poniedziałek, 23 maja 2011

Gnająca Mortadela.

Stwierdzam przeto, że jestem niechluj.
W momencie, gdy przeleję ze łba na klawiaturę wszystko co miałem do przelania, nie przeredagowuję wyklepanych treści, nie sprawdzam literówek, błędów w składni, jeno od razu rzucam to wszystko w net. I wstydzić się później muszę...

***

Weekend był podobno jakiś po drodze.
Ze zdjęć które miałem zrobić - guzik wyszło, za to zacząłem rozmawiać z koniem. I nie jest to przynajmniej objaw jakichś moich zaburzeń psychicznych (przynajmniej taką mam nadzieję), lecz efekt długotrwałego szczotkowania kopytnego, połączony z tłumaczeniem mu dlaczego tak a nie inaczej interpretuję poszczególne piosenki Staszewskiego. Przy 'knajpie byłych morderców' koń chyba się załamał i podjął sensowną dysputę. Fajnie.
Wnioski z dysputy? Po raz kolejny upieram się, że chwila moich urodzin jest nietrafiona. Powinienem pojawić się na świecie jakieś siedemset... może nawet tysiąc lat wcześniej. Życie byłoby o wiele łatwiejsze, klarowniejsze zasady z pewnością gwarantowałyby szybsze podejmowanie trafniejszych decyzji. A w razie czego zawsze można było pierdolnąć źródło problemów maczugą przez łeb i zwalić winę na grasującego we wsi niedźwiedzia.
Zdecydowanie mógłbym zamienić autostop na konia, radośnie pierdzieć w siodło pół dnia nie zastanawiając się zbytnio w jakim kierunku jadę, gdzie będę spać, a w razie głodu - zawsze mógłbym odstrzelić z kuszy jakiegoś królika, czy innego zwierza.
Był w ten weekend taki moment, że siedząc w siodle zostawiłem za sobą wszystkich i wszystko, pognałem przed siebie nie zastanawiając się zbytnio po kiego grzyba tak zapieprzam. W tych kilkunastu sekundach nieskrępowanej jazdy zmieściłem radość, nadignorancję, niezależność i szczerą chęć pierdolnięcia wszystkim wokół by zajmować się jedynie podążaniem donikąd i spisywaniem swoich niezbyt twórczych myśli na zwoje... kurwa, papirusu? Jaskier się znalazł, qfa jego mać... Oczywiście fauna w postaci kopytnego sknociła cały nastrój wpadając na pomysł, by czym prędzej pognać do stajni - wszak zbliżała się pora kolacji. Przyznam się bez bicia: fakt, że nie zostawiłem na siodle brązowej plamy to prawdziwy cud. Jeszcze większym cudem jest to, że udało mi się jakoś zatrzymać przerośniętą Mortadelę i wmanewrować nią w krzaki by ochłonęła nieco w towarzystwie spragnionych jej krwi kleszczy i komarów.

Tia. Słowo na dziś: substytut.

A póki co walczymy z kolejnym tygodniem. Prognozy na najbliższe dni: krew cieknąca z uszów, wory pod oczami, dużo kawy, obolały żołądek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz