czwartek, 30 kwietnia 2015

Obey

Jakaś wścieklizna zapanowała dziś na świecie. Wszyscy na siebie warczą: matki na dzieci, dzieci na siebie, użytkownicy na przełożonych, ojcowie na matki, matki na kasjerki, kasjerki na komputery, tylko ochroniarz ewidentnie ma wszystko w dupie i liczy na to, że w końcu ktoś podpierdzieli batonik i będzie mógł niczym kawaleria wkroczyć do akcji glebując batonikowego terrorystę, jednocześnie waląc gazem pieprzowym na lewo i prawo.

Coś wisi w powietrzu. Jakimś magicznym sposobem udało mi się dojechać do mieszkania nie taranując w akcie uniesienia otępiałych przechodniów pakujących się pod koła. Udało mi się nie urwać drzwiczek od skrzynki i otworzyć drzwi mieszkania normalnie, kluczem. Bo przecież mogłem otwierać z kopa.

Bo idzie długi weekend, więc wszyscy mają jakąś dziwną wściekliznę. W końcu przez jeden dzień będą zamknięte sklepy, to też grozi nam śmierć głodowa. Trzeba kupić na zapas wodę, pieczywo, szynkę co to akurat jest w promocji, no i piwa dużo trzeba. To ostatnie akurat mógłbym zrozumieć.

I tak siedzę sobie pod blokiem na ławce, patrząc na te wszystkie Matki Polki zapierdzielające z siatkami, na tych ojców roku drących się po równie rozpieszczonych, co i rozwrzeszczanych bachorach, patrzę i myślę - dlaczego? Po co? Nie szkoda ludziom nerwów?

*****

Godzina chyba siedemnasta. W TV mówią o długim weekendzie. Że kościół pozwolił grillować. Że pogoda pozwoli na spacer, ale nie pozwoli na opalanie - przerzucam kanał - długi weekend najlepiej spędzić na sportowo, zaopatrując się wcześniej w promocyjne zestawy - przerzucam kanał - kiełbasa na majówkę, świetna smaczna, można ją mieć za jedyne - przerzucam kanał - nie powinniśmy smarować chleba zwykłym masłem bo zatka się żyła, aorta, serce, pewnie dupa też się zatka - przerzucam kanał - muszę posłuchać najnowszego kawałka zespołu - przerzucam kanał - muszę - przerzucam kanał - nie mogę - przerzucam kanał - powinienem - wyłączam telewizor.
A weźcie się wszyscy ode mnie odpierdolcie!

*****

Tia. Jak już mówiłem, dziś jest dziwny dzień. Ogólnokrajowy, przedweekendowy szał macicy. I nawet mucha potrafi zdenerwować. Bo siedzi na firanie. Żeby jeszcze latała, czy coś, ale tylko siedzi i ziewa. I patrzy na mnie tym nieprzytomnym wzrokiem. I pewnie zaraz nasra. No przecież wściec się można!
Mógłbym ją wygonić, zanim skasztani mi się gardinę, ale nie. Ktoś musi ponieść konsekwencję tego dupiatego dnia. Niech cierpi mucha, niech cierpi za wszystkich! Niech swoją śmiercią odkupi nasze grzechy, nerwy, niepokoje! Nie wypuszczę! Bo pewnie na wolności rozsmarowałaby mi się na szybie samochodu, nie, tak nie będzie!
Łapię bydlę za skrzydło, ziewający owad nieprzytomnie patrzy na mnie zaspanymi ślepiami. Podchodzę do doniczki, puszczam muchę na listek. Ten w ułamku sekundy zamyka swą paszczę, unieruchamiając owada w trawiącej pułapce.
Fakju pokrako bzykata!

*****

Od razu lepiej. Mucha się trawi. I słoneczko jakby w tym momencie wyszło. I ptaszek zaczął ćwierkać... Spokój spływa na mą duszę. Tak, mucha uratuje ten dzień.
I roślinka jakaś taka zadowolona. Coś jakby liściastą mordą się do mnie uśmiecha, pomlaskując po cichutku...

...czy ja aby nie zapomniałem wziąć jakichś tabletek?

piątek, 24 kwietnia 2015

Mr B.

No bo to jest tak: człowiek przez pół dorosłego życia miał psa. Czasami był to prawdziwy pies - patrz Pan Pierdziawka, czasami był to pies klasy... jakiś pies. Znaczy się Merdaty. Innym razem, złośliwy los rzucił na krótko człowiekowi pod nogi coś, co przypominało połączenie mopa, owcy i wykręconego na lewą stronę kota. Tak czy inaczej - od dawien dawno miałem przy dupsku psa. No bo pies jest fajny: można go nauczyć głośnego bekania, można chodzić z nim na spacery, bić się, robić mu dowcipy gdy śpi, łaskotać po stopach, no i co najlepsze - robić psu sałatkę ze smażonego podgardla ze smażonym podgardlem. Człek ma wtedy okazję samemu wchłonąć kawałeczek (albo dwa) takiej smażącej się świnki. No, trzy kawałeczki maksymalnie. I na koniec jeszcze jeden plasterek na smaka.

Tak, bardzo brakuje mi psa. Więc gdy tylko jest okazja, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności akurat mam wolną chwilę, by spędzić nieco czasu w towarzystwie Pana B.

Kim jest Pan B? Głównie jest prawie rudy, prawie podpalany, ewidentnie włochaty (głównie na zewnątrz), oraz posiada bardzo duże ilości zębów służących do gryzienia wszystkiego i wszystkich. Mr B w zasadzie jest chodzącą gryzarką, przed którą należy chować każdy obiekt, który nie jest litym kawałkiem betonu lub stali.
Ulotka wpadła za płot? Można ją zjeść. Masz nową kurtkę? Można ją zjeść. Samochód stoi w moim zasięgu? Też da się zeżreć, tylko to zajmie trochę więcej czasu.

Pan B jest wielki, silny, posłuszny jak sześciolatek z ADHD na speedzie, zaś jego procesy myślowe przypominają pingpongowe piłeczki wrzucone do pustego, wirującego bębna pralki.

Jak do tej pory, moja współpraca z Panem B. przyniosła efekty w postaci dwóch blizn stałych, niezliczonej ilości drobniejszych ugryzień, dziury w koszulce, zeżartego kagańca, przegryzionej lonży, oraz zeżartej linki holowniczej.

Długo zastanawiałem się nad tym, skąd moja słabość do obcowania z tym psem. Chyba bierze się to z faktu, że jakikolwiek kontakt z tym futrem, wymaga całkowitego poświęcenia uwagi temu skaczącemu zlepkowi zębów i kłaków. Wszelkie inne sprawy przestają mieć znaczenie. Nie są ważne zakupy do zrobienia, rachunki do zapłacenia, nie i już. Gdy tylko jakiś strzępek myśli lub uwagi oddali się od Pana B, mamy chwilę później zagwarantowaną konieczność demontażu psiej paszczy wbitej kłami w najbardziej odstający kawałek człowieczego organizmu.

I tak oto pcham się w kudłato-zębate katharsis, walcząc z przeciwnościami losu, niebezpieczeństwem utraty zdrowia lub życia. I ciepię okrutnie, no bo jak tu po samczemu niewiastę za organizm ułapić, jeśli obok stoi to wielkie kudłate coś wyczekując na moment, gdy opuścisz gardę?
Na nic marzenia o spokojnym spacerze i beztroskich rozmowach, gdy trzeba pilnować Pana B, by ten nie odgryzł podwozia w przejeżdżającym obok samochodzie.

I dlaczego u licha tak mi się to podoba?!

*****

Późne popołudnie. Pan B. powalony i przytrzymywany przez nas, leży na ziemi. Wokół walają się wielkie kule wyczesanej sierści. Dziad jeden traci futro szybciej niż ja. Tyle, że u niego nie widać zakoli. Próbujemy ogarnąć psie kłaki, jednocześnie starając się przeżyć, nie zadławić latającymi włochami i ogólnie unikać psich zębów. Aktualnie przyjęta pozycja bojowa nr 43 wygląda następująco: ja po lewicy na kolanach, lewy łokieć trzyma psa za kark, lewa dłoń trzyma łapę prawą przednią i stara się naciągać skórę z futrem. Dłoń prawa uzbrojona w szczotkę, wyczesuje to, co da się wyczesać.
Po mojej prawicy Ax, także uzbrojona w jakieś czesadło, próbuje ogarnąć futro znajdujące się bliżej psiego wylotu. Robota idzie całkiem nieźle, jeszcze nie zostaliśmy pogryzieni przez psa, za to komary zaczynają nadrabiać zaległości w temacie upuszczania nam krwi. Okoliczne ptactwo pochowało się po krzakach, pewnie wyczekując momentu, gdy będzie można futro Pana B zgarnąć do gniazda i walnąć królewskie legowisko w ptasim M3. Gdyby tak obiboki dziobate zajęły się komarami, to by robota lepiej szła i więcej futra by miały do gniazd, a tak tylko gapią się bezproduktywnie, zapewne zastanawiając się, co zeżreć, by później obleśniej nafajdać człowiekowi na samochód.

Pan B mości się niespokojnie, widocznie zaczyna mu brzydnąć pozycja nr 43. Przygotowując się do zmiany ułożenia psa i nas, czuję nagle ciepły dotyk w okolicy pleców. Nie daję nic po sobie poznać, nadal intensywnie wyczesując psa. Subtelne muśnięcia zsuwając się z wysokości nerek, powoli wędrują w stronę lewego pośladka.
O Ty świntucho - myślę sobie, próbując zerknąć w stronę Ax - o Ty Ty Ty, tak przy psie?
Ale nie protestuję. Kto by protestował.
Muśnięcia stają się coraz wyraźniejsze, mocniejsze. Hue hue hue hue, tylko dlaczego zaczynają one przypominać wąchnięcia i trząchnięcia? Co ta kobieta wyczynia? Zdziwiony obracam się w stronę Ax - Jej kończyny ewidentnie leżą na psie. Twarz także jest na swoim miejscu. Jeśli to nie Ona, to kto w takim razie dobiera mi się się do du....
Zerkam na psa. Ten wydłużywszy swoją szyję o jakieś 30 cm, okręcił się karkiem wokół mojego biodra i natrafił swoim wielkim nochalem na coś, co miałem w kieszeni spodni. Znaczy się suszone, świńskie ucho.
Ręce mi opadły, wszystko mi opadło. A tak dobrze się zapowiadało...

*****

Wieczór. Leżymy z Ax na balkonie, leniwie sącząc herbatę. Gdzieś w dole kręci się Mr B., zapewne szukając czegoś do zeżarcia. Zerkam co jakiś czas w stronę psa, nadal nie pojmując do końca, skąd moja słabość do niego. Chyba po prostu się rozumiemy. I potrafimy wywęszyć żarcie w każdych okolicznościach. I w sumie lubimy gryźć. O tak, właśnie. Pora w tej sprawie przysunąć się do Ax...
Hue hue hue :>

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ups.

Czasami, ale to tak czasami, mając chwilę, siadam z kawą nad blogami i przeglądam, co ciekawego dzieje się w świecie, gdzie kiedyś udzielałem się często i gęsto. I chyba nawet miałem kilkoro czytelników.
Obecnie śledzę jakieś dwa, czy trzy blogi, które z przyjemnością odwiedzam. Mam kilka takich, których ewidentnie unikam, znajdzie się też kilka sztuk traktowanych przeze mnie jako ciekawostki klasy WTF, przy odwiedzaniu których nie mogę mieć śliny w ustach. Znaczy się, żeby w monitor nie napluć.

...i kurczę. Gdy tak zerkam poza tych kilka śledzonych sztuk, odnoszę wrażenie, że jest dziwnie. Bardzo dziwnie.

Zaczynam odnosić wrażenie, że Blogosfera (nie lubię tego słowa) staje się takim... samobrandzlującym się tworem, swoistym perpetuum mobile, które napędzone pierwszym wrzuconym kawałkiem gówna, będzie się kręcić w nieskończoność, mieląc brąz po kres świata.
No bo: jakaś niedowartościowana panna kreująca się na gwiazdę, stwierdziła, że ludzie są głupi, bo są głupi i śmierdzą. I nie chcą przestać śmierdzieć. No i bardzo dobrze, podzieliła się swoją opinią, uzewnętrzniła, czytelnik może się z tym zgodzić lub nie. Koniec tematu. Opuszczam bloga jako czytelnik nie zgadzający się z prezentowanymi tam opiniami.
Ale nie...

Blogosfera działa inaczej. Najpierw trzeba zrecenzować wpis. Później należy zrecenzować inne recenzje wpisu, a w kolejnym kroku pochylić się nad komentarzami i oczywiście je zrecenzować. Koniec końców, mamy łańcuch niekończących się recenzji i opinii, oraz recenzji recenzji i opinii opinii i recenzji opinii opinii i opinii dotyczących recenzji recenzji... Nosz kuźwa.
Normalnie intelektualne przeddzidzie zadzidzia śróddzidzia standardowej wojskowej dzidy bojowej.

Tym oto sposobem, kilkanaście osób potrafi się wykarmić jednym, średniej jakości wpisem o tym, że jakiejś pannie nie podobają się ludzie spryskani perfumami za 10 zł. LOL.

Kiedyś, w zamierzchłych czasach okołomodemowych, blogi coś ze sobą niosły. Bez względu na to, czy mieliśmy do czynienia z blogiem poświęconym śwince morskiej, kolekcji lewych skarpet czy cicików z pępka, tworzyliśmy swoją własną treść.
Odnoszę wrażenie, że dziś ludzie na siłę szukają tematów wokół siebie, nie będąc w stanie nic ciekawego zaproponować jako autorzy. Więc powstają kolejne witryny "szpecjalisztów" komentujących wszystko to, co zostało już skomentowane po trzykroć. Tia. Po co tworzyć własną treść, jeśli internet sam podsuwa paszę? I co z tego, że została ona już wielokrotnie przez innych "szpeczów" pożarta, przetrawiona i znów zwymiotowana do internetowego koryta?

Czasami odnoszę wrażenie, że dobrze się stało gdy 30latek zaczął wygasać.
Jeśli skończyła się jakaś forma, należało pozwolić jej naturalnie umrzeć do końca. I chyba tak się stało.
Mam tylko nadzieję, że jeśli kiedyś to miejsce odżyje, będzie to wynikiem zmian w moim życiu, które zaowocują materiałem na notki o kotach przerabianych na czołg, wieczornych walkach z tostem, czy... a zresztą. Nieważne ;)

Trzymajcie kciuki, bym nie stał się kolejnym szpeczjalisztą recenzentem, budującym "wartościowe" wpisy na temat tego, co ktoś napisał o tym, że tamten ktoś napisał o...

...o cholera. Właśnie to zrobiłem.
Shit.