środa, 28 listopada 2012

Pół żartem, pół serio: sernik z czipsami.

Sobota. Godziny z lekka poranne.
W drodze do pracy pojawia się pomysł by wpaść do piekarni "po coś do kawy". Oczywiście "wpadniemy" po coś do kawy, "zjemy" przy kawie, "kupimy" w piekarni, ale ruszyć dupsko po paszę to kutfa muszę ja.

Wypełzam z samochodu i ruszam przez parking klnąc na czym ziemia stoi. Przedzieram się przez stada rozszczebiotanych klientek pobliskiego Lidla, emocjonalnie szykujących się do jutrzejszej niedzieli:
- a ty wiesz kochana, jaką Nowakowa ostatnio sukienkę do kościoła założyła?! Proszę ja ciebie kolana jej było widać!
- patrz Krystyno moja droga, człowiek myśli że ona taka porządna sąsiadka, kobieta, matka, a tu taka kurew babilońska pod nosem nam zamieszkała!
- a najgorsza ta jej starsza córka! Ty wiesz, że ona proszę ja Ciebie do kościoła chodzić nie chce i sobie podobno - Hela spod czwórki mi mówiła bo jej rozmowę przez telefon słyszała - kolczyk w TYM miejscu zrobiła?!
- jak to w TYM MIEJSCU?!!? To że jak, zaszyła sobie?!?!
- a bo ja wiem, słyszałam tylko tyle, co Hela słyszała...

Omijam plujące jadem niewiasty zerkające na mnie z obrzydzeniem. Widocznie skóra i arafata są równie źle postrzegane co kolczyki założone TAM.
Kilkanaście kroków później wchodzę do piekarni. Od razu uśmiech gości na mej twarzy: po prawicy dumnie prezentują się strucle i jabłeczniki, za szkłem ciastka wszelkiej maści okazują swe wdzięki, kawałek dalej srylion rodzajów bułek kusi niczym cycaty ssak leśny na parkingu przy DK88.
Jestem szósty w kolejce. Szybko analizuje zawartość półek, układam we łbie listę zakupów i z nudów zaczynam przyglądać się zamieszaniu z przodu:
Babcia w bereciku z antenką zgiętą prawostronnie rozpoczyna manewr wymijania stojącej przed nią babci bez berecika, ale za to z solidnej wielkości kryką. Krykata zerka podejrzliwie na Antenkową, przysuwając się bardziej do stojącej przed nią staruszką w bladozielonym paltociku.
Antenkowa wykonuje nietypową zagrywkę taktyczną: bierze głęboko powietrze, po czym ku przerażeniu zebranych - odkasłuje coś, co po brzmieniu odcharknięcia wnioskując musiało być stare niczym Całun Turyński.
Wsadzam nos i usta głębiej w arafatę, by przez przypadek nie wciągnąć prabakterii rozsianych przez Antenkową. Jednocześnie widzę, jak Krykata z obrzydzeniem robi krok do tyłu. Na to właśnie czekała Antenkowa: zdecydowanym krokiem przesuwa się w kolejce o jedno miejsce do przodu.
W tym momencie pada z ust Krykowej sakramentalne...

- ...ale pani tu nie stała!
- no jak nie stałam jak stałam, tylko poszłam na ladę patrzeć i pani przyszła i stanęła tam gdzie ja stałam!

Krykata zaciska dłonie na lasce. Oceniam szybko ciężar i zasięg broni - jeśli sieknie tym Antenkową w twarz, to nie obejdzie się bez szycia. To mogą być ciekawe zakupy.
W międzyczasie Antenkowa trafia przed ladę atakowana przez Krykową:
- no wepchła mi się pani a ja sernik muszę kupić a ostatni kawałek jest i ja tego tak nie zostawię!

Ubawione ekspedientki zaczynają szeptać coś między sobą. Nie zdziwię się, jeśli robią zakłady która ze starowinek wygra starcie. A sernika faktycznie widać tylko jedną blachę.

- ale proszę panią! - stwierdza Antenkowa - ja po sernik tu nie przyszłam tylko po pieczywo!
- ...jak nie po sernik?
- no po bułki i chleb, droga pani!
Widocznie Krykata chce uniknąć niepotrzebnych zatargów, odpuszcza więc Antenkowej:
- a to kupuj pani!

Antenkowa dumna niczym kura po zniesieniu kwadratowego jajka prostuje się przed ladą i ze stanowczością w głosie stwierdza:
- dzień dobry! Pinć bułek, pół chleba wiejskiego i ten kawałek sernika co został poproszę!
- ożesz ty stara blazo zakłamana - wydarła się za nią Krykata - ja ci dam sernik ty...

W tym momencie wkraczają do akcji ekspedientki rozwiązując problem przez wniesienie z zaplecza kolejnej tacy z sernikiem. Zawiedzeniu kolejkowicze wiedzą już, że dziś nie będą świadkami piekarniczego rozlewu krwi...

Kilka minut później obładowany pachnącymi dobrami maszeruję do samochodu. Mijam jedną z dwóch Lidlowych klientek gorączkowo dyskutującą o czymś z kolejną znajomą. Do mych uszu dociera jedynie...

- ... no i od tej Marty spod siódemki słyszałam, że Hela słyszała, że córka Nowakowej to sobie ZASZYŁA!

*****

Kilka dni wcześniej.

Sklep na osiedlu. Szukamy z Najwspanialszą-Z-Żon jakiejś paszy do piwa z okazji dzisiejszego wieczoru filmowego. Na półce milion pińcet różnych paczuszek czipsów, więc nie ma w czym wybierać.
Najwspanialsza-Z-Żon przewieszona przez półkę, zanurzona od pasa po czubek głowy w stercie towaru  wybiera Tę Jedyną Paczkę.
Po kilku minutach gmerania podaje mi dwie paczki pytając:
- które wziąć, te, czy te? hm, albo nie. Te ty też lubisz, więc wezmę tamte żebyś mi tych nie wyżarł.

Tak. Czasami nawet ja nie wiem co powiedzieć.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Sexistowska notka o dyndających kalafiorach.

Szósta -pindziesiont-czi.
Droga do pracy. Niekończące się schody w górę, które należy pokonać jedynie po to, by po 2giej stronie wiaduktu identycznymi zejść na dół.
Lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga. Nieprzytomnym wzrokiem gapię się przed siebie. Dwa metry przed mym licem wspina się w górę posiadaczka gigantycznej dup... Nie, dupa to za mało powiedziane. Gigantycznej NADDUPY, odzianej jeno w obleśnie, przylegające, sprane, zmechacone getry. Leginsy. A kij z tym jak to się zwie.

KURWA MAĆ!

Niewiasty drogie! Milion pińcet sto dziewincet razy można Wam powtarzać - leginsy to nie spodnie, zakryjcie dupę! Ale nie, nie dociera...
Dlaczego tak ciężko pojąć Wam, że obcisłe, przylegające do tyłka, cienkie leginsy czy jak to się zwie, nie są przeznaczone dla wszystkich? Skąd to się bierze, że uparty jak osioł Babski Ród wbija się ślepo we wspomniane wdzianko z przekonaniem: "jeśli modelka ze zdjęcia dobrze wygląda, to ja też będę dobrze wyglądać". A taki chuj!
Modelka ze zdjęcia spędza na siłowni 3 godziny dziennie tylko po to, by jej tyłek był godzien leginsowego okrycia!

...i lezie później leginsozilla schodami bujając tymi kalafiorami na lewo i prawo, obtłuszczone poślady ścierają się ze sobą niczym dwa pijane nosorożce... Odznaczająca się pod materiałem linia majtek odziedziczonych chyba po Babci Aldonie podkreśla dramatyzm sytuacji, do kompletu brakuje jeszcze, żeby przez dziurę w leginsowym kroku wystawał zaplamiony sznureczek z tamponu.

Fuj!

Jeśli w poniedziałek przed godziną siódmą w drodze do pracy chciałbym coś zobaczyć, to pogodne niebo. Ćwierkającego ptaszka na drzewie. Uśmiechniętych ludzi. Rzeczy, które dają radość i zapał przy początku tygodnia. Gdybym chciał oglądać sceny z galaretowatym potworem w roli głównej, to bym sobie pożyczył Bloba Zabójcę z kosmosu!

Koszmar, powiadam, koszmar... Schodzę z wiaduktu. Wiem, że to nie koniec mdłych niespodzianek - życie nie powzoli mi przeżywać tylko raz cierpień leginsowych. Człapiąc w stronę pracy czekam na 2gie uderzenie złośliwego losu.

A oto i jest. Klasyczny syndrom Licealno-Muzealny (z tyłu liceum z przodu muzeum) wbity w panterkowe getry. Lezie toto kołysząc półwiecznymi biodrami, sunie po tej samej stronie chodnika co ja, trzeszcząc implantami stawu biodrowego.
Najchętniej człowiek by podbiegł, strzelił w ten natapirowany łeb aż by pół kilo podkładu z twarzy odpadło i wykrzyczał w pomarszczony pysk:

- Jesteś stara, wyglądasz źle, masz sflaczały tyłek i nic ci już nie pomoże!!! I umrzesz!!!

*****

Nie róbcie nam tego, błagam. Zasłaniajcie tyłek. W przeciwnym razie kiedyś chmara wkurwionych facetów wyjdzie na ulice w samych obwisłych kalesonach po dziadku Albercie i w ramach zemsty będziemy gmerać w obwisłych kroczach wmawiając Wam, że jesteśmy sexi...

piątek, 9 listopada 2012

Błotniście i Damsko-Męsko

Każdy Prawdziwy i Odpowiedzialny Mężczyzna wie, że czasami, ale to tylko czasami należy coś posprzątać. Wszystko po to, by jego 2ga Połowa nie bulgotała zbytnio.
Jednak gdy już Głowa Domu weźmie się do roboty, wychodzą na jaw pewne niepodważalne prawdy na które niestety poradzić nic nie można... Otóż Samiec do sprzątania się nie nadaje.

Weźmy dla przykładu porządkowanie sprzętu ufaflanego sztolniowym błotem. Co z tego, że kombinezon udało się ładnie rozwiesić pod prysznicem i wyszorować bez uciaprania wszystkiego wokół śliską paciają, co z tego, że kask też odzyskał swój naturalny kolor bez chlapania na lewo i prawo, jeśli...
Jeśli na dnie worka czeka Mroczny Gumowiec Anarchista, buntownik który nie przyjmie do wiadomości, że to ja jestem w łazience Panem i Władcą i zaraz go szczotką wyszoruję!
Bydlę jedno gumowe czekało tylko na chwilę słabości, na odpowiedni moment, by zaznaczyć swoją - opona jej mać - gumowcową niezależność. Dziad zlewany obficie wodą na wysokości 1,5 postanowił ewakuować się z mego uścisku śmierci, wyślizgując się spomiędzy palców niczym łechtaczka trędowatej. Pozbawiony wszelakich krępujących więzów i chwytów, gumiak runął w dół ku zawartości prysznicowego brodzika, na którą głównie składały się popłuczyny po resztkach błota, mydliny i coś co odkaszlnąłem kilka chwil wcześniej.
JEB!

Bryzg błota ruszył ku łazience z szybkością spadającego Tupolewa, ochlapują mnie, ręczniki, ścianę, umywalkę, lustro, dywaniki...

Komentarz mógł być tylko jeden.

- Kurwa.

Kolejny raz życia udowodniło, że jeśli człek do czegoś się nie nadaje, to nie powinien się za to brać. Tylko jak uświadomić Najwspanialszą-Z-Żon, że od dziś to Ona będzie czyścić mężowe ciuszki z prabłota?

*****

Pies mnie nienawidzi.
Wchodzę do domu, pociągam nosem i czuję, że - jak to zwykli mawiać poeci - coś jebie padliną. Węszę w pokoju, węszę w sypialni, węszę w łazience spodziewając się dumnie dryfującego klocka w sedesie - nic. Kieruję swe kroki do kuchni. Psia miska. Niedojedzona mieszanina ryżu i gotowanej wątroby rozpoczyna nowe życie radośnie oznajmiając parszywą wonią swój cywilizacyjny rozkwit.
Obok miski stoi Merdaty. Patrzy w miskę zdziwiony, patrzy na mnie zdziwiony, na miskę, na mnie, jakby chciał powiedzieć:

- ej, no weź.

Biorę. Oglądam. Za krótko gotowałem wątrobę, zepsuła się przez noc. Pies jest innego zdania. Jego oczy mówią:

- Otóż - drogi właścicielu - winę za zaistniałą sytuację ponosi tylko i wyłącznie ryż, który kompletnie nie wiem z jakiego powodu jest dodawany do mięsa. Już starożytni udowodnili, że ziarenka ryżu mają destrukcyjne działanie na zawartość psiej miski, w związku z czym powinien do niej trafiać jedynie trup mięsny świeży, ostatecznie w wyjątkowych okolicznościach - zawartość puszki z kawiorem.

Wyrzucam zawartość miski, myją ją. Ładuję w nią do pełna suche żarcie dla psów i podaję Merdatemu. Ten zwiesza łeb nad zawartością michy, po czym podnosi wzrok. Spojrzenie jest jednoznaczne:

- no chyba ty!

Wychodzimy obaj z kuchni nie patrząc na siebie. Pies dziś zdecydowanie nie będzie szukać ze mną kontaktu.

*****

Nadeszły lepsze dni. Humor dopisuje, radość przepełnia trzewia moje, czasami aż chce się zrobić coś romantycznego!
Spacerujemy z Najwspanialszą-Z-Żon przez miasto. Wieczorowa pora, pustki na ulicach, objęci jak para napalonych nastolatków człapiemy od wystawy do wystawy. Wpada mi do głowy pomysł: a wezmę walnę jakiegoś komplementa! Niech ma!
Zwój mózgowy odpowiedzialny za stosunki damsko męskie bierze na siebie to zadanie, wypluwając po chwili mymi ustami mruczące wyznanie:
- Maleńka...
Tu Najwspanialsza-Z-Żon spodziewając się oczywiście czegoś miłego, zatrzepotała rzęsami uśmiechając się czule.
- Taaaaaaaaaak...?
- Masz dupę jak koszyk w Tesco, nic, tylko pakować mięcho!

Z serii wrzasków dobywających się z ust Najwspanialszej-Z-Żon wnioskuję, że nieco inaczej pojmujemy określenie "komplement".

czwartek, 1 listopada 2012

Gastro Necro i Misie Sraczusie

Wszystkich Świętych. Dzień wolny. Dzień poświęcony zadumie, wspominaniu tych, co odeszli, chwile gdy powinniśmy na moment przystanąć i zastanowić się nad tym, co jest w życiu naprawdę ważne.

Pierdzielić to, koło cmentarza są żelki, węże i Misie Sraczusie!
Przedzieramy się z Najwspanialszą-Z-Żon przez stado smętnie człapiących cmentarzem person, próbując dotrzeć do straganów obleganych przez małe drące się jamochłony. Te małe, chodzące układy pokarmowe są w stanie holować swych rodziców w stronę straganiastej paszarni z siłą większą niż lokomotywa, robiąc raban nie gorszy od Bereciar po zabraniu krzyża.
Armageddon.

Przedzieram się jako pierwszy przez te stada, to rozpychając się kolanem, to waląc w łeb reklamówką po zniczach, bardziej opornych przydeptując do ziemi. Za mną tupta Najwspanialsza-Z-Żon już tocząca ślinę na myśl o czekającej Ją wyżerce. Stajemy przed gablotą. Na półkach pamiętających czasu Kazimierza Wielkiego, prezentują się wyroby na pierwszy rzut oka równie stare co truchło samego Kazika: tu czarne kwadratowe, tam jasne okrągło-plaskate, są też gumienno-wężowe i kulkowo-szorstkawe. Najwspanialsza-Z-Żon drżącym palcem wskazuje na szybę za którą leży coś przypominającego potomstwo krowiego placka i przeżutego chleba.
- Chcę takie dwa. To są Makrony. Chcę dwa Makrony!

Nie ogarniam kompletnie na kij Jej makarony, ale jak się upiera - niech będzie. Czekam cierpliwie bo wiem, że to nie koniec - zaraz będzie kolejna zachcianka gastronomiczna. Oczekując zamówienia, zerkam na prawą część straganu, gdzie swoje wątpliwe wdzięki prezentują elementy budowlane o strukturze ceglastej, z delikatnym czarno-mazistym glutem po jednej stronie. Spojrzenie moje dostrzega Najwspanialsza-Z-Żon i tłumaczy:
- to je Krajanka. Bier cztiry!

Ok, Krajanka i Makar... Makrony. Notuję w głowie. Jest jednak jedna rzecz, której jeszcze nie dostrzegliśmy, a na którą polujemy oboje. Są to Misie-Sraczusie!
- JEST! Leżą na półce - oznajmiam z dumą.

Szybko i sprawnie składam zamówienie na te wszelakie produkta jakości odwrotnie proporcjonalnej do ceny, płacę i znikamy ze strefy wrzasku Jamochłoniątek. Po drodze do samochodu pożeramy Makrony z Krajanką, której przyglądam się nieco dokładniej. Przełamuję jedno z ciastek by poszukać kawałka palca czy innej kończyny - wszak od czegoś nazwa "Krajanka" musiała się wziąć! Nie znajdując nic niepokojącego, wsadzam sobie w twarz całe ciastko, delektując się smakiem starości, stwardnienia, ulicznego kurzu i paznokcia sprzedawczyni.

W samochodzie czeka na nas deser: Misie Sraczusie. Produkt ten jest połączeniem czegoś jak opłatek lub wafel w kształcie misia, z czymś w rodzaju posłodzonej piany gaśniczej, upchanej pomiędzy dwa misiowe wafle. Moc wykonawcza Misia-Sraczusia jest niewymowna! Szczególnie w letnim okresie, gdy Misie z magiczną pianką w środku leżakują pół dnia na słońcu, w ich środku zachodzą przemiany chemiczne, efektu których nie jest w stanie udźwignąć nawet wygłodniały akademik Politechniki!

Zawsze się zastanawiałem będąc młodzieńcem, dlaczego po cmentarzu wszyscy tak szybko uciekają do domu? Odpowiedzią są Misie-Sraczusie: opóźnianie powrotu może grozić koniecznością postoju w lesie na niespodziewaną kupkę, a w brutalniejszych przypadkach - praniem tapicerki.

Przełknąwszy po ostatnim kęsie Sraczusiów, zerknęliśmy na siebie z Najwspanialszą-Z-Żon. Złowrogi bulgot w naszych trzewiach umocnił nas w przekonaniu, że pora wracać do domu.

Rozpoczął się wyścig z czasem...

Idzie zima.

Wstęp w stylu: okiem 30latka

Niedziela. Siódma rano. Albo ósma. Chyba jakieś przesunięcie czasu było, czy coś w tym stylu...
Najwspanialsza-Z-Żon posapuje przez sen, ja kręcę się z boku na bok starając się wywinąć ze splotu wijących się wszędzie kończyn. Czasami wydaje mi się, że śpimy w 10 osób: wszędzie jakieś ręce, nogi, oczy, uszy, nie da się wejść do łóżka bez przydeptywania czyjejś racicy...
Wykonuję nurka pod kołdrę i przeciskając się pomiędzy wszędobylskimi stawami i porannymi bąkami, wypełzam z łózka na zimną podłogę...
Zimno w stopy. Kapcie nie do zlokalizowania. Pewnie Merdaty podpierdzielił. Nie wiem po kiego grzyba mu moje kapcie, nosi je w nocy i przegląda się w lustrze, czy jak?
Krótka wizyta pod prysznicem, szybkie przygotowanie kawy i oto jestem ja: poranny 30latek.

Wstęp w stylu: okiem Najwspanialszej-Z-Żon

- Ja pierdziele, nie możesz nawet w niedzielę dłużej spać? Tylko będziesz mi się teraz po mieszkaniu kręcić i hałasować!

Wstęp w stylu: okiem Merdatego

- O, wstał, pewnie zaraz mnie nakarmi, tak tak tak nakarmi mnie, nakarm mnie nakarm nakarm, o wiem, pokażę mu jak potrafię sobie ładnie wylizać odbyt!

Wstęp w stylu: wszystkie gimnazjalistki piszczą:

Niedzielny poranek przywitał mnie kubkiem gorącej, aromatycznej kawy. Zbliżyłem się do okna - z parapetu uśmiechały się do mnie płatki pierwszego śniegu. Otuliłem się się mocniej kocem i w towarzystwie wiernego psiska  siadłem do klawiatury. Delikatny szum wiatru za oknem pieścił uszy, sunące płatki przywodziły  na myśl jakiś natchniony taniec tysięcy skrzących się w porannym słońcu istot.

Wstęp w stylu: a jak było naprawdę?

Budzi mnie cisnący klocek. Tak, zdecydowanie chce mi się srać. Wystawiam spod kołdry lewą gałkę oczną oceniając sytuację. Może uda się skoczyć na szybką kupkę i wrócić do łóżka.
A taki ch*j!
Siądź człowieku nad ranem gołym dupskiem na zimną deskę - budzi lepiej niż litr kawy. Oczywiście do posiedzenia najlepsza jest komórka - zwierzęta w grze same się nie nakarmią.
Gdy po kilkunastu minutach kaczki są nakarmione, krowa wydojona, owcze runo sprzedane, a zad tak zdrętwiały, że można go przypalać rozżarzonym piętnem nie obawiając się bólu. Pora udać się pod prysznic.

*****

Nie, poranki nie mają w sobie nic poetyckiego, natchnionego, pierwszy rzut okiem za okno nie przywodzi na myśl epickich porównań, wspomnień z widzianych kiedyś śnieżnych krain. Pierwszą, najprawdziwszą myślą na widok białego miasta, jest:
- ale śniegu najebało!
Nie ma tu miejsca na owijanie się kocem i nostalgiczne siorbanie kawy przy oknie. Trzeba zamiast tego jakimś sposobem wypchnąć Merdatego z domu na poranny spacer pilnując, by cwane bydle nie ułatwiło sobie życia i zamiast dzielnie brnąc przez śniegi w stronę osiedlowego sralnika - nie walnęło kloca obok wyjścia z klatki schodowej.
Bo w łapy zimno i chodzić dalej się nie chce.

O odśnieżaniu samochodu już nic nie napiszę. Za brzydkie słowa cisną mi się na klawiaturę...

Tia... Nadchodzi zima.