niedziela, 29 maja 2011

Podeszczowa mumia.

Teoretycznie weekend za nami. Czas zabawy, beztroski, czas, gdy można odreagować wszelaki trudy tygodnia. Teoretycznie.

Jak każdy szanujący się trzydziestolatek, miałem nawet jakieś plany co do tego, w jaki sposób zmarnotrawię tych kilka radosnych dni. Oczywiście plany pokrzyżowała pogoda, a później już poleciało niczym lawina... Nawet pies przyłożył łapę do weekendowego obrazu nędzy i rozpaczy: gdy szukając towarzystwa w osobie szczekacza wybrałem się na spacer, ten po wystawieniu pyska za drzwi stwierdził, że chromoli takie układy atmosferyczne, mam sobie wsadzić pod swój niedorozwinięty ogon smycz i samemu łazić po deszczu; on tymczasem od dnia dzisiejszego nie wychodzi z domu przy niesprzyjających warunkach pogodowych, zaś wszelakie potrzeby typu sranie - załatwi przy pomocy doniczki. Kot wali w kuwetę, to czemu pies nie może postawić klocka w fikusa?

Cycki opadają... Najgorsze jest to, że my w domu nie mamy fikusa...

Dochodzę do wniosku, że zdecydowanie nie radzę sobie z fotografowaniem ludzi. Z pozowaniem, z tworzeniem sytuacji, w której mam zrealizować jakiś kadr. Nie jestem w stanie wydobyć z człowieka przed obiektywem nic, co byłoby warte zarejestrowania. To tak, jakbym wymagał od dziecka narysowania obrazka, nie dając mu papieru ani kredek. Powstają więc fotograficzne koszmary, których próba ściągnięcia na dysk kończy się zawieszeniem systemu. Potworności owe nie dokumentują, nie oddają modela, otoczenia, sytuacji, kurwa, nic nie oddają, są smakowite jak wilgotny papier toaletowy i naturalne jak usta Krzysztofa Ibisza.
Zdecydowanie nie lubię mówić ludziom co mają robić. Chyba jestem bardziej podglądaczem, niż reżyserem...
Mam na karcie 30(?) zdjęć. 2gi raz w życiu karta pójdzie do formatowania jeszcze przed ściągnięciem z niej materiału. Nie podejdę do tego... 'czegoś' 2gi raz. Mumia już była, kolejna próba zrobienia czegoś ze zdjęciami może się zakończyć całym grobowce faraona...
Całe szczęście, że w poniedziałek wieczorem / we wtorek będę miał gotowe odbitki. W końcu coś autentycznego, niecyfrowego...

czwartek, 26 maja 2011

Rupieciarnia.

Człowiek staje się rupieciem w momencie gdy przyzwyczaja się do faktu, że wszystkie sms`y które dostaje nie są już sms`ami od znajomych, lecz tylko sms`ami z banku dotyczącymi ruchu na koncie.

Eot.

poniedziałek, 23 maja 2011

Gnająca Mortadela.

Stwierdzam przeto, że jestem niechluj.
W momencie, gdy przeleję ze łba na klawiaturę wszystko co miałem do przelania, nie przeredagowuję wyklepanych treści, nie sprawdzam literówek, błędów w składni, jeno od razu rzucam to wszystko w net. I wstydzić się później muszę...

***

Weekend był podobno jakiś po drodze.
Ze zdjęć które miałem zrobić - guzik wyszło, za to zacząłem rozmawiać z koniem. I nie jest to przynajmniej objaw jakichś moich zaburzeń psychicznych (przynajmniej taką mam nadzieję), lecz efekt długotrwałego szczotkowania kopytnego, połączony z tłumaczeniem mu dlaczego tak a nie inaczej interpretuję poszczególne piosenki Staszewskiego. Przy 'knajpie byłych morderców' koń chyba się załamał i podjął sensowną dysputę. Fajnie.
Wnioski z dysputy? Po raz kolejny upieram się, że chwila moich urodzin jest nietrafiona. Powinienem pojawić się na świecie jakieś siedemset... może nawet tysiąc lat wcześniej. Życie byłoby o wiele łatwiejsze, klarowniejsze zasady z pewnością gwarantowałyby szybsze podejmowanie trafniejszych decyzji. A w razie czego zawsze można było pierdolnąć źródło problemów maczugą przez łeb i zwalić winę na grasującego we wsi niedźwiedzia.
Zdecydowanie mógłbym zamienić autostop na konia, radośnie pierdzieć w siodło pół dnia nie zastanawiając się zbytnio w jakim kierunku jadę, gdzie będę spać, a w razie głodu - zawsze mógłbym odstrzelić z kuszy jakiegoś królika, czy innego zwierza.
Był w ten weekend taki moment, że siedząc w siodle zostawiłem za sobą wszystkich i wszystko, pognałem przed siebie nie zastanawiając się zbytnio po kiego grzyba tak zapieprzam. W tych kilkunastu sekundach nieskrępowanej jazdy zmieściłem radość, nadignorancję, niezależność i szczerą chęć pierdolnięcia wszystkim wokół by zajmować się jedynie podążaniem donikąd i spisywaniem swoich niezbyt twórczych myśli na zwoje... kurwa, papirusu? Jaskier się znalazł, qfa jego mać... Oczywiście fauna w postaci kopytnego sknociła cały nastrój wpadając na pomysł, by czym prędzej pognać do stajni - wszak zbliżała się pora kolacji. Przyznam się bez bicia: fakt, że nie zostawiłem na siodle brązowej plamy to prawdziwy cud. Jeszcze większym cudem jest to, że udało mi się jakoś zatrzymać przerośniętą Mortadelę i wmanewrować nią w krzaki by ochłonęła nieco w towarzystwie spragnionych jej krwi kleszczy i komarów.

Tia. Słowo na dziś: substytut.

A póki co walczymy z kolejnym tygodniem. Prognozy na najbliższe dni: krew cieknąca z uszów, wory pod oczami, dużo kawy, obolały żołądek.

czwartek, 19 maja 2011

Mężczyzno! Wyprowadź kobietę na spacer!

Dowcip z cyklu 'z życia wzięte'.

- Co to jest, ma dłuuuuuugą końcówkę, można regulować prędkość jego pracy, wejdzie 'w każdą szparę' i ma z niego radochę Najwspanialsza-Z-Żon?
- ?
- Nowy odkurzacz.

Czasami Kobiety zadają zdecydowanie za dużo pytań. Zamiast przyjąć do wiadomości, że nie mają prawa głosu przez całe popołudnie, a mają jedynie grzecznie spacerować pomiędzy sklepami, fryzjerem a tym.. no.. składem budowlanym... DROGERIĄ! No właśnie. Mają jedynie grzecznie spacerować wskazując za co chłop ma zapłacić, a poza tym mają jedynie ociekać zajebistością i dobrym samopoczuciem...
...czy jest to możliwe? Oczywiście, że NIE. Gdyby Najwspanialsza-Z-Żon używała błyszczyku do ust, to mógłbym dolać do niego odrobinę Super Glue i sprawa by się rozwiązała, a tak... Pomimo próśb i błagań nie przyjmie do wiadomości, że jest Dzień Klaczy w którym będzie dopieszczana, lecz ciągle zadaje pytania: ale dlaczego, ale z jakiego powodu, co się stało, umierasz? Co było na tym rtg? Na pewno mnie zdradzasz!

Tia... Daję pół lewej nerki, że gdyby wytłumaczyć od razu czemu co i jak, to znów byłby foch: mogłeś mi nie mówić, teraz nie będę miała niespodzianki!

Nic to, widziały gały, co brały... Faktem jednak jest, że czasami dobrze jest wyprowadzić swoją kobietę na spacer, by miała nieco wrażeń w związku z jakąś zakupioną bzdurą. Najwspanialsza-Z-Żon ma zawsze świetną minę, gdy zasypia pod koniec dnia, którego była zdecydowaną królową.
Heh... Czasami trzeba jedynie trochę lepiej pomyśleć nad momentem wręczeniem 'prezentu', np wspomnianego gdzieś powyżej odkurzacza. Zdecydowanie źle zrozumiane może być pojawienie się ssacza pod koniec wyprawy sklepowo-fryzjerskiej. W zasadzie można to interpretować jako: tak, byłaś u fryzjera, ładnie wyglądasz i pachniesz, ale teraz nastąpi koniec bajki. Masz tu odkurzacz, wiesz co z nim zrobić XD Samcze wyczucie momentu potrafi zaskoczyć nawet mnie ;)

Pojadę teraz nieco po gejowsku.
Uwielbiam mieć wbity w skórę zapach Beckhama. Czasami mam ochotę cały się nim spryskać, wmasować w ciało, przeczekać kilka godzin a następnie delikatnie zgrzać organizm, by zapach zaczął się powoli ulatniać przemieszany z zapachem ciepłej skóry i antyperspirantu. Wiem, nieco to może i gejowskie, jednak nie będę ukrywać że mam cholerną słabość do tego śmierdzidła.
I zdecydowanie nie jestem w stanie do tej pory określić ani nauczyć się, czym się różni woda toaletowa od perfumu :)

Zastanawiam się właśnie, czy miałem aż taką słabość do Beckhama już wcześniej, czy zaczęła się ona dopiero gdy skończyłem 30 lat... Nadchodzi kryzys wieku średniego?

Z pewnością nadchodzi weekend. Małymi krokami do przodu.

środa, 18 maja 2011

Rok 2250.

W nawiązaniu do jakże ciekawej dyskusji na FaceBooku - napisałem opowiadanie SF...

Rok 2250.

Polska.
Teoretycznie można się spodziewać, że nastąpił jakiś progres technologiczny. Można się było spodziewać lśniących budynków, skąpanych w świetle pojazdów unoszących się w powietrzu, szczęśliwych ludzi wolnych od wszelakich chorób...
Tymczasem nie zmieniło się kurwa nic.
Tylko dziura budżetowa jakby większa.

Koniec.

wtorek, 17 maja 2011

Postscriptum

I zdecydowanie lubię odnajdywać nef`y po kilku latach. Jedno z wykopalisk.


Szczekające opony.

Wybitnie mam dzień szczekających opon. Opon szczekających o bezsensie życia, wyrywaniu lizaczków, ćpaniu, łamaniu karków, tańcu całą noc i całej masie innych niezwykle wartościowych rzeczy w życiu każdej szanującej się opony.
Problem w tym, że sam dziś mógłbym założyć obwisłe gacie, czapkę (ewentualnie mój szałowy beret) daszkiem do tyłu, zarzucić na pysk ziomalski-wyraz-twarzy by iść poszczekać o bezcelowości życia. Ba! Mógłbym nawet napastować sobie pysk na czarno i pouciekać przed policją w Bronxie, czy gdzie to tam się strzela do policjantów na punkty.
Taki dzień z dupy. Analny.


Przemasakrycznie wkurwia mnie dziś fakt, że ludzkość nie posiada współdzielonej pamięci. Moglibyśmy bazować na wiedzy przodków, zamiast niezmiennie popełniać te same błędy, które popełniali nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, prapradziadkowie itd, aż do małp wsadzających sobie patyki w zadki.
Teoretycznie mamy teraz możliwość ukształtowania się na istotę całkiem odmienną od innych istot, jesteśmy różnorodni, jednak jednocześnie cholernie dużo wartościowych ludzi wpierdala się w bagno, które już wcześniej pochłonęło cholernie dużo wartościowych ludzi, bo nie mogli korzystać z wiedzy innych wartościowych ludzi, którzy już zdążyli wcześniej wpierdolić się w bagno które... etc. etc. etc.
Czy współdzielona pamięć mogłaby uchronić nas od błędów? Czy warunki środowiskowe każdego dojrzewającego człowieka byłyby na tyle kształtujące jego świadomość, że ludzie nie wyglądaliby jak ksera samych siebie?
Temat wart przemyśleń.



Chodzi mi po łbie jedno zdjęcie. A w zasadzie spłynęło już z łba na kartkę, kartka zaś spłynęła ku mej lewicy, gdzie obecnie spoczywa prężąc dumnie swą pierś ze szkicem szkarłatnym (miałem tylko czerwony mazak pod ręką). Zastanawiam się, na ile będę w stanie odwzorować pomysł w rzeczywistości...

30 lat minęło Moi Drodzy Parafianie, a ja nadal nie zdobyłem władzy nad wszechświatem.

I wkurwia mnie, gdy ktoś dorabia ideologię do zdjęć.

Jedwabista sucz

Uwielbiam poranne schadzki intymne z mlecznobarwną dziwką smakującą delikatną goryczką. Jedwabista sucz oddaje mi cały swój powab i pozwala korzystać z całego wachlarza swoich zapachów przywodzących na myśl moment, gdy człowiek wystawia w chłodny, wietrzny dzień swój pysk do słońca by poczuć na mordzie ciepłe promienie jakże kontrastowe wobec wyziębiającego wiatru. Każdy foton zostaje zarejestrowany przez skórę, każdy foton jest jak naciśnięcie klawisza 'jebnij endorfiną', każdy foton jest wart grzechu, za każdy foton można zabić.
Za każdą sekunde schadzki intymnej z mlecznobarwną dziwką, za każdy jej łyk i za każdą cząstkę kofeiny człowiek mógłby nad ranem rozszarpać tygrysa szablastozębego, mógłby zadeptać na śmierć gruboskórną słonicę nie przejmując się tym, że osieroci małego małe niewinne słoniątko o komicznie niezdarnej trąbie.

Kawa w kubku podpierdolonym gdzieś w barze mlecznym w Kołobrzegu.

Chcecie zobaczyć kiedyś prawdziwą szczerość na twarzy najbardziej zakłamanego skurwysyna? Dajcie mu rano kawy i obserwujcie jak zareaguje. Tak głębokiej radości nie da się ukryć ani zasymulować.

Wracam więc do mojej mlecznobiałej dziwki w kołobrzeskim wdzianku.

niedziela, 15 maja 2011

Trzy sprawy. Cztery. Albo i pięć.

Jeden: Karawan.
Dwa: Fakt(y).
Trzy: (od/po)krycia.
Cztery: MasaKrytyczna.
Pięć: Sąd nieostateczny.

Gratuluję sobie powrotu do domu. Gratuluję sobie przeżycia kolejnego weekendu. Dziwię się sobie z powodu braku żalu za Nocą Muzeów. Dziwię się sobie z powodu braku kontaktu z aparatem przez bite trzy dni. Gratuluję sobie... nie wiem czego. Ale z pewnością nie ma to nic wspólnego z moją pojawiającą się łysinką.

Nie wiem na ile wszystko, co działo się przez ostatnie trzy dni ma związek z tym, że ukończyłem lat 30. Myślę jednak, że po części nauczyłem się ostatnio doceniać cholernie małe rzeczy, które niczym drobne kroki pozwalają się posuwać do przodu. I nie chodzi to wcale o to, że nauczyłem się wypuścić pierdnięcie dłuższe niż 7 sekund, nie chodzi też o umiejętność zrobienia dobrych pieczarek z grilla (z którymi wspomniane pierdnięcie miało jakże wiele wspólnego), nie chodzi też o nabycie umiejętności chędożenia Komorowskiego.
Udało mi się czerpać przyjemność z faktu, że ostatnie pół roku spędziłem po części na próbach opanowania swojej wszechżarłoczności, próbach okiełznania pokazywania umiejętności w dziedzinie przyswajania za jednym posiedzeniem ilości pokarmu, która by wystarczyła na odżywienie czternastu Murzyniątek, trzech kotów i psa.
Nadeszła oto chwila, kiedy w momencie gdy zdjąłem koszulkę nie zaszło słońce, ptaki nie pospadały z drzew, a zza krzaków nie dobył się okrzyk "uwolnić orkę!". Kurna mać, pół roku potrzebowałem, by powoli i systematycznie doprowadzić się do stanu, gdy mogę dokładnie oglądnąć swe przyrodzenie bez użycia lusterka, a mój pysk nie wygląda jak księżyc w pełni. Sześć miesięcy intensywnej pracy nad mózgiem. Jestem z tego dumny. Chciałbym zrobić jeszcze więcej, chciałbym móc dalej starać się dla własnej przyjemności, powolutku systematycznie sięgać po to, co mógłbym zdobyć za jednym sięgnięciem po supermegafetodestruktor. 15kg w ciągu pół roku.
A póki co - zamiast dalej pracować - trzeba będzie na chwilę stanąć i się pozrastać do kupy. Byle nie powróciła znów StoczterokilogramowaMasaKrytyczna.

***

Zastanawiałem się zawsze - co zrobił mi biedny koń, żebym na niego wsiadał? Czym sobie nagrabił, czym mi się naraził, że karzę go sadzając swe dupsko na końskim grzbiecie?
Nie wiem. Chyba doszedłem wczoraj do wniosku, że skoro człowiek ma posrane w życiorysie, to i koń może czasami pocierpieć. Wsiadłem na Karawan. Dość szybko objawiła się stara prawda, która mówi:

Gdy siądzie na konia mąż szacunku godny
a wokół niego niewiast uzbiera się zgraja,
niech założy gacie, co klejnoty trzymają,
bo inaczej przy kłusie siądzie se na jaja.

Jak łatwo się domyślić, moje gacie nie trzymały klejnotów tak, jak powinny. Przy którymś angleźnięciu strzeliłem nimi w siodło niczym w końską żyć z bicza, a następnie dla pokreślenia ciężkiej sytuacji jajec - przysiadłem na nich całym ciężarem ciała. Nawet moje hemoroidy zasyczały z bólu... Jadąc dalej i roniąc łzy liczne zastanawiałem się, czy nie lepiej było się wywałaszyć tradycyjnie - obcęgami, zamiast gilotynować sobie atrybuty siodłem i dupskiem.
Tia... Koń by się uśmiał...
Nie zmienia to jednak faktu, że udało mi się Karawanem osiągnąć prędkość trzeciego stopnia nie tracąc przy tym życia i nie zostawiając za sobą na maneżu brązowej smugi. Nawet udało mi się nie rozpłakać z przerażenia, nie stratować Najwspanialszej-Z-Żon, nie zwymiotować na koński kark z nerwów. No jestem zajebisty, ociekam wręcz zajebistością! Nie, jak to ktoś kiedyś stwierdził na Kwejku: jestem tak wspaniały, że to nie ja ociekam zajebistością, lecz zajebistość ocieka mną! Tylko kutfa, ta łydka w kłusie i stopa...

***

Ciekawa rzecz się stała. Za czasów kawalerskich, podczas studiów miałem w zwyczaju skakać z drogi na drogę, wybierać się w nieznane każdą wymarzoną trasą (o ile była ona na tyle łaskawa, że przyjęła mnie dając okazję złapania stopa), czemu zawsze towarzyszyły fantastyczne emocje poznawania czegoś nowego, teoretycznie niedostępnego, jednak zarazem czegoś, co mogło być na wyciągnięcie ręki. Poznawałem więc kolejne trasy, by następnie korzystać z ich dobrodziejstw. Wędrowałem nimi, czasami poświęcając im mniej, czasami więcej czasu. Każda droga była inna, każda droga miała swój charakter, wymagała ode mnie określonych zachowań, bym mógł w pełni ją wykorzystać. Jeździłem, poznawałem, eksploatowałem.
Minęło kilka lat. Praktycznie wszystkie trasy odeszły w zapomnienie, została tylko jedna, którą podążam każdego dnia. Droga do domu.
Gdy byłem w stajni, mignęła mi przed oczami mapa. Pojawiła się jakaś trasa, którą jeszcze nie było mi dane jechać. Prześledziłem jej zarys od północy po południe i zamarłem. Zabrakło gdzieś we mnie emocji, które zazwyczaj towarzyszyły mi w momencie natknięcia się na wijącą się gdzieś w oddali niepoznaną przestrzeń, z jej lasami, górami, z miejscami, do których już powinno mnie ciągnąć i na myśl o których powinienem już pakować plecak.
Czyżbym się zestarzał? Czyżbym emocjonalnie wygasił się na to, co niepoznane? Nie, nie wydaje mi się. Gdy teraz analizuję moment, w którym mój wzrok prześlizgiwał się po zarysie drogi, dochodzę do wniosku, że współistnienie innych, nowych tras jest tak cholernie naturalne, że to taka kolej rzeczy, że brak emocji nie był oznaką trzeciego krzyża na karku, a jedynie świadomości, że istnienie innej, nowej drogi nie tworzy we mnie poczucia obowiązku jej poznania. Może kiedyś znów na jakieś mapie natknę się na niewyraźną nitkę wijącą się z północy na południe. Myślę, że miło będzie uśmiechnąć się w stronę zarysu kryjącego za sobą jedwabistą powierzchnię pachnącą latem, asfaltem, nieprzespanymi nocami i piaskiem w zębach. Nawet jeśli mi nie zależy na jej zdobyciu.
Kiedyś chciałem odkrywać wciąż nowe trasy, pokryć każdą drogę na mapie znaczkiem: tu byłem. Dziś cieszę się, że są. I nawet jeśli czasami uśmiecham się na myśl, czy wspomnienie o nich, to zawsze wracam do tej jednej, która prowadzi w kierunku Domu.

Ehhhhhhhhh, kot tradycyjnie przerwał moje literackie uniesienie. Znaczy się nasrał. Wali jak z rozerwanego nosorożca. Palce opadają...

wtorek, 10 maja 2011

Mrówkojad.

Mrówkojad. Ma około 3,5-4 metrów długości (zależnie od tego, jak bardzo nietrzeźwa jest osoba go obsługująca). Mrówkojad jest koloru zielono-zielono-zielonego (jak to by powiedział mężczyzna), lub koloru zielono-beżowo-obsranego, jak to Najwspanialsza Z Żon określiła.

Mrówkojad to równy gość. Zawsze zaprosi, zawsze chętnie wita gości, zawsze otoczy opieką, nawet i mokrego psa przygarnie w razie potrzeby. Bo mrówkojad to naprawdę równy gość.

Poznaliśmy się z Mrówkojadem pod jednym z centrów handlowych. Pomimo, że mieliśmy wspólnie z nim przeżyć pierwszą Wielką Wyprawę, pomimo, że ruszyliśmy na nią razem i obaj osiedliliśmy się w tym samym obozie, to nie w Mrówkojadzie się obudziłem. Ktoś mi może zarzucić, że dowodzi to mojej niewierności wobec Mrówkojada. Ja powiadam: dowodzi to jedynie faktu, że impreza była zacna!

Z Mrówkojadem zjeździłem kawał kraju. Oglądaliśmy razem wschody słońca nad morzem, zgodnie śmierdzieliśmy podczas Woodstocku, walczyliśmy z wichurą i ulewą na placu budowy, podziwialiśmy zachód słońca nad Opolem po osiedleniu się na jakimś osiedlu z górką (zabijcie mnie, do tej pory nie wiem gdzie to było, kojarzę tylko miasto).

Wydawać by się mogło, że czasy mrówkojada minęły bezpowrotnie... a jednak tak się nie stało. Wygląda na to, że niedługo znów Mrówkojad prężyć się będzie pod chmurka, przygarnie trzy wyziębnięte istoty (plus psa), ochroni przed zimnem, wiatrem, deszczem...

Skąd się wzięło imię Mrówkojad? Podczas którejś z wypraw kontemplowałem budowę naszego Bohatera próbując określić jego kształt. Na myśl nasunął mi się jedynie wygrzewający się na piachu mrówkojad. I tak powstał Mrówkojad. Ktoś jeszcze kiedyś powiedział, że wygląda jak ch* ze stulejką, ale zdecydowanie wolę imię Mrówkojad.


Oto i Mrówkojad. W tle jakieś magiczne osiedle w Opolu. Wybaczcie jakość zdjęcia, było robione golarką elektryczną, którą stworzyła Radziecka Myśl Techniczna.
O ile dobrze widzę, spod okna wystaje butelka wina "Wino" produkcji Ostrowina. Łza w oku się kręci...

poniedziałek, 9 maja 2011

Aberracja emocjonalna, czyli będzie zakład mięsny.

Będzie mięso, będzie dużo mięsa, będzie mięsa więcej, niż w wędzarni pod Tarnowskimi Górami. Mięsa tyle będzie, że gdybym był mięsosłownożercą, to już bym leżał zwijając się w rozkosznej agonii. Mięsną orgię czas zacząć.

Kurwa jego mać!

Koniec aktu pierwszego. Przed aktem drugim zrobię nieco większy wstęp, by naświetlić odrobinę powód mojego poirytowania. Ano wkurwia mnie kot, ale to już oczywiste. Pies też mnie dzisiaj wkurwia. Psa jeszcze jestem w stanie zrozumieć, bo wynalazł emocjonalno-egzystencjalne perpetum mobile: jestem smutny więc snuję się pod nogami i wszyscy mnie kopią i się o mnie potykają więc jestem smutny, przez co snuję się pod nogami i wszyscy mnie kopią i się o mnie potykają, więc jestem smutny, przez co... Normalnie... Czasami się dziwię, że w tym domu jeszcze nie zagięła się czasoprzestrzeń.
Co mnie jeszcze dziś wkurwia? Ano wkurwia mnie to, że poplamiłem marynarkę. Rozumiem - zaplamić kulturalnie pastą do zębów, krwią likwidowanego polityka, piwem, ale... Kurwa, drożdżówką? Co to ma niby być?!?! GIMNAZJUM?!?! Jak można zaplamić marynarkę DROŻDŻÓWKĄ?!?!

Akt drugi.

Kurwa mać! Jakkolwiek to nie zabrzmi - urwałem łeb kaczce. W ramach zadośćuczynienia bratom-mniejszym nakarmiłem solidnie Edmunda, co znów powoduje wyrzuty sumienia. W końcu zabiłem innego brata-mniejszego - nasycenie głodu Edmunda wymagało ukatrupienia komara. No ale komar to komar, jeśli Edmund by go nie zżarł, to pewnie bydle (ten komar znaczy się) by mnie użarło w tyłek, przez co bym się po nim drapał w pracy, efektem czego mógłbym zaplamić sobie np marynarkę. Drożdżówką.
Jutro zdecydowanie założę tę samą marynarkę do pracy, zejdę do bufetu i zapaćkam plamę po drożdżówce plamą po jajecznicy. Przynajmniej będzie to jakoś brzmieć:
- czym upaprałeś sobie marynarkę?
- JAJECZNICĄ!
...a nie, kurwa... drożdżówką.
Najlepsze jest to, że ta drożdżówka nie miała dżemu, tylko budyń. Kremową marynarkę udupić waniliowym budyniem. Klękajcie narody...

Akt 3.

No ja pierdolę... Czasami czuję się jak guzik w pralce napierdalający o wirujące ściany biegu wydarzeń. Jedynie w trakcie nabierania wody mam moment, by opaść powoli na dno i gapić się na majty zalewane falami wody z płynem do prania.
Nie. Zdecydowanie nie jak guzik. Guzik ma się lepiej. Może np z jakimś zapomnianym hemoroidem na owych majtach pogadać, ze skarpetką się pokręci, to znów polata z dziesięciogroszówką, by pod koniec prania w nostalginczym uniesieniu obserwować wraz z niedopraną, brązową plamą na gaciach, jak rozszarpana, zapomniana chusteczka higieniczna wspaniale okrywa białym nalotem pranie, które miało być czarne.
W każdym razie - gdyby nie weekendy, zdecydowanie mógłbym pretendować do tytułu przyszłego mordercy. Albo proktologa-informatyka, który wynalazł skuteczny sposób karania użytkowników, którzy nie zapoznają się z instrukcjami. Miałem coś jeszcze w temacie pracy napisać o cyckach, tylko mi się wątek zerwał, myśl uciekła etc.

Wracamy do tematu: zdecydowanie weekendy ratują moje postrzeganie granicy, co powinno zostać po stronie najbardziej wyuzdanych fantazji, a co można zrealizować. I tak np pamiętam, że sugestia, by użyszkodnik przeczytał jeszcze raz instrukcję jest ok, natomiast sugestia, by wsadził ją sobie do dupy jeśli ryjem nie jest w stanie jej przyswoić - już nie jest ok. Nawet uzasadnienie, że czopki od strony dupska działają, nie jest wystarczającym powodem do proktologicznego podejścia do tematu manuali. Podobnie zwracanie uwagi na komunikaty systemu powinno przebiegać w sposób cywilizowany: można sugerować, by użyszkodnik zwracał uwagę na alerty przyozdobione wykrzyknikiem, natomiast nie powinno się informować użytkownika, że jeśli jest za tępy na standardową ikonografię, to mogę mu przeprogramować wykrzykniki na cycki w odpowiedniej kolorystyce.

Ehhhhhhhh... Do weekendu 4 dni. Znów będzie można brać udział w zawodach z Pierdziochem, kto spłoszy więcej koni pierdnięciem, znów będzie można z politowaniem zerkać na Niewiasty po raz siódmy opowiadające sobie tę samą historię i po raz siódmy reagujące na nią z szokiem i niedowierzaniem, znów będzie można wypić więcej piwa, niż prawa medycyny przewidują, znów będzie można...

...miałem teraz zrobić opis sielanki na łonie natury, ale właśnie do mnie doszedł zapach z kociej kuwety. Tak. Kot postanowił przerwać moje literackie uniesienie w najbardziej dosadny sposób jaki mógł wydumać: nasrał.

Idę się wypłakać.

wtorek, 3 maja 2011

Czfarta czydzieści.

Czwarta trzydzieści.
Lewy bok. Prawy bok. Teraz na pleckach. Teraz łapsko pod zadek. I teraz znów atak na boczek lewy.
Nie, to nie prace nad nową pozycją sexualną. To prowadzone od 30 minut próby zaśnięcia.

Kot siedzi obok na fotelu, patrzy na mnie i pewnie szydzi w myślach. Bydlę najpierw przeczeka aż przysnę, a następnie sprawdzi jak bardzo z rana przepełnia mnie agresja. Testy wykona przy pomocy powolneeeeeeeeeego przekopywania kuwety, dokładneeeeeeeeeeeeeego gryzienia karmy, a następnie dla kontrastu - szybkiego przebiegnięcia z kuchni do pokoju zaczepiając po drodze dupą o szafkę, futrynę, fotel i śpiącego psa.
Pies oczywiście nawet nie zareaguje. Być może pierdnie chcąc dać znać, że żyje.

Piąta-zero-zero.
Kot nie wiem skąd, ale wyciągnął z jakieś swojej tajemnej kociej skrytki bębenek, tamburynko, a teraz łazi po pokoju i napierdala tym o każdy znaleziony mebel. Zakładam okulary by dokładnie sprawdzić, co tym razem miałczący kretyn wykombinował. Bębenek - no tak, z kartonika po soku sobie zrobił. Ciekawe jak ściągnął 2listrowy karton ze stołu. Tamburynko? Kutfa, jeśli to są zapięcia z mojego plecaka za apara...

Piąta-zero-cztery.
Kot spierdolił pod szafkę. Chyba załapał, gdzie chcę mu wsadzić ten 2litrowy karton po soku. Chwila spokoju.

Piąta-zero-dziwięć.
Po prawie 40 minutach w końcu chwila spokoju. Najwspanialsza Z Żon obok coś cicho mamra przez sen. Za oknem jakiś ptak informuje całą wieś, jaki to jest zajbisty. Czekam, aż bydlę ochrypnie i zamknie dziób.

Piąta-jedenaście.
Dziobaty sonofdebicz za oknem nie milknie, zaczynam zastanawiać się, czy oby jednak nie wykorzystać dziś kartonu po soku jako wszczep analny.

Piąta-czternaście.
Sonofdebicz dziobaty odleciał. Cisza. Wszyscy śpią, kot śpi, pies śpi, kompletna cisza...

Piąta-piętnaście.
Chce mi się srać.

Prawie po godzinie walki o sen nie pozostaje mi nic innego, jak naciągnięcie na grzbiet 2 warstw spodni, 3 bluzy, kurtę, czapkę, załadowanie się w cieplejsze buty i wyprawienie się na zewnątrz w stronę malowniczego kibelka za obórką. Najgorsze jest to, że nie zasnę już. Nie ma szans. Wystawienie dupska po godzinie piątej na chłód, który ścina biało w gałkach ocznych nie sprzyja utrzymaniu senności. Siedzę więc teraz w namiocie na kawałku starej kanapy owinięty w kocyk wyglądający z grubsza tak, jak ja się czuję.
Miałczące bydlę pewnie zajęło moje miejsce w łóżku i teraz chrapie cicho korzystając z ciepełka, które ja swym własnym organizmem wygenerowałem... Ot, sprawiedliwość.

Chce ktoś kota? Dorzucam kuwetę i zapas karmy na rok.