- No jak to czym, kotem...

*****

Minęło pół godziny. Siedzę na kanapie z nosem ufaflanym jakąś maścią. Krew się już nie leje, nos piecze jakby mniej. Z 2go końca pokoju zerka na mnie bydlę miaukate. On już wie. Ruszył kamyczek, który wywoła lawinę. Śmierdziel rozpoczął WOJNĘ!

Skupiam się na telefonie. Ja tego tak nie zostawię. Śmierdziel najpierw kopie w swojej sralni, a później mnie tą samą łapą po pysku strzela? O nie, w tej bajce tak nie będzie! Uśmiechając się złowieszczo pod nosem, zerkając co chwilę w stronę kota, instaluję na telefonie Air Horna.

Spróbuj tylko na chwilę zasnąć, pchlarzu jeden...

niedziela, 23 grudnia 2012

Świątecznie aż do porzygu

Niedziela. Najwspanialsza-Z-Żon okopana w pościeli pomrukuje coś przez sen. W 2gim pokoju pies idąc w ślady właścicielki, zwiesił się w połowie z kanapy, 2gą połową będąc nadal uwalonym na moich nogach. W efekcie tego wszystkiego ryjem ślini mi skarpetki, a pierdziawką dynda jakieś 15cm nad podłogą.

Po prawicy radośnie migoczą lampki na choince.
Idą święta.

Niech mi ktoś powie, że kobiety mają ciężko przed świętami. Niech mi to ktokolwiek kruca powie, to jak wezmę w lico strzelę epitetem, to się nie pozbiera!
Że niby sprzątanie, gotowanie, srylion spraw i sryliard problemów, a wszystko to na kobiecej głowie? Akurat...

A że niby my nie cierpimy w pocie i znoju? A niby kto targa te wszystkie toboły, śledzia ukatrupi, po raz dziesiąty pójdzie przez te wszelkie zawieje i zamiecie do sklepu, narażając życie i zdrowie, bo Kobieta zapomniała kupić paczuszki jakieś przyprawy, której nazwę trzeba zapisać na kartce, bo wymówić ani zapamiętać tego to się nie da? Kto narażając życie walczy ze splątanymi lampkami choinkowymi, niczym z morderczym pytongiem starającym się nas zadusić i dodatkowo razić prądem?
O wieszaniu bombek nie wspomnę. Jakkolwiek by nie ubrać choinki, to zawsze będzie ŹLE.
Tzn, w sumie dobrze, ale... ta czerwona wyżej, te białe daj niżej, ludzika z masy solnej bardziej do przodu, a łańcuch bardziej z ukosa.

Oczywiście jeśli w kuchni coś się nie uda, to wina... faceta! Tak! Bo krzywo popatrzył, otworzył drzwi z lodówki i arktyczny chłód dotarł do wnętrza piekarnika sprawiając, że ciasto opadło, bo śmietana miała być "słodka osiemnastka" a na pudełku napisane jest "osiemnastka słodka", bo okno otwarte i zimno, bo okno zamknięte i ciepło, bo okno zasłonięte albo odsłonięte...
...bo tak!

Czasami wydaje mi się, że okres przedświąteczny ma w cholerę wspólnego z BSE.. yyyyyy, znaczy się z PMS.

Najgorsze są nowe przepisy, które akurat teraz trzeba wypróbować. Na sto procent się coś zdupi, więc zanim Kobieta weźmie się do pracy, to facet ma już przesrane. Taka pre-paidowa zjeba.

Najwspanialsza-Z-Żon naczytała się gastrobloga i stwierdziła, że w tym roku zrobi takie coś, co tam jest. Znaczy się ciasto jakieś upichci. Sądząc z ilości cukru i orzechów wpakowanych w masę, po świętach będzie problem z oderwaniem się od ziemi na boisku... Oczywiście znając życie, w orzechach znajdzie się kawałeczek skorupki, który nie trafi się komuś innemu. Na 100% będzie w moim kawałku ciasta, więc na 2gi dzień czeka mnie sranie łupkami o krawędziach ostrych jak brzytwa.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że dwie foremki ciasta stoją i stygną nęcąc człowieka jak tirówka na leśnym parkingu... Pachnie to, aromaty wydziela, a ukroić tego ciulstwa nie ma jak, bo Najwspanialsza-Z-Żon brak zauważy i wtedy już totalnie będzie przesrane. Nie mogła zrobić babeczek?!? Może braku jednej z nich by nie zauważyła...
...znając życie, w przypadku babeczek zostałby spisany oficjalny raport z inwentaryzacji ilości wypieków, który musiałby zostać podpisany krwią z tętnicy i podbity pieczęcią notariusza.

...i jak tu cokolwiek podżerać?


*****

Godzina 10 minut 15.
Emanujące świąteczną atmosferą i miłe aż do porzygu babcie, składają sobie na klatce schodowej najlepsze życzenia. Jad zakamuflowany w mdłą słodycz aż kapie po schodach. Dziś wpadają sobie w ramiona, za tydzień znów wyciągną zza pasa noże.
Festiwal zakłamania i fałszu trwa w najlepsze.

czwartek, 20 grudnia 2012

Pół żartem, pół serio: syndrom srającego kota.

Czasami w życiu bywa tak, że lepiej nie podchodzić.
Bywają takie chwile, godziny, a nawet i dni, gdy próba komunikacji z Prawdziwym Mężczyzną może skutkować odmruknięciem, odwarknięciem, a w bardziej drastycznych przypadkach - opierdolem.

Bo czasami Prawdziwy Mężczyzna ma dzień srającego kota.

O ile gorszy moment dopadnie samca w domu - to pół biedy. Zawsze można zamknąć się w kiblu z książką, liczyć gwoździe w zabarykadowanej piwnicy, lub gapić się bezmyślnie w telewizor. Niech tylko jednak słabsza chwila złapie człeka w swe sidła na terenie centrum handlowego podczas zakupów... o masakro!

Idziemy przez centrum handlowe. Plan prosty: kupić produkt a, produkt b, produkt c. Żaden z tych produktów nie wiąże się ze sklepami sprzedającymi ciuchy/buty/ozdoby, więc jakoś przetrwam.Wokół mnie zapoceni ludzie w zimowych kurtkach pchają wózki, targają pakunki, warczą na siebie trącając wszystkich dookoła. Dzieci drą mordy, baby jazgoczą, faceci odwarkują, świąteczna atmosfera kurwa jej mać pełną gębą. Staram się nie porwać z ziemi ławki i nie zajebać wszystkich wokół za sam fakt stawienia się ich tutaj, dziś, w tym samym miejscu co ja.
Przeżuwając pod nosem przekleństwa trzymam kurczowo dłoń Najwspanialszej-Z-Żon. Ona mnie rozumie, na Nią zawsze mogę liczyć, wiem, że jeśli mamy w planie wejść już tylko do drogerii, to właśnie tam się udamy i nigdzie więcej.
Z naprzeciwka najeżdża na nas wózkiem coś, czym powinien się zainteresować Greeneace - najwyraźniej jakiś obiekt został wyrzucony przez morze na brzeg i to coś przyszło na zakupy. Puszczam dłoń 2giej połowy unikając w ostatnim momencie rozjechania koszykiem pełnym zakupów...
...i już nie odnajduję swojej towarzyszki.

Nosz urwał jego nać! Rozglądam się wokół, trąca mnie wąsaty jegomość spierający się o coś z dzieckiem, obok trąbi wózek zmywający podłogę, za nim leci stado dzieciaków ślizgających się po mokrej jeszcze posadzce. Oczywiście drą się wniebogłosy, jakby samo ślizganie były zbyt mało ekscytujące i trzeba było je podkreślić wydając z paszczy jak najbardziej irytujący dźwięk.
Bombardowany falami akustycznymi rodem ze średniowiecznego świniobicia, mrużę oczy szukając w tym całym kurwidołku swojej zguby.

....jest w obuwniczym. Powoli liczę do dziesięciu, bez mała zaginając siłą umysłu klucze spoczywające w kieszeni, robię słodką minę i wchodzę do sklepu.
Z tą niewinną i słodką miną chyba nie do końca wyszło, bo sprzedawca i dwoje klientów widząc grymas na mej mordzie od razu schodzą z drogi. Najwspanialsza-Z-Żon w tym czasie boruje w stosie z kapciami:

- musisz, ale MUSISZ to zobaczyć! Zobacz jakie śmieszne kapcie!

...i dla udowodnienia swej teorii pcha mi pod nos gigantyczny, puchaty lać w kształcie łosia. I tak stoimy sobie twarzą w twarz z tym łosiem. Okrągłe łosiowe gały na wprost moich, wielki czerwony nos zaraz obok mojego, gapi się na mnie ten pluszolaciorogacz bujając delikatnie porożem. Nie mam siły przyglądać się fizjonomii kapcia, ale z ułożenia łosiowego organizmu wnioskuję, że stopę wkłada się mu do dupy.
Kapeć, dupa, kapeć w dupie, kapeć brutalną siłą wepchnięty w dupsko i do kompletu poprawiony kilkoma solidnymi kopami w zad, by nadać pęd w kierunku drogerii....

...Najwspanialsza-Z-Żon chyba zauważa płonącą rządzę mordu w moich oczach. Odkłada łosia na miejsce. Do mych uszu trafiają Jej słowa:

- wiesz co?
Przez zaciśniętą krtań wysykuję:
- tak?
- a nic, o zobacz! Kapeć w kształcie Homera Simpsona! Chodź, zobacz, musisz, ale MUSISZ to zobaczyć!!!

Ojapierdolę. Pójdę do nieba.

*****

Mija dwadzieścia minut. Człapiemy przez parking w kierunku samochodu. Przed nami jakaś niewiasta drze się na pół miasta w kierunku zaparkowanego auta. Sądząc z ilości śliny tryskającej z jej paszczy - właśnie omawia ze swoim facetem przebieg zakończonych przedwcześnie zakupów.
Mijając kobietę, zerkam w kierunku samochodu. Za kierownicą siedzi sinozielony na twarzy Samiec, zaciskając ręce na kierownicy. Nieobecnym wzrokiem mówiącym "ja, yhy, ja yhy" szuka czegoś przed sobą.
Na moment nasze oczy odnajdują się, spoglądamy na siebie ze zrozumieniem. Delikatne kiwnięcie głową i wszystko wiadomo.

Wesołych świąt.

środa, 12 grudnia 2012

Zemsta!

Czas akcji:
Godzina siódma rano. A w zasadzie siódma minut cztiri.

Miejsce akcji:
Sklepik w pobliżu pracy.

Osoby dramatu:
- ja
- Ekspedientka
- Sympatyczna Pani Od Uszek Z Grzybami
- p. Żmijewiczowa

Godzina siódma minut kilka to czas, gdy po ulicy biegają stadami spanikowane niewiasty, próbując kupić cokolwiek na drugie śniadanie. Obraz ten nabiera dodatkowej dramaturgii gdy zorientujemy się, że na 7.15 owe galopujące matki córki i kochanki muszą stawić się do pracy w pobliskim ZUSie.
Mamy więc milion pińcet bab ustawionych w kilometrowe kolejki, a każda z bab owych zakupuje co następuje:

- jedną bułeczkę z ziarnami proszę, trzy plasterki sera żółtego ale tego po lewej, chyba, że ten po prawej jest tańszy od tego co leży na środku, do tego... a szyneczkę jaką dostanę?

Sraką. Maraton serkowo-ciasteczkowo-bułeczkowy trwa w najlepsze akurat wtedy, gdy człek śpieszy się do roboty. Jakby nie mógł każdy zakupów czynić po męsku:

- bułkę, pęto zwyczajnej i ogóra kiszonego proszę!

Najlepsze jest to, że wszelkie te chudomleczne, chudoserkowe i ciemnopieczywowe zakupy mają podobno pomóc w utracie kilku gramów z zapasionych zadów. Zastanawiam się więc, po kiego kija do tych wszelkich lajtozakupów dobierany jest kilogram sernika, czista gram jabłecznika i pinć drożdzówek, które zostaną wchłonięte przy pierwszej kawie?
No dobra, jak już kiedyś zauważyłem: kobieca logika jest mi całkiem obca...

Wróćmy do tematu. Siódma minut cztiri.
Wchodzę do sklepu, przy ladzie stoi Sympatyczna Pani Od Uszek Z Grzybami i w wielkim skupieniu zamawia co następuje:

- to na święta poproszę kilogram uszek z borowikami, pół kilo pierogów z kapustą i grzybami i dziesięć tych dobrych krokietów co zwykle...

Widząc, że Ekspedientka wyciąga magiczny zeszyt do zapisywania zamówień, rozglądam się w poszukiwaniu natchnienia gastronomicznego. W tym momencie otwierają się drzwi i wchodzi p. Żmijewiczowa.
Z miną srającego kota i pogardą płynącą z oczu rozgląda się po zebranych, rzuca okiem na lodówki i z wyrazem wielkiego cierpienia, wzdychając co chwilę, ustawia się w kolejce. Znaczy się za mną.
Stoję i myślę: skądś znam to babsko... Dam pół lewej nerki, że gdzieś ją widziałem....

...nagle przed oczami pojawia mi się obraz pobliskiego mięsnego, gdy w sobotni poranek kupowała przede mną każdą z dostępnych w sklepie szynek. Po JEDNYM plasterku z każdej, a że lada była długa i zaopatrzona bogato, 10 minut straciłem na obserwację baby sprawdzającej, czy aby plasterek szynki X jest równie grubo przycięty, co plasterek szynki Y. By dopełnić obrazu Klienta Idealnego, p. Żmijewiczowa na odchodne bez mała rzuciła w twarz Ekspedientki banknot stwierdzając, że obsługa powinna być szybsza, a i szynek przydałby się wiekszy wybór, bo ona do końca to nie jest z zadowolona.

Ożesz ty lampucero panterkowa - myślę sobie - teraz Ci pokażę, co to znaczy stać za trudnym klientem...

Sympatyczna Pani Od Uszek Z Grzybami skończyła zamawianie świątecznych produktów, rozliczyła się z Ekspedientką i udała się w stronę wyjścia. Do lady podchodzę ja. Zerkam na zegarek: siódma sześć. Za sobą słyszę ponaglające postękiwanie i sapanie Żmijewiczowej.

Niech zacznie się orgia!

- co dla Pana? - pyta Ekspedientka
- drożdżówkę poproszę, a jakie są? - pytam robiąc słodkie ślepka
- są z budyniem i serem
- to jaaaaaa poproooooooszę z serem...

Ekspedientka gmera chwilę w koszu z drożdżówkami, a ja z miną niewiniątka zerkam w stronę lodówki. Znad kosza drożdżówkowego dobiega głos Ekspedientki:

- niestety, z serem już nie ma...

Ukontentowana Żmijewiczowa mruczy z zadowoleniem. Po chwili namysłu stwierdzam:

- oj jaka szkoda, że nie ma tych z serem, macie lepsze drożdżówki z serem niż te w piekarni obok...
- o, dziękuję - odpowiedziała Ekspedientka przy akompaniamencie szybszego posapywania Żmijewiczowej
- to wie Pani co, to ja jednak wezmę taką jedną z budyniem. Tylko lekko wypieczoną, jeśli można...

...wypowiadając te słowa spiąłem nieco poślady, spodziewając się ciosu parasolką w tył głowy. Na szczęście Żmijewiczowa jedynie oparła się o filar obok, zaciskając dłonie na torebce. Odbicie jej twarzy w szybie chłodziarki wyraźnie mówiło, co i gdzie by mi chętnie wepchnęła.
Gdy drożdżówka z budyniem spoczęła na ladzie, zerknąłem na zegarek: siódma siedem. Jeśli przetrzymam jeszcze z cztery minuty, Żmijewiczowej zostaną cztery na dobiegnięcie do pracy. Albo będzie lecieć, albo będzie siedzieć głodna. Kontynuuję tortury:

- mieliście Państwo wczoraj bardzo dobrą pasztetową, widzę, że chyba jej dziś już nie ma?
- dziś nie mieliśmy towaru od tego dostawcy, ale za to mamy dobre pasztety pieczone.
- o, bardzo dobrze, bardzo dobrze... widzę, że są z jakimiś dodatkami... a z jakimi dodatkami są?

Za plecami słyszę jakby parę spuszczaną z lokomotywy. To chyba Żmijewiczowa popuszcza zawór bezpieczeństwa by nie eksplodować.

- śliwka i pieprz. Ile dać tego pasztetu?
- a po kawałeczku tego ze śliwką i tego z pieprzem, tak wie pani - tu dla podkreślenia wagi słów wypowiedziałem nieco głośniej - po dwa plasterki na smaka.

Za plecami usłyszałem ciche "pyk!". Obstawiam, że Żmijewiczowej właśnie żyłka w dupie pękła, odwracam się by zobaczyć krwawiącą odbytem gadzinę.
Niestety nie jest tak łatwo, gadzina jak stała tak stoi, jeno odchrząkuje znacząca zerkając na zegarek. Uśmiecham się do niej najparszywszym uśmiechem na jaki mnie stać, po czym zwracam się do ekspedientki:

- wczoraj miała Pani bardzo ładnie pachnące ogórki konserwowe...
- tak, są jeszcze...
- a ma Pani także kiszone?

Od tyłu dobiega dźwięk jakby hamującego pociągu. To Żmijewiczowa trzeszczy zębami starając się powalić mnie siłą umysłu.

- tak, mamy kiszone, też bardzo dobre.
- a duże są, czy małe?

Głośne "GHERKHHHHEM!" dobiegające zza pleców sygnalizuje, że jestem blisko celu. Zerkam na zegarek - siódma dziewięć.

- są i duże i małe, pełne w środku.
- to jeśli są średnie, to ja poproszę cztery. Tylko mogę prosić o wsadzenie ich do podwójnej torebeczki? Żeby mi w torbie nie przeciekło...

Słyszę za plecami ciche mlaśnięcie. Albo Żmijewiczowa chciała coś powiedzieć, albo opadła jej szczęka. Przygotowuję cios ostateczny:

- a od jakiej kwoty mogę u Państwa płacić kartą?
- od dziesięciu zł - odpowiada Ekspedientka.
- o reeeeeeeety, to na pewno tyle nie bęęęęęęędzie... tylko nie wiem co dobrać... tooooo.. to ja może poszukam drobnych...

Powoli wyplątuję się z szalików, czapek, rękawiczek, by rozpocząć przeszukiwanie schowków w odzieniu. A kieszeni w samej kurtce czterdzieści i cztery.
Żmijewiczowa przewala gałami wznosząc błagalnie oczy ku niebu. Gmerając ręką w kieszeni pełnej drobnych w kwocie zł kilkunastu, staram się wyminąć bezdźwięcznie bilon. Gdzieś tam czeka na mnie Jagiełło na banknocie. Gdy udaje mi się wymacać odpowiedni papierek, wyciągam zdobycz ze spodni i kładę przed Ekspedientką w taki sposób, by Żmijewiczowa widziała:

- a będzie Pani miała wydać ze stówy?

Wiem, że nie będzie miała. Rano nigdy nie ma wydać ze stówy.

- może będę miała, poszukam na zapleczu...

Godzina siódma jedenaście. Bingo!
Żmijewiczowa tupnąwszy nogą wykonuje w tył zwrot i mamrocząc pod nosem coś o niezdecydowanych skurwysynach wychodzi ze sklepu wykonując na odchodne solidne jebnięcie drzwiami. W tym momencie 'przypominam' sobie o drobnych w kieszeni, w ułamku sekundy płacę odliczoną kwotę dziękując za obsługę i udaję się w ślad za Żmijewiczową. Wszak idziemy w tym samym kierunku.

Siódma czternaście. Temperatura około minus pięciu stopni Celsjusza, delikatnie prószy śnieżek, mamy piękny zimowy poranek. W oddali widzę, jak Żmijewiczowa wchodząc w kolejne poślizgi, zapierdziela oblodzonym chodnikiem w stronę pracy.
Pierwszy tego dnia uśmiech zawitał na mojej twarzy...

Tak, wiem. Jestem podstępną i złą kreaturą.

środa, 5 grudnia 2012

Pół Żartem Pół serio: Gramy!

Klękajcie narody!

Czasami wydaje mi się, że natura powinna ograniczać pewne zachowania, eliminować je w toku ewolucji, uszkodzić odpowiedzialny za nie gen. A najlepiej porzucić wraz ze spotykanym jeszcze dość często prymitywnym nawykiem klękania wszędzie, gdzie pojawiają się dwie skrzyżowane deski.

Jakim sposobem Kobieta potrafi być tak monotematyczna? Toż to jest wbrew zdrowemu rozsądkowi! Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, słyszę tylko jedno:

- kiedy wreszcie zainstalujesz mi Age Of Empires? Ja chcę pograć w jedynkę Age Of Empires!

...i za każdym razem odpowiedź brzmi tak samo:
- Kotek, nie da się jedynki, jest za stara i sypie się na Twoim komputerze!
- Ale jak się sypie i ma nie działać, jak kiedyś na starym komputerze działało! A ten co mam teraz to jest lepszy to powinno działać!

Nie wiem za jakie grzechy pokarało mnie we własnym domu logiką prezentowaną przez część użytkowników spotykanych w pracy...

Miesiąc po miesiącu, rok po roku Age Of Empires i Age Of Empires. Ale tylko jedynka. Miarka się przebrała.
Pewnego wieczora wkroczyłem do pokoju dumny niczym pchła po ugryzieniu lwa w tyłek, wciągnąłem powietrze by przynajmniej wizualnie środek ciężkości mi się podniósł, a następnie oznajmiłem:
- Żono, daj komputra!
- Ale czemu?
- Po ciężkich bojach, godzinach poświęconych szukaniu sposobu na spełnienie zachcianki mej Najwspanialszej-Z-Żon, znalazłem sposób by zainstalować Ci Age Of Empires!
- To jednak się da? Ale jak to że wcześniej się nie dało, a teraz się da?
- Bo widzisz - tu robię tajemniczą minę starając się przypomnieć sobie najwięcej dziwnie brzmiących pojęć - ktoś na forum napisał, że wystarczy przeinstalować sterownik do obsługi grafiki który mógł wchodzić w konflikt na comie, jeśli lpt miało skoki napięcia powodowane przez multitoucha na touchpadzie w przypadku stosowania modemu usb podpiętego przez RJ45, gdy zaczynało działać 3G. Co ciekawe, przy GPRS wszystko działało, widocznie Ty miałaś ten gorszy przypadek.
Najwspanialsza-Z-Żon, która straciła zainteresowanie wypowiedzią w połowie zdania, popatrzyła na mnie jakbym właśnie przyniósł zabitą krowę do jej lepianki po tygodniowym okresie Wielkiego Głodu. Z Jej ust padło jeno:
- aha. Znaczy się, że będzie działać?
- tak..
- ale jedynka? Bo ja chcę tylko jedynkę?
- tak - cedzę przez zęby - będzie jedynka.

Trzy minuty później z kuchni dobiega radosne skwierczenie smażonego mięsiwa, ja w tym czasie zaczynam czarować... Wyjmuję tajniacko pudełko ze Złotej Serii, na okładce jak wół: "Age Of Empires III". Srał to pies, dokonamy małej modyfikacji, będzie ok.
Niczym Haker włamujący się do Pentagonu, instaluję grę. Następnie upewniając się, czy aby nie jestem obserwowany przez Najwspanialszą-Z-Żon, klikam prawym przyciskiem myszy na skrócie do zainstalowanej już gry.
Klik! - zmień nazwę - klik klik klik klik klik klik klik klik... i gotowe. Na pulpicie jak wół stoi ikona opisana wielkimi literami: "AGE OF EMPIRES cz.1".

Godzinę później Najszczęśliwsza-Najwspanialsza-Z-Żon wtula mi się w ramię, jedną ręką już budując stocznię. Do mych uszu dociera Jej głos:
- no widzisz, jak chcesz to potrafisz!
- tak Kotek, tak... - odpowiadam dzielnie manewrując swoim M5 Stuartem po bezdrożach Malinovki.

W myślach dodaję: a za miesiąc zmienimy nazwę skrótu na The Settlers i znów Najwspanialsza-Z-Żon będzie miała nową grę, a ja dwa tygodnie spokoju...

środa, 28 listopada 2012

Pół żartem, pół serio: sernik z czipsami.

Sobota. Godziny z lekka poranne.
W drodze do pracy pojawia się pomysł by wpaść do piekarni "po coś do kawy". Oczywiście "wpadniemy" po coś do kawy, "zjemy" przy kawie, "kupimy" w piekarni, ale ruszyć dupsko po paszę to kutfa muszę ja.

Wypełzam z samochodu i ruszam przez parking klnąc na czym ziemia stoi. Przedzieram się przez stada rozszczebiotanych klientek pobliskiego Lidla, emocjonalnie szykujących się do jutrzejszej niedzieli:
- a ty wiesz kochana, jaką Nowakowa ostatnio sukienkę do kościoła założyła?! Proszę ja ciebie kolana jej było widać!
- patrz Krystyno moja droga, człowiek myśli że ona taka porządna sąsiadka, kobieta, matka, a tu taka kurew babilońska pod nosem nam zamieszkała!
- a najgorsza ta jej starsza córka! Ty wiesz, że ona proszę ja Ciebie do kościoła chodzić nie chce i sobie podobno - Hela spod czwórki mi mówiła bo jej rozmowę przez telefon słyszała - kolczyk w TYM miejscu zrobiła?!
- jak to w TYM MIEJSCU?!!? To że jak, zaszyła sobie?!?!
- a bo ja wiem, słyszałam tylko tyle, co Hela słyszała...

Omijam plujące jadem niewiasty zerkające na mnie z obrzydzeniem. Widocznie skóra i arafata są równie źle postrzegane co kolczyki założone TAM.
Kilkanaście kroków później wchodzę do piekarni. Od razu uśmiech gości na mej twarzy: po prawicy dumnie prezentują się strucle i jabłeczniki, za szkłem ciastka wszelkiej maści okazują swe wdzięki, kawałek dalej srylion rodzajów bułek kusi niczym cycaty ssak leśny na parkingu przy DK88.
Jestem szósty w kolejce. Szybko analizuje zawartość półek, układam we łbie listę zakupów i z nudów zaczynam przyglądać się zamieszaniu z przodu:
Babcia w bereciku z antenką zgiętą prawostronnie rozpoczyna manewr wymijania stojącej przed nią babci bez berecika, ale za to z solidnej wielkości kryką. Krykata zerka podejrzliwie na Antenkową, przysuwając się bardziej do stojącej przed nią staruszką w bladozielonym paltociku.
Antenkowa wykonuje nietypową zagrywkę taktyczną: bierze głęboko powietrze, po czym ku przerażeniu zebranych - odkasłuje coś, co po brzmieniu odcharknięcia wnioskując musiało być stare niczym Całun Turyński.
Wsadzam nos i usta głębiej w arafatę, by przez przypadek nie wciągnąć prabakterii rozsianych przez Antenkową. Jednocześnie widzę, jak Krykata z obrzydzeniem robi krok do tyłu. Na to właśnie czekała Antenkowa: zdecydowanym krokiem przesuwa się w kolejce o jedno miejsce do przodu.
W tym momencie pada z ust Krykowej sakramentalne...

- ...ale pani tu nie stała!
- no jak nie stałam jak stałam, tylko poszłam na ladę patrzeć i pani przyszła i stanęła tam gdzie ja stałam!

Krykata zaciska dłonie na lasce. Oceniam szybko ciężar i zasięg broni - jeśli sieknie tym Antenkową w twarz, to nie obejdzie się bez szycia. To mogą być ciekawe zakupy.
W międzyczasie Antenkowa trafia przed ladę atakowana przez Krykową:
- no wepchła mi się pani a ja sernik muszę kupić a ostatni kawałek jest i ja tego tak nie zostawię!

Ubawione ekspedientki zaczynają szeptać coś między sobą. Nie zdziwię się, jeśli robią zakłady która ze starowinek wygra starcie. A sernika faktycznie widać tylko jedną blachę.

- ale proszę panią! - stwierdza Antenkowa - ja po sernik tu nie przyszłam tylko po pieczywo!
- ...jak nie po sernik?
- no po bułki i chleb, droga pani!
Widocznie Krykata chce uniknąć niepotrzebnych zatargów, odpuszcza więc Antenkowej:
- a to kupuj pani!

Antenkowa dumna niczym kura po zniesieniu kwadratowego jajka prostuje się przed ladą i ze stanowczością w głosie stwierdza:
- dzień dobry! Pinć bułek, pół chleba wiejskiego i ten kawałek sernika co został poproszę!
- ożesz ty stara blazo zakłamana - wydarła się za nią Krykata - ja ci dam sernik ty...

W tym momencie wkraczają do akcji ekspedientki rozwiązując problem przez wniesienie z zaplecza kolejnej tacy z sernikiem. Zawiedzeniu kolejkowicze wiedzą już, że dziś nie będą świadkami piekarniczego rozlewu krwi...

Kilka minut później obładowany pachnącymi dobrami maszeruję do samochodu. Mijam jedną z dwóch Lidlowych klientek gorączkowo dyskutującą o czymś z kolejną znajomą. Do mych uszu dociera jedynie...

- ... no i od tej Marty spod siódemki słyszałam, że Hela słyszała, że córka Nowakowej to sobie ZASZYŁA!

*****

Kilka dni wcześniej.

Sklep na osiedlu. Szukamy z Najwspanialszą-Z-Żon jakiejś paszy do piwa z okazji dzisiejszego wieczoru filmowego. Na półce milion pińcet różnych paczuszek czipsów, więc nie ma w czym wybierać.
Najwspanialsza-Z-Żon przewieszona przez półkę, zanurzona od pasa po czubek głowy w stercie towaru  wybiera Tę Jedyną Paczkę.
Po kilku minutach gmerania podaje mi dwie paczki pytając:
- które wziąć, te, czy te? hm, albo nie. Te ty też lubisz, więc wezmę tamte żebyś mi tych nie wyżarł.

Tak. Czasami nawet ja nie wiem co powiedzieć.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Sexistowska notka o dyndających kalafiorach.

Szósta -pindziesiont-czi.
Droga do pracy. Niekończące się schody w górę, które należy pokonać jedynie po to, by po 2giej stronie wiaduktu identycznymi zejść na dół.
Lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga. Nieprzytomnym wzrokiem gapię się przed siebie. Dwa metry przed mym licem wspina się w górę posiadaczka gigantycznej dup... Nie, dupa to za mało powiedziane. Gigantycznej NADDUPY, odzianej jeno w obleśnie, przylegające, sprane, zmechacone getry. Leginsy. A kij z tym jak to się zwie.

KURWA MAĆ!

Niewiasty drogie! Milion pińcet sto dziewincet razy można Wam powtarzać - leginsy to nie spodnie, zakryjcie dupę! Ale nie, nie dociera...
Dlaczego tak ciężko pojąć Wam, że obcisłe, przylegające do tyłka, cienkie leginsy czy jak to się zwie, nie są przeznaczone dla wszystkich? Skąd to się bierze, że uparty jak osioł Babski Ród wbija się ślepo we wspomniane wdzianko z przekonaniem: "jeśli modelka ze zdjęcia dobrze wygląda, to ja też będę dobrze wyglądać". A taki chuj!
Modelka ze zdjęcia spędza na siłowni 3 godziny dziennie tylko po to, by jej tyłek był godzien leginsowego okrycia!

...i lezie później leginsozilla schodami bujając tymi kalafiorami na lewo i prawo, obtłuszczone poślady ścierają się ze sobą niczym dwa pijane nosorożce... Odznaczająca się pod materiałem linia majtek odziedziczonych chyba po Babci Aldonie podkreśla dramatyzm sytuacji, do kompletu brakuje jeszcze, żeby przez dziurę w leginsowym kroku wystawał zaplamiony sznureczek z tamponu.

Fuj!

Jeśli w poniedziałek przed godziną siódmą w drodze do pracy chciałbym coś zobaczyć, to pogodne niebo. Ćwierkającego ptaszka na drzewie. Uśmiechniętych ludzi. Rzeczy, które dają radość i zapał przy początku tygodnia. Gdybym chciał oglądać sceny z galaretowatym potworem w roli głównej, to bym sobie pożyczył Bloba Zabójcę z kosmosu!

Koszmar, powiadam, koszmar... Schodzę z wiaduktu. Wiem, że to nie koniec mdłych niespodzianek - życie nie powzoli mi przeżywać tylko raz cierpień leginsowych. Człapiąc w stronę pracy czekam na 2gie uderzenie złośliwego losu.

A oto i jest. Klasyczny syndrom Licealno-Muzealny (z tyłu liceum z przodu muzeum) wbity w panterkowe getry. Lezie toto kołysząc półwiecznymi biodrami, sunie po tej samej stronie chodnika co ja, trzeszcząc implantami stawu biodrowego.
Najchętniej człowiek by podbiegł, strzelił w ten natapirowany łeb aż by pół kilo podkładu z twarzy odpadło i wykrzyczał w pomarszczony pysk:

- Jesteś stara, wyglądasz źle, masz sflaczały tyłek i nic ci już nie pomoże!!! I umrzesz!!!

*****

Nie róbcie nam tego, błagam. Zasłaniajcie tyłek. W przeciwnym razie kiedyś chmara wkurwionych facetów wyjdzie na ulice w samych obwisłych kalesonach po dziadku Albercie i w ramach zemsty będziemy gmerać w obwisłych kroczach wmawiając Wam, że jesteśmy sexi...

piątek, 9 listopada 2012

Błotniście i Damsko-Męsko

Każdy Prawdziwy i Odpowiedzialny Mężczyzna wie, że czasami, ale to tylko czasami należy coś posprzątać. Wszystko po to, by jego 2ga Połowa nie bulgotała zbytnio.
Jednak gdy już Głowa Domu weźmie się do roboty, wychodzą na jaw pewne niepodważalne prawdy na które niestety poradzić nic nie można... Otóż Samiec do sprzątania się nie nadaje.

Weźmy dla przykładu porządkowanie sprzętu ufaflanego sztolniowym błotem. Co z tego, że kombinezon udało się ładnie rozwiesić pod prysznicem i wyszorować bez uciaprania wszystkiego wokół śliską paciają, co z tego, że kask też odzyskał swój naturalny kolor bez chlapania na lewo i prawo, jeśli...
Jeśli na dnie worka czeka Mroczny Gumowiec Anarchista, buntownik który nie przyjmie do wiadomości, że to ja jestem w łazience Panem i Władcą i zaraz go szczotką wyszoruję!
Bydlę jedno gumowe czekało tylko na chwilę słabości, na odpowiedni moment, by zaznaczyć swoją - opona jej mać - gumowcową niezależność. Dziad zlewany obficie wodą na wysokości 1,5 postanowił ewakuować się z mego uścisku śmierci, wyślizgując się spomiędzy palców niczym łechtaczka trędowatej. Pozbawiony wszelakich krępujących więzów i chwytów, gumiak runął w dół ku zawartości prysznicowego brodzika, na którą głównie składały się popłuczyny po resztkach błota, mydliny i coś co odkaszlnąłem kilka chwil wcześniej.
JEB!

Bryzg błota ruszył ku łazience z szybkością spadającego Tupolewa, ochlapują mnie, ręczniki, ścianę, umywalkę, lustro, dywaniki...

Komentarz mógł być tylko jeden.

- Kurwa.

Kolejny raz życia udowodniło, że jeśli człek do czegoś się nie nadaje, to nie powinien się za to brać. Tylko jak uświadomić Najwspanialszą-Z-Żon, że od dziś to Ona będzie czyścić mężowe ciuszki z prabłota?

*****

Pies mnie nienawidzi.
Wchodzę do domu, pociągam nosem i czuję, że - jak to zwykli mawiać poeci - coś jebie padliną. Węszę w pokoju, węszę w sypialni, węszę w łazience spodziewając się dumnie dryfującego klocka w sedesie - nic. Kieruję swe kroki do kuchni. Psia miska. Niedojedzona mieszanina ryżu i gotowanej wątroby rozpoczyna nowe życie radośnie oznajmiając parszywą wonią swój cywilizacyjny rozkwit.
Obok miski stoi Merdaty. Patrzy w miskę zdziwiony, patrzy na mnie zdziwiony, na miskę, na mnie, jakby chciał powiedzieć:

- ej, no weź.

Biorę. Oglądam. Za krótko gotowałem wątrobę, zepsuła się przez noc. Pies jest innego zdania. Jego oczy mówią:

- Otóż - drogi właścicielu - winę za zaistniałą sytuację ponosi tylko i wyłącznie ryż, który kompletnie nie wiem z jakiego powodu jest dodawany do mięsa. Już starożytni udowodnili, że ziarenka ryżu mają destrukcyjne działanie na zawartość psiej miski, w związku z czym powinien do niej trafiać jedynie trup mięsny świeży, ostatecznie w wyjątkowych okolicznościach - zawartość puszki z kawiorem.

Wyrzucam zawartość miski, myją ją. Ładuję w nią do pełna suche żarcie dla psów i podaję Merdatemu. Ten zwiesza łeb nad zawartością michy, po czym podnosi wzrok. Spojrzenie jest jednoznaczne:

- no chyba ty!

Wychodzimy obaj z kuchni nie patrząc na siebie. Pies dziś zdecydowanie nie będzie szukać ze mną kontaktu.

*****

Nadeszły lepsze dni. Humor dopisuje, radość przepełnia trzewia moje, czasami aż chce się zrobić coś romantycznego!
Spacerujemy z Najwspanialszą-Z-Żon przez miasto. Wieczorowa pora, pustki na ulicach, objęci jak para napalonych nastolatków człapiemy od wystawy do wystawy. Wpada mi do głowy pomysł: a wezmę walnę jakiegoś komplementa! Niech ma!
Zwój mózgowy odpowiedzialny za stosunki damsko męskie bierze na siebie to zadanie, wypluwając po chwili mymi ustami mruczące wyznanie:
- Maleńka...
Tu Najwspanialsza-Z-Żon spodziewając się oczywiście czegoś miłego, zatrzepotała rzęsami uśmiechając się czule.
- Taaaaaaaaaak...?
- Masz dupę jak koszyk w Tesco, nic, tylko pakować mięcho!

Z serii wrzasków dobywających się z ust Najwspanialszej-Z-Żon wnioskuję, że nieco inaczej pojmujemy określenie "komplement".

czwartek, 1 listopada 2012

Gastro Necro i Misie Sraczusie

Wszystkich Świętych. Dzień wolny. Dzień poświęcony zadumie, wspominaniu tych, co odeszli, chwile gdy powinniśmy na moment przystanąć i zastanowić się nad tym, co jest w życiu naprawdę ważne.

Pierdzielić to, koło cmentarza są żelki, węże i Misie Sraczusie!
Przedzieramy się z Najwspanialszą-Z-Żon przez stado smętnie człapiących cmentarzem person, próbując dotrzeć do straganów obleganych przez małe drące się jamochłony. Te małe, chodzące układy pokarmowe są w stanie holować swych rodziców w stronę straganiastej paszarni z siłą większą niż lokomotywa, robiąc raban nie gorszy od Bereciar po zabraniu krzyża.
Armageddon.

Przedzieram się jako pierwszy przez te stada, to rozpychając się kolanem, to waląc w łeb reklamówką po zniczach, bardziej opornych przydeptując do ziemi. Za mną tupta Najwspanialsza-Z-Żon już tocząca ślinę na myśl o czekającej Ją wyżerce. Stajemy przed gablotą. Na półkach pamiętających czasu Kazimierza Wielkiego, prezentują się wyroby na pierwszy rzut oka równie stare co truchło samego Kazika: tu czarne kwadratowe, tam jasne okrągło-plaskate, są też gumienno-wężowe i kulkowo-szorstkawe. Najwspanialsza-Z-Żon drżącym palcem wskazuje na szybę za którą leży coś przypominającego potomstwo krowiego placka i przeżutego chleba.
- Chcę takie dwa. To są Makrony. Chcę dwa Makrony!

Nie ogarniam kompletnie na kij Jej makarony, ale jak się upiera - niech będzie. Czekam cierpliwie bo wiem, że to nie koniec - zaraz będzie kolejna zachcianka gastronomiczna. Oczekując zamówienia, zerkam na prawą część straganu, gdzie swoje wątpliwe wdzięki prezentują elementy budowlane o strukturze ceglastej, z delikatnym czarno-mazistym glutem po jednej stronie. Spojrzenie moje dostrzega Najwspanialsza-Z-Żon i tłumaczy:
- to je Krajanka. Bier cztiry!

Ok, Krajanka i Makar... Makrony. Notuję w głowie. Jest jednak jedna rzecz, której jeszcze nie dostrzegliśmy, a na którą polujemy oboje. Są to Misie-Sraczusie!
- JEST! Leżą na półce - oznajmiam z dumą.

Szybko i sprawnie składam zamówienie na te wszelakie produkta jakości odwrotnie proporcjonalnej do ceny, płacę i znikamy ze strefy wrzasku Jamochłoniątek. Po drodze do samochodu pożeramy Makrony z Krajanką, której przyglądam się nieco dokładniej. Przełamuję jedno z ciastek by poszukać kawałka palca czy innej kończyny - wszak od czegoś nazwa "Krajanka" musiała się wziąć! Nie znajdując nic niepokojącego, wsadzam sobie w twarz całe ciastko, delektując się smakiem starości, stwardnienia, ulicznego kurzu i paznokcia sprzedawczyni.

W samochodzie czeka na nas deser: Misie Sraczusie. Produkt ten jest połączeniem czegoś jak opłatek lub wafel w kształcie misia, z czymś w rodzaju posłodzonej piany gaśniczej, upchanej pomiędzy dwa misiowe wafle. Moc wykonawcza Misia-Sraczusia jest niewymowna! Szczególnie w letnim okresie, gdy Misie z magiczną pianką w środku leżakują pół dnia na słońcu, w ich środku zachodzą przemiany chemiczne, efektu których nie jest w stanie udźwignąć nawet wygłodniały akademik Politechniki!

Zawsze się zastanawiałem będąc młodzieńcem, dlaczego po cmentarzu wszyscy tak szybko uciekają do domu? Odpowiedzią są Misie-Sraczusie: opóźnianie powrotu może grozić koniecznością postoju w lesie na niespodziewaną kupkę, a w brutalniejszych przypadkach - praniem tapicerki.

Przełknąwszy po ostatnim kęsie Sraczusiów, zerknęliśmy na siebie z Najwspanialszą-Z-Żon. Złowrogi bulgot w naszych trzewiach umocnił nas w przekonaniu, że pora wracać do domu.

Rozpoczął się wyścig z czasem...

Idzie zima.

Wstęp w stylu: okiem 30latka

Niedziela. Siódma rano. Albo ósma. Chyba jakieś przesunięcie czasu było, czy coś w tym stylu...
Najwspanialsza-Z-Żon posapuje przez sen, ja kręcę się z boku na bok starając się wywinąć ze splotu wijących się wszędzie kończyn. Czasami wydaje mi się, że śpimy w 10 osób: wszędzie jakieś ręce, nogi, oczy, uszy, nie da się wejść do łóżka bez przydeptywania czyjejś racicy...
Wykonuję nurka pod kołdrę i przeciskając się pomiędzy wszędobylskimi stawami i porannymi bąkami, wypełzam z łózka na zimną podłogę...
Zimno w stopy. Kapcie nie do zlokalizowania. Pewnie Merdaty podpierdzielił. Nie wiem po kiego grzyba mu moje kapcie, nosi je w nocy i przegląda się w lustrze, czy jak?
Krótka wizyta pod prysznicem, szybkie przygotowanie kawy i oto jestem ja: poranny 30latek.

Wstęp w stylu: okiem Najwspanialszej-Z-Żon

- Ja pierdziele, nie możesz nawet w niedzielę dłużej spać? Tylko będziesz mi się teraz po mieszkaniu kręcić i hałasować!

Wstęp w stylu: okiem Merdatego

- O, wstał, pewnie zaraz mnie nakarmi, tak tak tak nakarmi mnie, nakarm mnie nakarm nakarm, o wiem, pokażę mu jak potrafię sobie ładnie wylizać odbyt!

Wstęp w stylu: wszystkie gimnazjalistki piszczą:

Niedzielny poranek przywitał mnie kubkiem gorącej, aromatycznej kawy. Zbliżyłem się do okna - z parapetu uśmiechały się do mnie płatki pierwszego śniegu. Otuliłem się się mocniej kocem i w towarzystwie wiernego psiska  siadłem do klawiatury. Delikatny szum wiatru za oknem pieścił uszy, sunące płatki przywodziły  na myśl jakiś natchniony taniec tysięcy skrzących się w porannym słońcu istot.

Wstęp w stylu: a jak było naprawdę?

Budzi mnie cisnący klocek. Tak, zdecydowanie chce mi się srać. Wystawiam spod kołdry lewą gałkę oczną oceniając sytuację. Może uda się skoczyć na szybką kupkę i wrócić do łóżka.
A taki ch*j!
Siądź człowieku nad ranem gołym dupskiem na zimną deskę - budzi lepiej niż litr kawy. Oczywiście do posiedzenia najlepsza jest komórka - zwierzęta w grze same się nie nakarmią.
Gdy po kilkunastu minutach kaczki są nakarmione, krowa wydojona, owcze runo sprzedane, a zad tak zdrętwiały, że można go przypalać rozżarzonym piętnem nie obawiając się bólu. Pora udać się pod prysznic.

*****

Nie, poranki nie mają w sobie nic poetyckiego, natchnionego, pierwszy rzut okiem za okno nie przywodzi na myśl epickich porównań, wspomnień z widzianych kiedyś śnieżnych krain. Pierwszą, najprawdziwszą myślą na widok białego miasta, jest:
- ale śniegu najebało!
Nie ma tu miejsca na owijanie się kocem i nostalgiczne siorbanie kawy przy oknie. Trzeba zamiast tego jakimś sposobem wypchnąć Merdatego z domu na poranny spacer pilnując, by cwane bydle nie ułatwiło sobie życia i zamiast dzielnie brnąc przez śniegi w stronę osiedlowego sralnika - nie walnęło kloca obok wyjścia z klatki schodowej.
Bo w łapy zimno i chodzić dalej się nie chce.

O odśnieżaniu samochodu już nic nie napiszę. Za brzydkie słowa cisną mi się na klawiaturę...

Tia... Nadchodzi zima.

środa, 31 października 2012

Magiczne Kuleczki [cz.5]


Halloween. Znów trzeba będzie szczuć psem małych drani starających się wyprosić jakieś cukierki czy inne duperele. Halloween. Jak co roku nic z tego dnia nie wyniknie. Smutna codzienność nie pozwoli się nawet po staropolsku najebać w knajpie ustrojonej gumowymi kościotrupami ze sklep "wszystko za pinć pindziesiont".

...jedynie mój brzuch jest jakiś taki Halloweenowy. Tu blizna, tam blizna, tu jakieś zgrubienie. Brzuch pół na pół z Frankensteinem. Brzuchenstein?

Powrót do pracy z L4 nigdy nie był taki trudny. Zrozumiałem teraz, jakie cierpienie przeżywają kury, strusie, wróble i wszelakie inne ptactwo wysiadujące jaja. Zrozumiałem, co miał na myśli lekarz informując mnie: "pozycja siedząca nie jest dla pana optymalna". To było bardzo parlamentarne określenie tego, co się dzieje w mym uworowieniu po 5 godzinach nasiadówy w pracy: uczucie jest podobne do zasysania jajec odkurzaczem obsługiwanym ręką brudnej ukraińskiej prostytutki trzymanej na smyczy przez pikającego rozgrzanym prętem obolałe krocze, półnagiego faceta z włosami na plecach.

W normalnych okolicznościach zdrowotnych może i by człowiek jeszcze jakoś z symaptią przyjął ten obraz rodzący się w głowie, jednak tym razem skutkuje on jedynie większym dyskomfortem.

Wszystko się zrasta. Zaczynam chodzić krokiem człowieka cywilizowanego, powoli całość ma się ku lepszemu. Za miesiąc trzeba będzie odstawić jeszcze teatrzyk z Perwersyjnym Kubkojebcą w roli głównej i - mam nadzieję - historię z dr Jajciachowiczem będzie można uznać za zamkniętą...

*****

Sobota, wczesny poranek. Dzień po zabiegu.

Leżę obolały w szpitalnym łóżku, starając się poskładać do kupy wspomnienia z wczorajszego dnia. Pierwsze promienie słońca wpadają przez szpary w zasłonach odkrywając dowody wczorajszej, dokonanej na mnie zbrodni: z ręki wystaje mi jakiś kabel. Na brzuchu mam naklejone dziwne plastry. Jestem upierdzielony czerwoną mazią niewiadomego pochodzenia. Wszystko obrzmiałe jakbym zeżarł pół wiadra fasolki po bretońsku.
Jedno wielkie "ała".

Do pokoju wchodzi sympatyczna Pani Salowa. Z gracją stada spadających ze schodów blaszanych wiader, zaczyna cichutko przecierać podłogę pod moim łożem. O matko i córko, chyba się nie zejsrałem? Zabryzgać krwią podłogę to jeszcze powód do dumy, ale wypuścić pod siebie (nawet w nieświadomości) krecika na spacer to już wstyd!
Zerkam w stronę podłogi pojękując cicho, pociągam nosem - ok, chyba większej wpadki nie było. Salowa sprawnie omiata jeszcze okolice pustych łóżek obok, po czym z gracją radzieckiego korpusu pancernego opuszcza pokój.
Zostałem sam. Teraz można sobie zadać najważniejsze pytanie: czy oby komuś się skalpel nie obślizgnął? Z duszą na ramieniu wsadzam łapsko pod kołderkę. Palce suną pomiędzy opatrunkami niczym stado morderczych pytongów, szukając ewentualnych braków w osprzęcie.
- prawe - jest! lewe, ała! jest! końcówka.... jest!
Z uśmiechem na twarzy układam się wygodniej, łapsko wraca grzecznie na kołderkę.
Zaczynam być głodny.

Znaczy się, że zaczynam zdrowieć!

środa, 24 października 2012

Magiczne Kuleczki [cz.4]

Popołudnie. Zgodnie z zaleceniem lekarza, wybieramy się na długi spacer. Chodzenie ma dobrze mi robić - podobno pomaga w leczeniu. Wg mnie dyndające / obijające się o nogi obolałe jądra są gorsze od nieruchomo leżących jąder których nikt nie szturcha, no ale ja nie skończyłem medycyny więc się nie znam. Zaciskam więc zęby i krokiem kowboja który załadował gacie, maszeruję z Najwspanialszą-Z-Żon.
Sielską porę poobiednią wypełniają nam rozmowy o życiu, planach na przyszłość, okazywaniu emocji, czyli średnio co 10 minut dostaję po uszach za to, że nie przytulam, że ściana nie jest pomalowana, że planujemy dziecko, a ja nadal paneli nie zmieniłem.
Nieprzytomnym wzrokiem gapię się na Najwspanialszą-Z-Żon słuchając Jej wykładu, za bardzo nie łapiąc o co w tym wszystkim chodzi. Wszak w żyłach moich pędzą radosne antybiotusie, sterydziusie, a i ostatki czopusia w dupce się rozpływają. Uwielbiam tzw. "delikatne efekty uboczne" - mógłbym dzięki nim przetrwać bez nerwów nawet konwent PiSu...

W całym tym narkotycznym klimacie docierają do mnie jakby nieco ciekawsze słowa Najwspanialszej-Z-Żon:
- Cycki mnie coś bolą...
Jakaś iskierka zdrowego rozsądku przebijająca się przez chemię, podpowiada odzew padający po sekundzie z moich ust:
- Może za mało wymiętoszone?
Budzi się we mnie uśpiony Prawdziwy Samiec. Hormon nastawia na moment mózg na właściwe tory, co skutkuje niskim, poruszającym głosem dobywającym się z mej krtani:
- A może chcesz, żeby dziś Twoje cycki nieco się pobujały?
Najwspanialsza-Z-Żon momentalnie wtula się w moje ramię i słodko mruczy:
- Mhmmmmm...
Niestety w mym mózgu dochodzą znów do głosu otępiające "delikatne efekty uboczne". Momentalnie tracę zapał do czegokolwiek śmiercią. Starając się jakkolwiek pociągnąć temat rozkosznie rozbujanych atrybutów, silę się na jakąś sensowną odpowiedź:
- To może podłogę byś umyła w mieszkaniu, zawsze jak myjesz to Ci tak bimbają na boki i...

Tego dnia dowiedziałem się, że są rzeczy na Ziemi, których nie usprawiedliwiają nawet efekty uboczne pożeranych kilogramami tabletek.

*****

Piątek. Dzień, kiedy mam trafić na stół.
Otrzepawszy się z resztek nocnego koszmaru, czekam w kolejce na zabieg. Półtorej godziny przed planowanym rżnięciem, pielęgniarka zabiera mnie do gabinetu, by przygotować do cięcia moją cielesną powłokę.
Otrzymuję kolejną życiową naukę: istnieje rzecz równie okrutna co czopek-fasolkobójca. Jest nią pielęgniarka z golarką i BARDZO zimnymi dłońmi. Teraz już wiem, że gdy tylko człowiek usłyszy dźwięk pracującej golarki, powinien uciekać najdalej jak to możliwe, broniąc wszystkim co ma pod ręką swego owłosienia. Głównie tego, które niezbyt często widzi światło słoneczne...
Sympatyczna Pani Pielęgniarka z wprawą bacy golącego od 30 lat owce, pochwyciła w swe dłonie atrybuty mej męskości, naciągnęła na jakieś pół metra i nucąc pod nosem jakąś skoczną melodię, poczęła zamaszystymi ruchami pozbawiać mnie włosia mierzwionego jeno przez Najwspanialszą-Z-Żon. Muszę przyznać jedno: ze strachu przed warczącą golarką wszystko jest się w stanie tak skurczyć, że do pół godziny po goleniu w celu wysikania się, należy używać pęsety.
Normalnie gorzej jak po kąpieli w lodowatej wodzie.

Nagi i bez włosia łonowego niczym ministrant na zakrystii, zostałem obmyty, poczęstowany magiczną tabletką i... Wszystkie problemy tego świata zniknęły.

O, dlaczego teraz jedziemy innym wózkiem? Ale fajne druciki! Uoooooo, ale fajna sala z lampami, a ta rurka w mojej ręce to po co? Dzień dobry, czy Wy też będziecie mnie kroić? Proszę zabrać kabelek z sutka, to gila! Ma Pani bardzo śmieszną czapeczkę! O, ktoś mi założył na twarz maskę. Dlaczego to powietrze tak dziwnie smakuje? Kim jest ten człowiek patrzący na mnie z góry? Muszę wszystkim opowiedzieć, jak fajnie słodkawo smakuje wszystko w tej masce! Hej, wiecie, że...

*****

- Halo, budzimy się! Jest Pan już po zabiegu!
Pierwsza myśl w powoli startujących procesach myślowych:
- Dzień dobry, czy jestem już po zabiegu?

*****

Jedziemy korytarzami. Trafiam do siebie na salę. W kącie stoi Najwspanialsza-Z-Żon. Staram się uśmiechnąć lecz obawiam się, że wychodzi mi grymas srającego kota z zatwardzeniem. Chyba wysyłam sms`a i gdzieś dzwonię. Chyba patrzę na Najwspanialszą-Z-Żon i chyba zasypiam.

Przeżyłem, teraz już będzie tylko lepiej. Gdy otwieram na moment oczy, Najwspanialsza-Z-Żon cały czas jest obok. Chyba trzyma mnie za rękę, chyba coś mówię i chyba zasypiam. Chyba robię to wszystko jednocześnie.
Na pewno jestem szczęśliwym człowiekiem. Zerkam jeszcze raz na Nią i chyba mocniej ściskam Jej dłoń. Chyba znów zasnąłem. Nie pamiętam.

poniedziałek, 15 października 2012

Magiczne Kuleczki [cz.3]


Niedzielny poranek. Stoję pod strumieniem gorącej wody, obserwując jak piana ścieka mi po szwach. Jeszcze dwa, tylko DWA dni i będzie można wyjąć ze mnie to całe dziadostwo, przez które nie mogę najnormalniej w świecie podrapać się po brzuchu.
Swędzi. Ponoć to dobrze. Nie wiem kto twierdzi, że swędzenie jest dobre, ale chyba nigdy nie był postawiony w sytuacji, gdy Prawdziwy Samiec nie ma możliwości podrapania się po własnym organizmie. Ze szczególnym uwzględnieniem atrybutów...
Wszędzie jakieś opuchlizny, wszędzie jakieś niteczki wystają spod skóry, do tego wszystko jakieś takie sine i obrzmiałe. Momentami zastanawiam się, czy aby nie zmarłem i tylko z przyzwyczajenia zdecydowałem się jeszcze trochę zostać na tym padole, by ZUS mógł ciągnąć ze mnie składki...

Gorąca woda przyjemnie obmywa moje cielsko. Wiem, że w kuchni na gazie cicho grzeje się woda, dane mi więc będzie za kilka minut napić się kawy. Wiem także, że Najwspanialsza-Z-Żon nadal leży okopana w pościeli, co gwarantuje kilkadziesiąt minut spokoju. Jedynie pies czeka, bym wyszedł z łazienki. Będzie mógł wtedy rozłożyć się obok swoim kwadratowym ryjem i niby przypadkiem uwali po chwili ten swój kalaf na moim podzierganym brzuchu.
Może to jakaś forma zemsty za to, że ostatnio jedliśmy żeberka i merdaty nie dostał ani kawałka kości?

Ten sielski obraz niedzielnego poranka burzy jedna świadomość. Dziś jest NIEDZIELA. A NIEDZIELA to dzień, w którym należy przyjąć czopek. W zasadzie to nawet nie wiem, czy można to coś nazwać czopkiem. Gdy zerkam na złowrogie pudełeczko leżące obok mnie i przypominam sobie jego zawartość, stają mi przed oczami sceny z filmy "W`Alibaba i czterdziestu rozchu...".. nieważne jaki tytuł. W każdym razie w finałowej scenie wielki Murzyn podszedł od tyłu do swojej ofiary w momencie, gdy ta schylała się po stokrotkę, a później... Pociąg wjeżdżający do tunelu, ubijanie masła, gigantyczny, czarny i śliski tłok posuwający się rytmicznie w maszynie parowej.. FUJ!

Zerkamy tak na siebie: ja na pudełko, pudełko na mnie. Dlaczego u licha czopka nie można np połknąć i popić mlekiem? Byłoby łatwiej...
Nie mam pojęcia, co kierowało lekarzem w momencie, gdy przepisywał mi to narzędzie analnego zniszczenia i upodlenia. Może jednak nie pamiętam wszystkiego, co działo się w okolicy narkozy? Może jednak fakt, że na stole przywiązywano mi ręce do łóżka (Co wyraźnie pamiętam!) nie wynikał z obawy o moje zdrowie, a była to forma zapobiegawcza w przypadku, gdybym znów zaczął robić coś, co niegodne jest cywilizowanego człowieka?
Cholera wie.
Pewne jest tylko jedno. Będę musiał udać się z czopkiem do WC, by po chwili zmierzyć się z drwiącym wzrokiem Najwspanialszej-Z-Żon, mówiącym: "i co, przyjemnie? lubisz to, świntuchu".

Sam nie wiem co gorsze: wpychanie sobie lekarstwa w oblicze, czy mierzenie się ze spojrzeniem "wiem co przed chwilą robiłeś"...

*****

Idąc do szpitala miałem nadzieję, że pobyt tam da mi wiele okazji do dokonania ciekawych obserwacji szpitalnego rozkładu dnia. Chciałem tam notować, obserwować, zbierać materiały na kolejne notatki przesycone wonią lizolu i tego czegoś, czym bezustannie odbekiwało się sympatycznemu staruszkowi z pokoju obok.

Jednak nie było sielsko. Ani śmiesznie. Było chujowo. Było strasznie i nieprzyjemnie. O ile jeszcze pierwszego dnia wydawać się mogło, że zaliczę kilka fajnych dni pod czułą opieką sympatycznych pielęgniarek, tak po zabiegu nastąpiło brutalne zderzenie się ze ścianą. Wtedy zrozumiałem, że choroba była prawdziwa, a jedyna skuteczna pomoc nie ma nic wspólnego z radosnymi notkami o cycatych pielęgniarach.

*****

Długo szukałem słów mogących opisać kompleks szpitalny. Zakładam na łeb słuchawki i do łba wlewa mi się ascetyczna Tocatta Bacha. Już wiem.

Wyobraź sobie park przerzedzony starością, jak łysinka pięćdziesięciolatka próbującego ratować się zaczeską. Wyobraź sobie ławki, na których ludzie siedzieli jeszcze w czasach, gdy w radiu można było słuchać informacji o Bierucie, w TV królowały Krecik, Bolek i Lolek, a wieczorem dziewoje wpatrywały się maślanym wzorkiem w telewizor, gdzie swą owłosioną klatę prezentował Borewicz.
Wyobraź sobie szpitalne korytarze z nieśmiertelną lamperią, reprodukacjami reprodukcji kopii reprodukcji jakiegoś kiczu w plastikowych ramach wiszącego na ścianach, pomyśl o skrzypiących gumowych kółkach na których toczyły się wózki z pożywnym i smacznym szpitalnym jedzeniem, wyobraź sobie klaustrofobiczne toalety, w których papier był luksusem, a wyślizgana setkami dup deska klozetowa mogła być narzędziem biologicznej zagłady, przy którym Jeźdźcy Apokalipsy to niegroźne jamniki.

Dostałem swoje łóżko, dostałem swoją szafkę, ściągnęli ze mnie hektolitry krwi, moczu, bez mała jeszcze potu i łez, by badać, analizować i sprawdzać, czy organizm mój godny będzie krojenia, ciachania i zszywania. Zaległem na swoim kawałeczku materaca wbijając wzrok w szpitalny sufit. Potworna cisza gniotła człeka niczym Tupolew rosyjską ziemię. Ktoś na korytarzu zakasłał. Ktoś kichnął.

Za oknem szpitalny park utrzymany w klimacie późnej Violetty Villas z domieszką wczesnego Bayer Full. Na łóżku obok sympatyczny jegomość, któremu wycięli coś, co było mu niepotrzebne. Po prawicy staruszek cieszący się, że już wkrótce zobaczy żonę. Pani Staruszkowa nie żyje od pół roku. Wyniki badań są jednoznaczne - niedługo się zobaczą. Wszystko to skąpane we wpadającym przez okno świetle zachodzącego słońca. Telewizor niby coś mówi, gdzieś radio niby coś pobąkuje, a ja skupiony nad kajetem notuję i skreślam kolejne pomysły i zadania.
Mam dużo zapisanych w notesie rzeczy do zrobienia. Nietaktem byłoby teraz umrzeć.

*****

Wieczór. Jestem głodny. Pierdolę, jutro mogę umrzeć, idę do bufetu coś zjeść. Niczym skazaniec wybierający ostatnią wieczerzę, sunę wzrokiem po bufetowym menu. Pierdolić system, jest fasolka po bretońsku. Nie zabraniali mi jeść czegokolwiek, a co nie jest zabronione - jest dozwolone. Wpieprzam fasolkę jak dzik kalafiory mając nadzieję, że zdążę się wypierdzieć przed operacją. W przeciwnym razie przy pierwszym nakłuciu, jutrzejszy zabieg może się zacząć naprawdę grubym pierdolnięciem. Oby tylko lekarz na sali nie miał podczas zabiegu peta w gębie - mogłoby dojść do epickiego JEB!

Mija kilkadziesiąt minut. Leżę z książką kontemplując radośnie przelewającą się w mych trzewiach fasolkę. Za oknem robi się ciemno. Przychodzi pielęgniarka i  z uśmiechem wręcza mi czopek. Wyjaśnia: to bym mógł się wypróżnić przed jutrzejszym zabiegiem.
Jak to?!?! Wydałem 8zł na porcję smakowitej fasolki i mam to teraz z siebie wyrzucić? Żebym wiedział, wlałbym ją od razu do sedesu, byłoby mniej cierpienia po drodze.

Aplikuję sobie to, czego aplikować sobie nie lubię. Na zegarze trzy minuty po pełnej godzinie. Mija dziesięć minut.
W tym momencie jestem całkowicie pewien, że do tej pory o kupce nie wiedziałem NIC! Poród ufoluda przez brzuch w "Obcym", a nawet nadziewanie na pal Azji w "Panu Wołodyjowskim" jest NICZYM w porównaniu z mocą wykonawczą małej, śliskiej pigułki, która spoczęła w moich trzewiach. Zionąc pod siebie bulgocącą lawą i iskrami niczym startujący prom kosmiczny rozumiem już sens znaczenia "ogień z dupy". Oby nigdy więcej.

*****

Po kilkunastu minutach chwiejąc się na nogach wychodzę z WC. Pot perli mi się na czole, galaretowate nogi ledwie utrzymują mnie w pionie. Teraz już wiem po co w WC są rurki przykręcane do ścian.

*****

Nadchodzi pierwsza noc spędzona w szpitalu. Dostaję kolejne lekarstwa. Wszystko po nich wydaje się jakieś bezsensowne i niewyraźne. Mroczniejsze. Niebieski blask kineskopu oświetla zapadnięte, blade twarze spoczywające na poduszkach. Za oknem wzmaga się wiatr, na korytarzu niczym odgłos potępieńczych łańcuchów, roznosi się brzęk kaczek i basenów niesionych przez pielęgniarki. Sapiący gardłowo staruszek sunąc kapciami po brudnozielonym gumolicie, kieruje się w sobie tylko znanym kierunku.
To będzie trudna noc.
Za oknem niebo rozświetlają pierwsze tej nocy błyskawice.
Przysypiam.

Przez sen słyszę, jak z ponurym chrobotem rdzewiejących kółek łóżka, pierwszy pacjent Jajciachowicza jest wieziony w kierunku sali operacyjnej. Gdzieś nieopodal uderza błyskawica. Po opuszczonych szpitalnych korytarzach przetacza się błysk odbijając się od lamperii niczym pingpong w pralce. Za chwilę dołącza do niego grzmot. Fiolki w szklanej gablotce drżą niespokojnie w rytmie grzmotu.
Wielka Pielęgniarka pcha powoli łóżko z półprzytomnym pacjentem. W pokojach pacjentów szemrzą szepty przerażonych kuracjuszy, obstawiających kto tym razem idzie pod nóż. Szpitalne korytarze po raz kolejny wypełnia oślepiający błysk, podkreślony ułamek sekundy później przez przepotężny grzmot. Na końcu korytarza są drzwi. Wielkie, stalowe, ze zmatowioną szybą do połowy. Za nimi w wielkiej sali wisi pod sufitem stara lampa rzucająca trupioblade światło na stół, obok którego leżą już przygotowane narzędzia o dziesiątkach ostrych ząbków.
Powietrze pachnie ozonem. Tym charakterystycznym zapachem towarzyszącym każdej letniej burzy. Dysząca gardłowo Wielka Pielęgniarka sunie z pacjentem w stronę drzwi. Za towarzysza mają swoje cienie, bezszelestnie płynące po odrapanych lamperiach.
Nagły podmuch wiatru otwiera okno naprzeciw drzwi czekających, by wchłonąć łóżko wraz z pacjentem. Rolety szarpią się przez moment na wietrze, po czym zamierają pod mroźnym spojrzeniem Wielkiej Pielęgniary. One też się boją. Przygasa na chwilę wątpliwe światło lejące się z lamp. Widocznie burza uderzyła gdzieś w transformator.
Mijają minuty. Drzwi zamknęły się za pacjentem i jego łóżkiem i pielęgniarką i wszystko wokół zamarło. To jest TA chwila.

Na sali operacyjnej Jajciachowicz stoi nad leżącym przed nim pacjentem. Wielka Pielęgniara przyczepia do chorego dziesiątki kabli, przewodów i drucików. Jajciachowicz powolnym ruchem przesuwa po wygolonym podbrzuszu pacjenta wacik nasączony cieczą o ceglastej barwie.
Na zewnątrz nieboskłon wykonuje przepotężny wdech, po czym wydaje z siebie monstrualny błysk rażący wszelkie istoty żywe. Błyskawica uderza w ziemię, miliony volt pędzą instalacjami, by spotkać się w sali operacyjnej i odtańczyć na spętanym kablami pacjencie pachnący ozonem Taniec Radosnych Elektronów. Prąd przechodzi przez Pacjenta naprężając każdy mięsień jego ciała. Jajciachowicz oświetlony od spodu rozpalonym ciałem chorego, wpatruje się szklanym wzrokiem w jego genitalia wznosząc krzyk w ciemną noc:
- powstań... powstań... POWSTAŃ!!!!

Prącie Pacjenta powoli drży, po czym zaczyna się nieśpiesznie unosić ku górze. Wielka Pielęgniara wpatruje się zauroczona w Jajciachowicza, kolejna błyskawica wysadza żarówki, zapada ciemność. Jajciachowicz oświetlany blaskiem bijących wokół piorunów stoi nad sterczącym prąciem pacjenta. Rozkładając ręce, wysuwa dumnie dolną szczękę ku przodowi, oznajmiając światu coraz to głośniej...

- it`s alive! IT`S ALIVE! IT`S ALIVE!!!!!

.................

Budzę się przerażony w szpitalnym łóżku. Za oknem blask poranka nieśmiało wypycha nocne mroki.
Dziś będą mnie kroić.

O kurwa.

środa, 10 października 2012

Informacyjnie

Przeżyłem. Mam się dobrze.
Siedzę teraz nad notatkami ze szpitala i staram się rozgryźć, co miałem na myśli zapisując swoje przemyślenia podczas radosnego tripu w okolicach operacji ;) Gdy poskładam wszystko do kupy - pojawi się notka szpitalna ;)

wtorek, 2 października 2012

Magiczne Kuleczki [cz.2]

Cztery dni do godziny zero.

Przez uchylone okno wlewa się powietrze wilgotne niczym oddech bereciary pod krzyżem. Senne twarze snują się po korytarzach, szukając natchnienia na rozpoczęcie kolejnego dnia pracy w służbie ludzkości.
Pośród tego zbiorowiska żywych trupów stoję ja. Niczym druid pochylony nad kubkiem tajemnej mieszanki suszonego zielska, wącham, doglądam, dolewam, miącham... Sześć łyżeczek płatków owsianych kupionych o północy w nocnym na granicy miasta, cztery szczypty cukru z woreczka krwiścieczerwonego, zamiąchać pięć razy w lewo stojąc na prawej nodze, trzy razy prawo nucąc pod nosem "Hare Rama Hare Rama, Rama Rama Hare Hare", powąchać - nos się wykręca i oczy łzawią. Jest ok.

Przenoszę delikatnie kubek w stronę biurka. Blask monitora oświetla zawartość naczynia. Trzeba być bardzo delikatnym - gdyby mi się wylało, wyżarłoby dziurę w stole, wykładzinie i zrobiłaby się dziura do biura piętro niżej. I że niby ja mam zamiar zjeść to coś!

Wbijam łyżeczkę w galaretowato-porowaty twór, przy którym ektoplazma z GhostBusters wymięka. Coś wewnątrz kubka zasysa sztuciec i nie chce puścić. Z wielkim oporem miącham zawiesiną, niczym Belzebub szykujący smołę w kotle na przyjęcie Ojca Dyrektora. Mam coraz większe wątpliwości co do spożywania tego czegoś. Coż jednak mam innego zrobić, gdy organizm cierpi, a żołądek z nerwów nie chce przyjąć żadnej paszy, poza prostymi glutami szykowanymi dla dzieci? Poza tym stara polska prawda (odkryta na papirusie w Malborku) mówi:

Gdy z okazji cięcia ptaka
na tle nerwowym dopadnie Cię sraka,
gdy Ci się cofa na widok jedzenia,
zeżryj glut owsiany
by skończyć swe cierpienia!

Sięgam po łyżeczkę załadowaną odrażającą papką i wsadzam sobie całość do ust. Ciamknam chwilę w skupieniu, na wszelki wypadek mając pod ręką śmietnik. Organizm stwierdza, że chyba mnie posrało - wszak w jamie ustnej nie stwierdzono ani kawałka mięsa! Przełykam z trudem. Kolejna łyżeczka wchodzi jeszcze ciężej. Przy czwartej moja cielesna powłoka stawia czynny opór. Ładuję w siebie na siłę kleiste-coś targany odruchami obrzydzenia. Teraz wiem, jak czuje się kot któremu ktoś stara się wytłumaczyć, że czopek to sama przyjemność i fajnie jest umieszczać go sobie w organiźmie. Pewnie minę mam podobną do czopkowanego kota.
Wiem jedno: prędzej mi włosy na kolanach urosną, niż kiedykolwiek zjem płatki dla przyjemności.

Mija piętnaście minut. Zawartość kubka została wciągnięta. Oblizuję się jak pies któremu ktoś zaaplikował pastę na odrobaczenie.

Zrezygnowanym wzrokiem gapię się w pudełko płatków. O, jest instrukcja... Szkoda, że dopiero teraz ją widzę...

...to woda do zalania miała być zagotowana, a nie zimna?!??

poniedziałek, 1 października 2012

Magiczne Kuleczki [cz.1]

Pięć dni do godziny zero.

Wszędzie widzę wyprane ze współczucia, grube pielęgniary o wielkich, zimnych paluchach. Wszędzie widzę sterty skalpeli, sond, czujników i stada morderczych laparoskopów zerkających na mnie tymi swoimi żarówkowymi ślepkami, kłapiących laparoskopowymi paszczkami... A wszystko to będzie mi się wgryzać w brzuch, by po przejściu przez trzewia dotrzeć do źródła całego zła. I to tylko w jednym celu: by poza okolicznościowym wrzaskiem paszczowym Najwspanialszej-Z-Żon, dołączył do nas wrzask małej paszczęki nastawionej na ciamkanie Żonowego cyca i walenie pod siebie odrażających kup.

Tak jest, będziem się kroić!

Jako Prawdziwy Samiec, który nie był nigdy w szpitalu z niczym poważniejszym, niż uszkodzony kościec - prawdziwie samczo panikuję. O ile jeszcze grzebanie jakimiś precjozami w klejnotach nie przeraża za bardzo, tak sen z powiek spędza głupi jaś którego zapewne będę musiał spożyć. Dlaczego?
Bo za cholerę nie wiem, jak zareaguję!
Pół biedy, jeśli niczym uczestnik staropolskiej imprezy rzucę pawiem, po czym zwalę się nieprzytomny pod stół. Ale co będzie jeśli zacznę dobierać się do pielęgniarek? A do tego będą one stare i brzydkie?!
Zastanawia mnie jedna rzecz: czy można poprosić w szpitalu o zakneblowanie i przykucie do kaloryfera?

*****

Cztery dni do godziny zero.

Praca idzie jak krew z nosa. Wczoraj na jakiejś stronie internetowej widziałem zdjęcie, jak facet grzebie palcem w słoiku Nutelli. Nasunęło mi się pytanie: czy podczas zabiegu będę dupskiem do góry czy do dołu? Cholera, nigdy człowiek nie wie, czy znów się nie nadzieje na jakiegoś zboczeńca.

Muszę chwycić za słuchawkę i zadzwonić w miejsce, gdzie ma powłoka cielesna zostanie pocięta, wykręcona na lewą stronę, a następnie pozszywana. Już widzę oczyma wyobraźni wielkie, zimne przestrzenie odrażającego szpitala, ze szczurami biegającymi po podłogach, bitymi rekonwalescentami przywiązywanymi do łóżek, wielkimi pielęgniarami patrzącymi na mnie z wyższością... Pielęgniary z szerokimi barami, trzymające w ręku zwitek bandaża którym potrafią sprawnie unieruchomić lub zakneblować krnąbrnego pacjenta... Ciekawe, czy można też od nich dostać klapsa... Może nie będzie tak źle...

*****

Godzina 10:00. Mam cichą nadzieję, że lekarze już wytrzeźwieli, a pielęgniarki skończyły debaty nad poranną kawusią. Nieśmiało wybieram numer do szpitala by dopytać się o szczegóły organizacyjne związane z mą jakże nędzną osobą. Wybieram numer telefonu, czekam kilka sygnałów, w słuchawce rozlega się:

- Szpital słucham?

Drżącym głosem, jąkając się ze zdenerwowania wyduszam z siebie:

- O Łaskawa Służbo Zdrowia, zechciej pochylić swe oblicze nad swym nędznym pacjentem i uczynić mi zaszczyt otrzymania informacji o zabiegu, który w swej nieskończonej łaskawości zdecydowałaś się na mnie wykonać! Niechaj błogosławiony będzie dr. Jajciachowicz, o wspaniałomyślności niezmierzonej, która sprawiła, że....

...nie jest dane mi skończyć:

- dr Jajciachowicz, to proszę dzwonić na oddział, wew 5151.

Tu następuje potężne JEB! wykonane słuchawką po 2giej stronie. Uffffffffffff... A mogła zabić...
Przełykam nerwowo ślinę. Za oknem krople deszczu tłuką w parapet. Wybieram nr telefonu, wklepuję wewnętrzny, czekam. Kilka sekund później zostaje nawiązane połączenie:

- Jajciachowicz, słucham.
- Dzieńdobry, z tej strony...

...zamieram. Mógłbym dać pół lewej nerki, że w tle poza głosem Jajciachowicza słyszę jakieś niepokojące buczenie. Dochodzi do tego dźwięk jakby powoli rozdzieranego prześcieradła...

- ... z tej strony... znaczy się jestem umówiony na zabieg na czwartek i chciałem dopytać...

...wsłuchuję się w dźwięki dobywające się ze słuchawki. Wyraźnie słychać odgłos ciągnięcia czegoś ciężkiego po podłodze. Matko jedyna, zamordowali kogoś!

- ...i chciałem dopytać o której dokładnie mam przyjechać i czy mam być na czczo i czy zabieg jest w czwartek czy w piątek?

Czekam niecierpliwie na odpowiedź. Po 2giej stronie słyszę powolne sapanie Jajciachowicza. Oczyma wyobraźni widzę rozwalonego w zacienionym fotelu lekarza trzymającego słuchawkę w lewicy, prawicą smyrającego się po szyi. Po prawej od fotela wielka pielęgniara oświetlona bladym blaskiem szpitalnej lampy wpatrzona w Jajciachowicza sunie powoli palcem wskazującym po ostrzu skalpela. Na opuszki jej palca pojawia się kropla krwi, którą Jajciachowicz lubieżnie zlizuje ściskając mocniej słuchawkę...
Nagle wyrywa mnie z zamyślenia głos Jajciachowicza:

- W czwartek proszę na czczo przyjechać na dziewiątą, zabieg będzie w piątek.

Dziękuję za informacje i rozłączam się. Wpisuję informacje do terminarza i nagle, niczym uderzenie młotem w twarz, dociera do mnie druzgocąca świadomość: na dziewiątą na czczo, tzn że mam nic nie jeść?!?? JAK TO?!!?!?

*****

Google maps. Wpisuję adres szpitala. Wyznaczam trasę, oglądam przejazd, przybliżam zdjęcie satelitarne szpitala. Przed oczami mam kompleks budynków, pośród których zwraca na siebie uwagę jeden szczególny: Lecznica Weterynaryjna.

Ej, a jeśli się przesłyszałem i nie miała to być laparoskopowa operacja, tylko całkowita kastracja?
O kurwa.

sobota, 29 września 2012

Solidarność plemników

Umieram. Wirus jakowyś toczy się przez mój organizm wyłączając naprzemiennie obszary mózgu odpowiedzialne to za trawienie, to za myślenie, to węch. Zalegam więc w małżeńskim łożu załadowany w dwie kołdry, stertę poduszek i ciepłe gacie. Obok Najwspanialsza-Z-Żon nieobecna duchem patrzy po raz srylionowy na film z treningu. Głośniki w Jej laptopie bezlitośnie wypluwają z siebie nieskończoną ilość razy "biodra luźniej, ruszaj nimi do rytmu, pierś do przodu, ściśnij go mocniej łydkami, połaskocz go batem po bokach!". Zupełnie, jakby ktoś omawiał scenariusz pornosa...

Staram się, by moje jestestwo przepełnione cierpieniem ostatecznym nie zmarło do końca w tych chorobliwych spazmach targających męskie ciało. Próbuję czymś zająć umysł, odciągnąć myśli od wizji nadchodzącej śmierci. Śledzę mętnym wzrokiem kalendarz, nagle przed oczami staje mi zapis: 30 września - Dzień Chłopaka. Zerkam lewym ślepiem na Najwspanialszą-Z-Żon, która w nieświadomości wlepia oczy w podrygujący koński zad. Hue hue hue, zrobimy mały dowcip.

Loguję się na FaceBooku. Dla niepoznaki włączam kilka obserwowanych profili półnagich, jurnych nastolatek wyginających się kaczo przed lustrami, przeglądam jeszcze nowości u znajomych, po czym z szelmowskim uśmiechem zerkam na Najwspanialszą-Z-Żon.

Jest dobrze. Moja 2ga połowa nadal szklanym wzrokiem analizuje nagranie konia, który tak jak pół godziny temu człapał - tak człapie i teraz.
Wrzucam do siebie na tablicę posta:

UWAGA UWAGA!!! NzŻ WŁAŚNIE SIEDZI OBOK NAD LAPKIEM I ZA SEKUNDE SPOWODUJĘ U NIEJ WYBUCH PANIKI! Jak to zrobię? Wklejając ten link: http://pl.wikipedia.org/wiki/Dzie%C5%84_Ch%C5%82opaka

...po czym przyjmuję minę niewiniątka i drapiąc się po zadzie, zaczynam obserwować Najwspanialszą-Z-Żon. Atmosfera robi się napięta: skończył się film z konikiem. Komunikator na moim komputerze sygnalizuje: "NzŻ jest dostępna na FaceBooku". Przybieram jeszcze bardziej niewinną minę i z pełnym zaangażowaniem wczytuję się w otwartą na szybko dokumentację jakiegoś programu.

Cisza. Dłoń Najwspanialszej-Z-Żon obejmuje myszkę i wykonuje delikatny ruch w lewo. Następują dwa kliknięcia. Przełykam nerwowo ślinę. Pies czując, że coś się święci - przyszedł do sypialni sprawdzić o co chodzi. Mi bez mała pękają gałki oczne, gdy próbuję zezować to na dokumentację, to na niewiastę po mojej lewej. Zagryzam język, by nie parsknąć śmiechem. Pies patrzy na mnie, ja na psa, ofiara patrzy w monitor. Nagle...

...oblicze Najwspanialszej-Z-Żon traci kolor i zaczyna bić bladością niczym nagie półdupki wczesną wiosną. Wzrok Jej przebiega nerwowo kilka razy po ekranie. Pies na wszelki wypadek odsuwa się w lewo. Ja zasłaniam się poduszką gdyby coś miało polecieć w moją stronę. W pokoju nikt nie oddycha. Powoli, baaaaaaaaaardzo powoli Najwspanialsza-Z-Żon odwraca głowę w moją stronę i próbuje przyjąć minę niewiniątka.

Mina NzŻ - bezcenna! :D Wyobraźcie sobie połączenie oczu kota ze shrecka z miną człowieka, który właśnie się zorientował, że podtarł sobie tyłek pokrzywą XD

*****

Drodzy Panowie - najlepszego z okazji Dnia Chłopaka Wam życzę. Życzę ja - wszak nasze Panie jak zwykle zapomną... ;)

sobota, 8 września 2012

Robale atakują!

Sobota. Godzina ósma rano.
Organizm stwierdza, że więcej spać nie będzie. Kręcę się więc w małżeńskim łożu zastanawiając się, jak spożytkować poranek. Nagle czuję na sobie czyjś wzrok. Tak, to lewa gałka oczna Najwspanialszej-Z-Żon łypie na mnie spod sterty poduszek. Sekundę później słyszę słowa:

- no nie żartuj, że masz zamiar już wstać?

Zanim zdążę się zastanowić nad odpowiedzią, oplatają mój organizm ramiona i nogi mojej 2giej Połowy. Dałbym sobie rękę uciąć, że nawet coś się do mnie przyssało.

Mijają sekundy ciągnące się niczym godziny. Nie ma szans - nie zasnę. Trzeba się jakoś oswobodzić i wstać. Tylko jak tego dokonać, jeśli Najwspanialsza-Z-Żon zarzuciła na mnie więcej swoich kończyn, niż pijana stonoga tańcząca breakdance? Nic to, jestem samcem, nie będzie mnie tu jakaś stopa ograniczać!
Niczym Kapitan Nemo walczący o oswobodzenie Nautilusa z macek gigantycznej kałamarnicy, zaczynam kolejno wyzwalać swój skromny organizm ze śmiertelnego splotu kończyn Najwspanialszej-Z-Żon. Problem w tym, że niczym saper rozbrajający bombę, muszę zrobić wszystko najdelikatniej jak się da. By nie było zbyt łatwo - tu nie ma miejsca na zdrowy rozsądek: kończyny zginają się w najmniej spodziewanych miejscach, zaś stawy wbrew pozorom nie zawsze wygibują się w standardową stronę.

Trzy lata wspólnego małżeńskiego życia robią swoje: zdobyta praktyka sprawia, że po 10 minutach jestem wolny. Nawet rozkoszny bąbelek w kąciku ust mej 2giej Połowy nie zadrżał gdy wypełzałem z łoża! Ha! Ma się ten styl!

*****

Mija półtorej godziny. Wracam szczęśliwy z targu załadowany po uszy zakupami. Pies radośnie merda czując znajdujące się w pakunkach martwe zwierzęta. Najwspanialsza-Z-Żon nadal rozkosznie pobulguje spod pościeli - czyli mam dla siebie jeszcze trochę czasu. Zadowolony niczym pedofil w przedszkolu, zaczynam przeglądać zakupione owoce. Radość poranka momentalnie rozpływa się w powietrzu, niczym nocne bączusie po otwarciu okna nad ranem.

Z torby zerka na mnie nektaryna. To źle. Nektaryna nie powinna na mnie zerkać. Nic nie piłem, nic nie paliłem, a nektaryna jak gapiła się, tak się gapi. Kurwa.
Biorę nektarynę na rękę i gapimy się tak na siebie. W cztery oczy. Sprzedawca u którego zawsze zaopatrywałem się w owoce nigdy mnie nie zawiódł, zawsze dostarczał najlepsze frukty, a tym razem dziad jeden wepchnął mi owoc, który najwyraźniej zaraz będzie chciał podjąć ze mną konwersację! Tak to jest, gdy człek zaufa sprzedawcy i przestaje go kontrolować.
Odkładam zezującą na mnie nektarynę do koszyka. Sięgam po następną - ta do mnie macha. Przyglądam się  merdającej do mnie kończynie. Nie, to nie nektarynowa rączka - to robak wystawił do mnie przez dziurkę swoją robaczą dupkę. No nie, takiej zniewagi nie zniosę, nie będzie mi tu jakaś robacza lafirynda gołym dupskiem świecić!
Chwytam dziada za odwłok i wyciągam z przytulnego domku. Pierwsza myśl - przepuścić bydlę przez wyciskarkę do czosnku. Już biorę w dłonie narzędzie zbrodni, gdy od strony śliwek słyszę głos bardzo negatywnie wyrażający się o mojej mamie...

- o ty larwo śliwczana, po matce będziesz mi jeździć?

...cedzę przez zęby biorąc do ręki ulubiony tygodnik. Cztery szybkie strzały pomiędzy gały i robal jest zresocjalizowany. Nawet ukłonił się grzecznie gdy pokornie odpełzał w stronę śmietnika.
Moje starcie najwyraźniej wykorzystały pozostałe nektarynowe robactwa - armia pełzająco ciamkających robaków rozłazi się po blacie chcąc najwyraźniej zdobyć władzę nad kuchnią!
O nieeeeeeee, nie ze mną te numery! To moje mieszkanie i nie będzie robal pluć mi w twarz!
Chwytam pierwszą z brzegu śliwkę, z której zaczyna wypełzać coś prastarego. Siwy na pysku larw gnąc się w lewo i prawo daje znać pozostałej larwiej braci, że nadszedł czas ataku. Rozpoczyna się istny Larwageddon! Oddział pełzający rusza z torby w kierunku umywalki, starając się mnie oskrzydlić w momencie, gdy grupa takich zielonkawych z łapkami odwraca moją uwagę po prawej. By dopełnić dzieła zniszczenia, ze śliwek podnosi się szwadron muszek owocówek kierując się w stronę mojej twarzy. Pies w panice ucieka przed marchewką, która stara się ugryźć go w stopę.
Chwytam ścierkę do naczyń i niczym dziedzic Brucea Lee wykonuję kilka morderczych gestów powalających na ziemię większość muszek. Pełzające robactwo dostaje po staropolsku z lacia, zaś te po prawej z łapkami dostają po oczach płynem do mycia naczyń. Pies pochwycony za stopę przez wiekową marchewkę walczy o życie rwąc warzywo paszczą której by się nie powstydziła Mega Pirania.

Nagle wszystko zamiera. Skąpani we krwi i marchewce, patrzymy na siebie wszyscy - ja, pies i robaki. I ta zezująca nektaryna. Tak, to Najwspanialsza-Z-Żon wydaje z siebie jakieś dźwięki przewracając się na 2gi bok. Byle nie był to bąk - nie będę mógł wtedy używać w walce otwartego ognia. Szmer z sypialni zamiera, patrzymy po sobie - my wojownicy o kuchnię - czekając kto wykona pierwszy ruch. Sąsiad za ścianą odkasłuje siarczyście, dźwięk flegmy rwącej się od wątroby jest niczym sygnał do dalszych walk. Wybucha kolejne starcie. Muszka owocówka-kamikadze wpada mi do oka, marchewka wymierza psu cios w nos i ucieka do sypialni, zezująca nektaryna zaczyna się kulać w stronę ściany. A to bydlę! Chce przejąć władzę na wyłącznikiem by pozbyć mnie światła!
Rzucam się na owoc porywając po drodze z suszarki nóż. Trzy szybkie ciachnięcia i nektaryna leży rozczłonkowana w koszu. Pies rzuca się za pramarchewą zbliżającą się w stronę łóżka od strony tyłka Najwspanialszej-Z-Żon. Strach pomyśleć co by się działo, gdyby nie psi refleks! Trzy kłapnięcią szczęką i psiur wraca do kuchni zadowolony niosąc truchło warzywa, a ja zaatakowany przez cebulę walczę o życie dzierżąc deskę do krojenia niczym tarczę godną Bogów Olimpu.

Może wyjdę z tego na tarczy, ale nigdy bez niej!

Trzy strzały zmywakiem w pietruszkę studzą jej zapał, banan na widok martwej pramarchewki wywiesza białą flagę i już prawie może się wydawać, że starcie z warzywno-robacznym wrogiem dobiega końca, gdy do akcji wkracza PAPRYKA! Rozwierając się jak uda jurnej pięćdziesiątki na TV Polonia po godzinie 23, wypluwa z siebie pleśniejąco-gnijący odór mogący przebić nawet aromat gotowanego kota, który stracił życie pięć dni temu.

Czas staje w miejscu. Farba łuszczy się na ścianach, w pokoju tapeta opada na podłogę. Tylko pies czując swąd rozkładającej się tkanki przeszczęśliwy patrzy z nadzieją w moje oczy. A niech mu będzie. Wstrzymując oddech zrzucam skrajem noża istotę paprykopodobną do psiej michy. Psiur nie czekając sekundy rzuca się na nią rwąc i szarpiąc skrzeczącą istotę starającą się wydalić z siebie jak najobrzydliwszy zapach.
Cztery kłapnięcia później pies leży wniebowzięty na podłodze oblizując się z zadowoleniem. Ja dogniatam ostatnie robale wrzucając do kosza wszelkie frukty rokujące, że będą chciały ruszyć do kolejnego powstania. Ochlapany mieszaniną robaczej krwi i owocowo-warzywnych płynów ustrojowych spycham w stronę śmietnika truchła poległych wrogów. Nóż trzymany w moich zębach błyska złowieszczo. Bliski obłędu dobijam ostatnich przedstawicieli robaczej cywilizacji, gdy nagle dobiega mnie zza ściany zaspany głos Najwspanialszej-Z-Żon:

- Robisz jakieś śniadanie?

Stoję na środku kuchni. Światło żarówki odbija się w ostrzu noża. Uśmiechając się złowieszczo, głaszczę czule rękojeść zastanawiając się nad odpowiedzią..

wtorek, 4 września 2012

W cycki (nie) poszło

Godzina dziewiętnasta, minut dziesięć.

Leżę na kanapie kontemplując nicnierobienie. Pacynka śliny leniwie ścieka mi z kącika ust, odbijając blask monitora.
Obok pies leniwie liże sobie to, czego ja sam nie potrafię sobie polizać.
Na ekranie banda kretynów stara się wzajemnie skrzywdzić wszystkim, co mają w najbliższym otoczeniu.

Sielanka.

Słyszę zbliżające się z przedpokoju leniwe człap, człap, człap. Nadchodzi Najwspanialsza-Z-Żon. Słodycz leje się z oczu, na twarzy mina kota ze Shreka, zalotnie łopoczące rzęsy sugerują, że moja 2ga połowa zaraz wyjedzie z czymś, co zniszczy mi tę piękną wieczorną sielankę.

Kręcąc biodrami siada obok, zarzuca mi nogę na kolano, Jej lico zaczyna się ocierać o moje lewe ramię. Zdecydowanie jestem w dupie. Śmierdzi na odległość wyjazdem do stajni albo co gorsza jakimś remontem.

- Wiesz coooooooooooooo? - zagaduje.

Pies widząc, co się święci, złazi z kanapy i udaje się na dywanik. Tym razem kieruje swój jęzor w stronę pierdziawy.

Spinam się w sobie. Chciał nie chciał - trzeba coś odpowiedzieć Najwspanialszej-Z-Żon. Obszar mózgu odpowiedzialny za elokwencję zaczyna pracować z siłą lokomotywy:

- eeeeeeee, no?
- bo mi się spodnie troszkę rozeszły i chyba muszę kupić jakieś inne nowe.

Rozeszły. Tak. ROZESZŁY. Rozejść to się może mąż z żoną, gdy ją przyłapie w łóżku z czterema facetami. No chyba, że przyłapie ją z czterema babkami, wtedy jest oczywiście ok i rozwodzić się nie trzeba.
Spodnie się nie ROZESZŁY. One trzasnęły na dupie, rozwarły się niczym piekielna czeluść podczas wzywania samego Belzebuba. Huk pękających spodni spłoszył wszystkie gołębie w promieniu półtora kilometra i wybił okna w trzech okolicznych blokach. Nie, one się nie ROZESZŁY.

- no i co z tymi spodniami? - pytam
- nooooo, może byśmy się przeszli do sklepu, coś bym kupiła...

Szybka analiza stanu mojego zdrowia: nóg mi nie urwało, gorączki nie mam, udawanego ataku padaczki nie przećwiczyłem, więc może wyjść niezbyt przekonująco. Święta dziś też żadnego nie mamy, więc sklepy jak na złość czynne do późna. Jest źle, nie mam jak się wywinąć...

- no ale, że dzisiaj chcesz iść?

W tym momencie Najwspanialsza-Z-Żon wkręca się mocniej w moje ramię i ociekając lukrem w głosie, szepce:

- tak.

No i co ma biedny facet zrobić? Nie pozostaje nic innego jak szczerze odpowiedzieć:

- no to idź.

Zadowolony z siebie wygodniej układam się na kanapie. Problem został rozwiązany, mogę kontynuować nicnierobienie. Przynajmniej tak mi się wydaje. I mam rację. Wydaje mi się.

- ale ja sama nie chcę!
- dlaczego?
- bo Ty mi zawsze fajnie podpowiesz w czym dobrze wyglądam.

Tak, dobrze podpowiem i dostanę za to opierdol. Przeanalizujmy nasze wspólne zakupy ciuchów dla Najwspanialszej-Z-Żon:

Zazwyczaj jak jeden z wielu najnieszczęśliwszych na świecie samców stoję gdzieś pod ścianą, starając się nie zostać zadeptanym przez niewiasty, które porzuciwszy swą subtelność i dobre wychowanie, galopują pomiędzy wieszakami tratując wszystko co stanie im na drodze. Coś jak przemarsz rozwścieczonego stada słoni przez zarośla.
Co gorsza, wszędzie są lustra i z każdego miejsca wszystko widać - jak takich okolicznościach człek ma się gapić skrycie w dekolt sympatycznej sprzedawczyni? Nie pozostaje nic innego, jak włączyć telefon - przynajmniej dzięki niemu można trącić ptakiem kilka świnek.

Etap 2 to przymierzalnia. Coś jak czyściec - męskie dusze w wiecznym cierpieniu stoją trzymając drzwi przymierzalni, zerkając na swe samcze lica i wzdychając ze zrozumieniem. Drzwi oczywiście trzymać TRZEBA. Pal diabli, że są zamykane od wewnątrz na zamek, rygiel, zapadkę i czytnik linii papilarnych jednocześnie. NA PEWNO się otworzą jakimś sposobem i cały sklep zobaczy naszą Niewiastę z gaciami na wierzchu drapiącą się tam, gdzie przyzwoite damy drapać się nie mają w zwyczaju.
Stoi ta męska brać pod drzwiami niczym pod ścianą straceń wiedząc, że zaraz z przymierzalni dobiegną słowa "już jestem przebrana", że otworzą się drzwi i padnie z Jej ust:

- i jak wyglądam?

I dopiero wtedy jest naprawdę przejebane.

Etap 3, czyli PIEKŁO.
Najgorszy jest pierwszy rzut oka na przymierzaną kreację. O ile jeszcze można wybrnąć jakoś z wyrywającego się "o kurwa" dorabiając "...jak ładnie wyglądasz", tak już wybuch śmiechu gwarantuje tydzień warzyw na obiad i trzy dni bez sexu. Teoretycznie niezbyt skomplikowane w swej prostocie pytanie "jak wyglądam" jest jednym z tych pytań, na które NIGDY, ale to NIGDY nie da się udzielić poprawnej odpowiedzi. Można próbować, ale co samiec ma odpowiedzieć, gdy jego partnerka zaplącze się w coś, co przypomina połączenie namiotu, worka po ziemniakach i kalesonów po dziadku Albercie?

- i jak wyglądam?

Odpowiedzi poprawne, czyli może uda się wybrnąć:

- niezbyt korzystnie
- nie podkreśla to Twoich atutów
- dobrze, ale inny krój mógłby bardziej podkreślić Twoje fantastyczne nogi/piersi/biodra (niepotrzebne skreślić)

O dziwo złe odpowiedzi:

- trochę Cię to pogrubia
- JESTEM GRUBA?!?!!? TY BYDLAKU!!!!

- nie widać w tym Twojej talii
- JESTEM GRUBA?!?!!? TY BYDLAKU!!!!

- jak tak patrzę, to mam ochotę na baleron
- JESTEM GRUBA?!?!!? TY BYDLAKU!!!!

- super, masz pełniejszy tyłek
- JESTEM GRUBA?!?!!? TY BYDLAKU!!!!

Ewidentnie złe odpowiedzi:

- eeeeeeeeee, żartujesz?
- TY ŚWINIO, PROSTAKU, NIECZUŁE BYDLĘ!!!

- średnio, trochę jak 2litrowa butelka pepsi
- TY ŚWINIO, PROSTAKU, NIECZUŁE BYDLĘ!!! (bonus: 3 dni na warzywach)

- coś mi nie pasuje z tymi spodniami...
- ale co?
- no bo Twój tyłek wygląda jak garaż dla tirów. Parkujących w poprzek.
- TY BYDLAKU, PROSTAKU, NIECZUŁE BYDLĘ!!! (bonus: 5 do 7 dni na warzywach)

- gdzieś Ci wessało cycki
- TY BYDLAKU, PROSTAKU, NIECZUŁE BYDLĘ!!! (bonus: do 14 dni na warzywach, brak sexu przez tydzień)

I na koniec najgorsze co można odpowiedzieć, szczególnie, gdy przymierzane jest nowe bikini:

- tamta zdzirowata panienka w przymierzalni obok wygląda w tym bikini o wiele lepiej niż Ty, nawet jak była w opcji topless.

Konsekwencji tego ostatniego chyba nie muszę opisywać...

*****

Wróćmy jednak do spodni, co to "się rozeszły". Oczywiście ich rozejście się nie miało nic wspólnego z rozmiarem tyłka. Tyłek jest niezmienny gabarytowo od 5 lat, tylko rozmiary coraz mniejsze robią i płyny do płukania sprawiają, że pranie mocniej się kurczy.

Poszukiwania odpowiednich, pasujących pantalonów na niewieści tyłek sprawiają, że Najwspanialsza-Z-Żon na jakimś etapie swojego życia musi się przed sobą przyznać:

- już nie XS, moooooooooooooże, S. Tak, S. ALE ŻADNE M!!!

Tia, żadne M. Trzeba będzie następnym razem zabrać na zakupy mazak i poprawiać metki z rozmiarem na podawanych do przymierzalni ciuchach. Tak dla świętego spokoju.

Będąc na etapie przedpiekielnym stoję u wrót przymierzalni czekając niczym na skazanie, aż padnie TO pytanie. Odchylają się drzwi, w środku Najwspanialsza-Ż-Żon prężąc tyłek wygina się przed lustrem sprawdzając, jak spodnie leżą.

"Tak, zdecydowanie, Najwspanialsza-Z-Żon w wersji wagowej M wygląda... lepiej niż przyzwoicie" myślę sobie zagryzając zęby na framudze, jednocześnie z całych sił starając się nie rzucić na Nią w ciasnej przebieralni.

- i jak wyglądam?
- ykhyhyhyhy, hyhyhy - odpowiadam śliniąc się obficie - schyl się jeszcze raz w tych spodniach i pooglądaj sobie otoczenie, bo jak dojedziemy do domu, to do rana będziesz tylko sufit oglądać!!! BUAHAHAHAHAHAHA!!! CHRZĄK-CHRZĄK, MUAHAHAH!!!!

*****

Zakupy dokonane... Wsiadamy do samochodu.

- Ale jak wyglądam w tych spodniach?
- Mówiłem Ci już, że dobrze, są fajnie dobra, porządnie leżą, długość ok. Co jeszcze mam Ci powiedzieć?
- No ale ja jestem kobietą, ja lubię poroztrząsać takie sprawy!
- Kotek, roztrząsać to można nawóz na polu, to był tylko zakup spodni!
- Ale one są w rozmiarze M!!!
- I bardzo dobrze! Poza tym w cycki też poszło.

...oj poszło, poszło... życie jest piękne.
Bojng... Bojng.. Bojng..


[AKTUALIZACJA]

Odezwała się do mnie po przeczytaniu tej notki Najwspanialsza-Z-Żon. Na początku nie wiedziałem, o co Jej chodzi z tym urywaniem łba, wsadzaniem wieszaka w dupsko i warzywami, ale okazało się, że w notce wkradł się błąd. Rozmiar zwiększył Jej się z XS do S a nie M.
Boję się wracać do domu, kto mnie przenocuje...?

wtorek, 21 sierpnia 2012

Sonda!

Pora pochylić się znów nad ankietą ;) Ostatnio zastanawialiśmy się, co jest wg Was najokrutniejsze w WC.
Wyniki pokazały, że równie straszne są Wam nieznane łoniacze na desce, co ciepło deski ogrzanej obcym zadem:

NAJOKRUTNIEJSZA RZECZ W WC, TO:


  1. Nieznanego pochodzenia włos łonowy na desce sedesowej 49 głosów (57%)
  2. Ciepła deska sedesowa ogrzana zadkiem nieznanego pochodzenia 46 głosów (54%)
  3. Zimna deska sedesowa 17 głosów (20%)


Startujemy od razu z nową sondą. Tym razem całkiem poważne pytanie ;) Zapraszam na dolną część bloga - głosujcie!


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zakaz pedałowania.

Niezbędny, nudny wstęp:

Rok 2003. Chyba.
Wracając z kolejnej wyprawy w stronę dowolną, utknąłem po północy w mieście istot, które idąc śpiewają, a stojąc śmierdzą. Znaczy się w mieście pielgrzymów.
Częstochowa. Sennym wzrokiem sunę po rozkładzie jazdy PKP. Jak nie patrzeć, czeka mnie ponad 2godzinna katorga oczekiwania na najbliższy pociąg. Całe szczęście - mam ze sobą niezastąpionego towarzysza podróży: książkę! Szukam więc na dworcu miejsca które będzie godnym tego, bym osadzil na nim swój zad szlachetny. Ławeczki wyglądają zachęcająco, jednak za ciemno tam będzie by czytać. Pod ścianą już rozłożył się okazały paw, kawałek dalej kilku bezdomnych urządziło sobie zawody, który z nich rozkoszniej puści nosem bąbelek przez sen.
Słodko.

Na pięterku częstochowskiego dworca znajduję miejsce, gdzie ochroniarz ma swoją kanciapę. Obok kanciapy stoi słup, nad słupem źródło światła, podłoga czysta, widok w dół zacny, można się rozkładać! Demontuję ze swego organizmu plecak, rozwijam karimatę, moszczę się niczym kura mająca zamiar srutnąć frutti-di-czikenem (znaczy się jajko znieść), będziemy czytać!
Cisza... Na dole bezdomny mamra coś przez sen. Ze stróżówki ochroniarzy słychać siermiężne pochrapytanie stróża mojego bezpieczeństwa. Idealna cisza. Jedynie ćma tłucze skrzydłam latając na pawiem, który swymi barwami przywiódł jej na myśl łąkę pełną kwiatów. Jednak ćma nie siada, zupełnie, jakby zapach cofniętej paszy nie zgadzał się z wonią kwiatów...

...otwieram książkę i wpadam w wyimaginowany świat bohaterów obcinających sobie głowy toporami, siekierami, wyrywających sobie flaki przez gardło i wznoszących modły do czegoś prastarego i ohydnego. Rozkosz!

Słyszę kroki. Podnoszę wzrok znad kartek i zerkam w dół. Nikogo nie widzę. Obracam się dookoła obserwując pięterko - ktoś się zbliża. Lat - trochę ponad 40. Ubrany jak przeciętny zjadacz chleba, z twarzy podobny do nikogo. Taki statystyczny Jan Nowak z lekką nadwagą. Nasz wzrok się krzyżuje, jegomość podchodzi i rozpoczyna dialog:

- Dzień dobry!
- A dzień dobry.
- Nie przeszkadzam?
- Nie, skąd :)
- A widzę, że Pan na pociąg czeka?
- Tia, jeszcze trochę ponad dwie godziny, dobrze, że mam co czytać.
- A to daleko Pan jedzie?
- Nie, jakieś 1,5 godziny na południe.
- Aha...

Następuje niezręczna cisza... Widać jak trybiki w głowie jegomościa pracują z zawrotną predkością, starając się podtrzymać rozmowę. W końcu nieznajomy wypala:

- To ja może bym do siebie na herbatkę zaprosił? Mam takie maleńkie, przytulne mieszkanko 10 minut od dworca...

Zwarły mi się pośladki. W tym momencie na moich twardszych od stali półdupkach kowal mógłby kuć podkowy.

- Eeeeeeee, nie... Może nie... Ale dziękuję za zaproszenie.
- A proszę bardzo, przepraszam, jeśli niepokoiłem... Dobrej nocy.
- Dobranoc.

Jegomość odchodzi w mrok. Na dworcu znów zapada cisza. Ochroniarz niezmiennie pochrapuje, bezdomny na dole cicho brzęcząc butelkami przewraca się na 2gi bok.

Kurwa. Miałem branie!
Wracam do książki. Piętro niżej ćma rozpaczliwie tnie skrzydłami powietrze starając się odkleić od 2go wcielenia czyjejś kolacji. Tak, paw zdecydowanie nie był kwiatkiem.

*****

Rok 2004? 2005?
Wakacje. Uczelnia, praca, problemy zostały gdzieś z tyłu, odprężony umysł chłonie rozkosz płynącą z przedzierania się przez Polskę. Daleko za mną Zambrów, na celowniku S1. Gdzieś w połowie tej drogi stoję ja. Żwir pobocza rozkosznie chrupie pod glanami, plecak wydaje się wyjątkowo lekki. Ciepły, lecz niezbyt upalny dzień dopełnia ogólną zajebistość poranka.

Dochodzę do miejsca, gdzie może się bez problemu zatrzymać TIR z naczepą. Wkładam na twarz standardowy-uśmiech-nr-3 i wzrokiem słodkiego szczeniaczka wbijam ślepia w kierowców przejeżdżających samochodów.
Nie mija wiele czasu, zatrzymuje się obdrapana fiesta, corsa, obojętne. Uchyla się okno od strony pasażera, słyszę dobiegający ze środka głos kierowcy:
- W którą stronę chcesz pan jechać?
- Na południe! Na Warszawę, a potem na S1!
- Wsiadaj pan!

Niewiele myśląc otwieram drzwi, odchylam siedzenie do przodu, wrzucam na tylną kanapę plecak, kładę siedzenie, siadam z przodu, zapinam pasy i zwracam się do kierowcy by powiedzieć zwyczajowe "dzień dobry", gdy orientuje się, do jakiego auta wsiadłem. Lub bardziej: w co się wpierdoliłem.

Po mojej lewej jegomość. Na oko 50 lat na karku, lecz równie dobrze mógł mieć 30 i nieco przechodząną wątrobę. Brudne pazury wbite w kierownicę, wymiętolona koszula. I oczy. Nieobecne, śniete rybie oczy zionące nicością i chaosem, wypełnione jakby bladoniebieskim śluzem. Wyduszam z siebie:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiada kierowca uśmiechając się kącikiem ust.

Kurwa kurwa kurwa kurwa! Jestem w dupie. Rozkładam na kolanach atlas drogowy sprawdzając, gdzie dokładnie jestem. Staram się być zajęty gapieniem się w mapę najbardziej jak się da. Kątem obserwuję wnętrze samochodu. Coś, co wydawało mi się zniszczoną przez przewóz narzędzi deską rozdzielczą samochodu, wydaje mi się teraz pokopaną przez kogoś deską rozdzielczą samochodu. Mógłbym przysiąc, że widzę odbity obcas obok przyklejonego św Krzysztofa.

Nie ma co jednak się denerwować, trzeba robić dobrą minę do złej gry. Trzymając mapę na kolanach, uśmiecham się do kierowcy. Uśmiech na mojej twarzy pewnie przypomina grymas kota srającego po zjedzeniu butelki tabasco.
Wydawać się może, że uda nam się tę podróż spędzić w ciszy. Wlepiam ślepia w drogę przed nami szacując, jak długo dam radę jechać z panem Rybiookim. Niestety, Rybiooki ma chęć pogadać.

- A pan często sam tak jeździ autostopem?
Powietrze zrobiło się ciężkie jak humor Strasburgera w oglądanej znad niedzielnego rosołu familiadzie.
- Praktycznie cały czas, gdy tylko mam możliwość - jeżdżę sobie gdzieś autostopem.
Rybiooki przygląda mi się z uśmiechem:
- A nie boi się pan sam tak jeździć? - zapytuje obcinając mnie wzrokiem od stóp do głów.
Liczę: jedziemy około 90km na godzinę. Wszystkie rzeczy mam na tylnym siedzeniu, dookoła lasy.
- Nie, częściej to ludzie się mnie obawiają.
Rybiooki jakby zdziwiony moją odpowiedzią, posapując pyta:
- Dlaczego?
- No wie Pan, wysokie glany, czarne ciuchy, krótkie spodnie, ludziom to przeszkadza - odpowiadam czując na sobie śliski wzrok Rybiookiego.

90km na godzinę. Pierdolę plecak, wyskoczę w czasie jazdy, pobocze jest trawiaste, nawet gdy sobie coś połamię, to przynajmniej dupa będzie cała. Honor uratowany.
Rybiooki po przemyśleniu mojej odpowiedzi i dlugieeeemu przyglądnięciu się glanom obudowującym moje opalone łydki, stwierdza gulgoczącym głosem:
- Mnie tam glany nie przeszkadzają, nie mam nic przeciwko!

Czuję jak zimny pot leje mi się po plecach. Drzwi nie mają centralnej blokady. A może go jebnąć w twarz i dopiero wyskakiwać? Nie... Wtedy moglibyśmy uderzyć w jakieś drzewo, albo inny samochód.
Rybiooki oblizując wargi ciągnie temat:

- A zdarzyło się kiedyś, że ten, no, w drodze ktoś się do pana, tego no, dobierał?
Patrzę na Rybiookiego, ten bezczelnie gapi mi się na krocze. Podciągam mapę z kolan wyżej, zasłaniając sobie nią klejnoty. Zdecydowanie, najpierw strzał w ryja, a potem wyskakuję z samochodu.
Jednocześnie przypomina mi się sytuacja z Częstochowy.

- Tak, kiedyś na dworcu w Częstochowie podszedł jakiś pacjent do chcąc zaprosić mnie do siebie na herbatkę.

Rybiooki charcząc w głębokim oddechu spojrzał na mnie i głosem kapiącym śluzowatą słodyczą zapytał:

- Tak?!?!!??
- Tak.

Rybiooki kręcąc się na fotelu kierowcy to rozluźniał, to zaciskał palce na kierownicy. Przechodząc w falset, zapytał:

- I co Pan wtedy zrobił?
- Bałem się.

Rybiooki i szczytu wytrzymałości zacisnął swe uda i po raz kolejny obcinając mnie wzrokiem wypalił:

- Naprawdę się pan bał?!?! Dlaczego?!?!
- Bo jak skopałem skurwysyna, to musiałem chyba go trafić glanem w krtań, bałem się, że się udusi.

Atmosfera momentalnie pękła niczym nabrzmiały ropień pod łopatką. Z Rybiookiego momentalnie spłynął cały parujacy lepką czułością śluz. Przerażony wbił oczy w drogę przed sobą.

- To gdzie Pana mam wysadzić?
- A w Warszawie jak mogę prosić. Zdaje się, że będziemy jechać pod Krakowskim Przedmieściem - tam mi pasuje.

Kilka godzin później dotarłem do domu. Wchodzę do mieszkania, ojciec obserwuje jak ściągam plecak wyplątując się jednocześnie z glanów.

- Jak tam trasa, spokojnie?
- Tak, spokojnie. Idę na piwo. Tak. Zdecydowanie muszę iść na piwo.