niedziela, 28 sierpnia 2011

Sprawy damsko-męskie i męsko-męskie.

Nigdy nie zrozumiem sposobu myślenia kobiet.
Cytuję:
"Jechałam na ślub, więc na wszelki wypadek wzięłam trzy pary majtek".

Nie ogarniam tego, po co aż trzy pary? Może to jakaś nowa moda, by np. numer komórki zapisywać na majtach? W sumie... to by była dość... osobliwa wizytówka. Nie bilecik, nie chusteczka, lecz para babcinych pantalonów z wysmarowanym na nich szminką numerem telefonu...
W sumie to nawet dość praktycznie rozwiązanie: obdarowany taką formą wizytówki samiec ma okazję obwąchać podarek by przekonać się, czy z podwoziem niewiasty jest wszystko ok. Można także dzięki prezentowi oszacować następnego dnia już na trzeźwo, czy wspomnienia szczupłej niewiasty o zgrabnej dupce pokrywają się z rzeczywistością przedstawioną za pomocą otrzymanych gaci.

Nie jestem też w stanie pojąć, jak można nie rozumieć męskiej oceny sytuacji, męskiego spojrzenia na świat w poniższej rozmowie:

- a gdy mężatka idzie do łóżka z inną kobietą, to jest zdrada?
- jeśli z kobietą, to nie.
- czyli jeślibyś wrócił z pracy do domu a ja bym była z dziewczyną w łóżku, to nie będzie zdrada?
- nie.
- a gdyby była brzydka?
- a to tak.

Przecież tu wszystko jest jasne!

*****

Po prawie sześciu miesiącach zakończyła się przebudowa toalet w naszej firmie. Niby błaha rzecz, jednak dla nas - męskiej części pracowników była to bardzo ważna sprawa. Wiadomo bowiem, że każdy samiec po porannej kawie musi udać się do Świątyni Dumania celem zrzucenia tego, co w du... duszy mu siedzi.
Ostatnie pół roku było dość ciężkie pod tym względem. Ograniczona o 66% ilość męskich toalet powodowała, że zamiast stada mężczyzn dumnie spacerujących w stronę kibelków o godzinie 7.30, widać było jedynie grupy stepujących obrazów nędzy i rozpaczy o bardzo smutnych minach i jeszcze bardziej zaciśniętych pośladkach.

Tak było do niedawna. Nastał bowiem ten jakże ważny dla nas moment, gdy oddano nam nasze Świątynie, nasze Oazy Spokoju... Postanowiłem ochrzcić jedną z nich. Walnąłem więc kawę mocniejszą niż zwykle i z błogim uśmiechem udałem się zaliczyć Nową Toaletę.

Przemyślenia? Niektóre rzeczy nie powinny się zmieniać. Samiec przywykły do pewnych okoliczności oddawania... pozostałości wie, że na lewo jest włącznik światła, na prawo papier, a środkiem idzie ścieżka prowadząca do pisuarów. I taki stan rzeczy daje mu poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji. Tymczasem po remoncie człowiek jest namierzany przez tysiąc fotokomórek, które skanują każdy krok i ruch włączając setki urządzeń, bez których naprawdę wcześniej można sobie było dać radę! Dziś zbyt mocne zbliżenie się do pisuaru grozi uruchomieniem spłuczki, a brak ruchu grozi zapadnięciem egipskich ciemności. Trzeba więc się co jakiś czas np drapać po głowie (jeśli akurat dupsko jest zajęte i nie można się po nim poczochrać). Kolejny problem: jeden nierozważny ruch na sedesie może spowodować spuszczenie wody, które na pewno nie pomaga w skupieniu. Wszak w jaki sposób można - za przeproszeniem - wypuszczać krecika na spacer, gdy pod dupskiem zasuwa człowiekowi wodospad porywający ze sobą w śmiertelne wiry wszystko co spotka na swojej drodze?! Toż to zagrożenie dla zdrowia i życia gotowe wkręcić człowiekowi jaja w odmęty kanalizacji!

Ostatnie półtora - dwa tygodnie podczas wizyt w wyremontowanym wc analizowałem jeden z przycisków. Bałem się toto dotknąć będąc przekonanym, że może to uruchomić jakąś przerażającą funkcję nowej toalety. Szukałem więc śladów kabla, połączeń, czujników, czegokolwiek. W ten oto sposób straciłem kilkanaście dni na gapienie się w coś, co okazało się ozdobnym elementem maskującym śrubę od podajnika papieru. Nic, tylko wyć z rozpaczy...

*****

Z archiwów własnych:
W jaki sposób Najwspanialsza-Z-Żon informuje podczas podróży o swoim poddenerwowaniu?
- "Zatrzymaj samochód bo chcę Ci pierdolnąć."

Tia. Bezpieczeństwo ponad wszystko!

czwartek, 25 sierpnia 2011

Krótka scenka rodzajowa.

Siatkówka.
Wentyl bezpieczeństwa, dwa razy w tygodniu kilka godzin, podczas których mogę się zajechać fizycznie, odpocząc psychicznie, wyskakać, nakląć ile wlezie.

Najwspanialsza-Z-Żon stwierdziła wczoraj w trybie zaocznym, że jedzie ze mną. W trybie zaocznym - znaczy się zostałem o tej decyzji poinformowany, gdy wpadłem na chwilę do domu założyć na zadek ciuchy do grania.
Cóż poradzić - jedziemy razem, tylko... Hmmmm... Z założenia podczas gry człowiek poci się, brudzi, więc nie ma sensu za bardzo inwestować w swoją prezencję... Tymczasem Najwspanialsza-Z-Żon z tego co widzę, nakłada na siebie trzecią warstwę tego ciągnistego pod powiekami, do tego ten dziwny kolor (którego nie znam nazwy) kładzie na powieki, wyciąga jeszcze to coś co wygląda jak połączenie korkociągu i berła do czyszczenia kibla, by smarnąć tamtym czymś czarnym rzęsy...

Obserwuję te czynności i zastanawiam się, czy aby na pewno mówimy o tym samym wyjściu - wszak ja mam na myśli brud, pot i krew. Tymczasem 2ga Połowa wykonuje czynności sugerujące, że chce się jak najbardziej upodobnić kolorystycznie do piłki, ewentualnie tartanu! Może to taki plan, żeby będąc niewidoczną - wyskakiwać z zaskoczenia niczym Żółw Ninja spod ziemi? Zaczynam się obawiać, czy aby to wszystko nie spłynie na boisko podczas gry! To by była ciekawostka: tartan udekorowany mozaiką podkładów, szpachli i innych wydzielin...

Kilkanaście minut później zaczyna się gra. Dzielimy się na zespoły, jakiś sympatyczny jegomość wybierając ludzi do składu, patrząc na Najwspanialszą-Z-Żon woła:
- Ja! Ja chcę rudą! Rude jest fajne!

Sądząc po minie jego 2giej połowy - pacjent nie zaruchał tego wieczora...

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

AnderGrałnt

Mój Brat Bliźniak (tak tak, mam takiego), zaprosił mnie na spacerek po jaskiniach Jury. Oczywiście zapewniał, że to będą bardzo proste szlaki wycieczkowe, gdzie zabiera się nawet małoletnie dzieci. Argumentował:
- Nawet mój syn z nami jedzie!
- Tak, ale Twoje pięcioletnie dziecko jest równie popieprzone jak Ty i jest gotowe zejść w miejsca, gdzie bym się bał spuścić nawet wzrok, a co dopiero własny organizm.
Mając jednak na uwadze, że spacerek faktycznie może być przechadzką opartą na podróży od budki z piwem do budki z zapiekankami, z lekkim przejściem jakiejś jaskini gdzie kupuje się bilety i gdzie są ławeczki do siedzenia - postanowiłem pójść.
I to był kurwa błąd.
Mój niepokój powinna już wzbudzić sugestia Bliźniaka, bym wziął coś, w czym można położyć się w błocie i czołgać. "Taka przenośnia zapewne" - pomyślałem. I to był drugi błąd. Jeszcze jedna rzecz powinna mnie mocno zaniepokoić: prośba o zabranie zapasu akumulatorów. No jasna cholera, no na co mogły nam być potrzebne akumulatory? No chyba, że nie na pokaz wibratorów! Tak, chodziło o latarki. Dużo latarek do dużej ilości pomarańczowych kasków które szyderczo zerkały na mnie z bagażnika czołówkami, szydząc z mego zdenerwowania...
Dojechaliśmy na miejsce. Cuda powiadam, cuda. Jechaliśmy na północ, a znaleźliśmy się w górach. No jak w ryj strzelił - góry. Z jednej nawet odstawały kawałki jakiegoś zamku. Ładna musiała być impreza - myślę - jeśli udało się zepsuć zamczysko. Widać też kupowali ten bimber na Polibudzie co i ja. Niezła po tym wynalazku była korba, człowiek mógł po nim unieść nawet Kalisza, ale żeby zamek rozpierdzielić?
My w każdym razie bez bimbru, za to z dużą ilością plecaków i innych przeszkadzaczy zaczęliśmy się wspinać w stronę czegoś, co wyglądało jak wielkie, jedenastopiętrowe, ususzone na biało psie kupsko w trawie. I właśnie dokładnie w to gówno przyszło nam się załadować.
Na umówiony sygnał wszyscy przyodziali swe przebranka. Prezentowaliśmy się stado plemników oranżogłowych. Plemników chyba jakichś mutacyjnych, bo z latarkami na czołach.
Wpakował się więc ten nasz plemnikopodobny twór do niszy pod skałą. Ludzie stojący przed moim skromnym organizmem zaczęli znikać w ciemności. Przyszła kolej i na mnie.
Podchodzę do ciemności, zapalam latarkę, zapalam czołówkę, świecę - no Jaskinia Łokietka to na pewno nie jest. Mokro jakoś i ślisko. Hm. Budki z piwem też nie widać...

*****

Czołgając się, czy też idąc na czworakach, waląc głową w ściany, zastanawiałem się co też mi do tego pustego łba strzeliło, żeby wchodzić tam, gdzie słońce nie dochodzi. To było gorsze, niż palec w dupie, to był cały człowiek w życi! Jednak brnąłem dzielnie do przodu. Po lewej - ściana. Po prawej - ściana. Pod nogami jakieś błoto. Ja na czterech staram się nie iść za szybko by nie wjechać kaskiem komuś w zadek. Za wolno też nie mogę, bo mogę mieć zaimputowaną w dupsku głowę kogoś, kto pełznie za mną. Ścisk, mało powietrza, cieszę się, że nikt nie jadł cebuli ani fasoli na śniadanie. Na szczęście dochodzimy do jakiejś salki. pięć na pięć metrów, można się wyprostować. Chwila odpoczynku. Doszliśmy do końca pierwszej, najłatwiejszej jaskini. Wszyscy zaczynają rozglądać się po ziemi i wypatrywać czegoś pośród kamieni i błota.
Obserwuję poszukiwania zastanawiając się, co może by być w ziemi ciekawego. Bursztyny? Cholera, chyba nie to. Po chwili ktoś znajduje to, czego wszyscy szukają: kawałek kła jakiegoś zwierzaka. Chyba niedźwiedzia. Super! Ja też zaczynam grzebać. Znajduję piękne zielonkawe coś. Kształtem ni to ząb, ni to żebro, pytam więc Bliźniaka:
- co to?
- koprolit.
- co?
- gówno.
A byłem święcie przekonany, że znalazłem jakiś jaskiniowy szmaragd, czy coś...
Każdy coś sobie odkopał, to kawałek szczęki, to ząbek, a ja jedyne na co trafiłem, to skamieniała kupa. W dodatku za mocno ją ścisnąłem i mi się zepsuła. Z zepsutej kupy Najwspanialsza-Z-Żon nie będzie zadowolona, wyrzucam więc znalezisko...

*****

Jednego grotołazom nie można odmówić - mogą oglądać naprawdę przepiękne twory przeznaczone dla oczu nielicznych. Żaden TV Full HD nie odda piękna lśniących w świetle latarki drobin takiego czegoś co świeci i co wygląda jak wbite w tamto inne coś, co ścieka z tego czegoś na górze. I ta cisza... Człowiek bez mała słyszy, jak jego bakterie jelitowe produkują witaminę K.

*****

Dobrnęliśmy do drugiej jaskini. Padło krótkie ostrzeżenie: "teraz będzie trudniej, będzie czołganie w błocie".
 - Błoto? Pfffffffffff, ja tego nie przejdę? Ja? Ten, który zaliczył już jedną jaskinię nie zaliczę kolejnej?
Tak myślałem do czasu, gdy moim oczom ukazał się otwór w który miałem wpełznąć. Już bardziej prawdopodobne było, że uda mi się przejść przez sedes niż przez ten lufcik u moich stóp, w którym znikały kolejne osoby...
Nigdy bym nie pomyślał, że znajdę się kiedykolwiek w takim miejscu, jak zwężenie którym się czołgaliśmy... Ciasnota była tak potworna, że można było obrócić głowy. Broda wadziła mi o ziemię, a kask o sufit. Nie mogłem odpychać się nogami - gdy zginałem je w kolanach - waliłem nimi o ściany po bokach. Nawet jednego stalaktycika nie mogłem zobaczyć brnąc twarzoczaszką w błocie! Było brudno, było mokro, było twardo i zimno. Czułem się jak gość honorowy na nekrofil-party!
Syf, wilgoć, zimno.
I to było wspaniałe! Ostatni raz na czworaka nachodziłem się tyle wracając z koncertu Maleńczuka w Bytomiu kilka ładnych lat temu... Zdecydowanie trzeba to wszystko zaliczyć jeszcze raz. Tzn jaskinie, nie czasy kawalerskie.

Do dzisiejszego dnia nie doszło jeszcze do mnie gdzie byłem, przez co przechodziłem, w czym się babrałem. Trzeba jeszcze tylko Rodziców uprzedzić o nowych pomysłach synka, by nie zdziwili się kiedyś, gdy pochwalę się przed nimi, że 'zaliczyłem Czarną od tyłu'.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Notatka KONIE`czna (cz.1)

Niedziela, pora okołoobiadowa. Siedzę w stajni na tworze balkonopodobnym, leniwym wzrokiem śledząc z góry świat u moich stóp. Prawie jak Zeus na Olimpie.

Sielanka. Traktory cicho drzemią pod wiatą, postękując przez sen wymęczonymi wysięgnikami, hakami, tłumikami, kosiarka nieświadomie poszczękuje zębami, bockmannka wydycha w półśnie ostatnie bąki niedawno jadącego w niej konia. Coś rży w oddali.

Obserwując konie pasące się gdzieś po prawej, zaczynam się zastanawiać, jak wogóle wyglądała historia mnie - jako użytkownika czterokopytnych. W jaki sposób konie pojawiły się w moim życiu, jak ewoluowało moje podeście do tych półtonowych materiałów na obiad...

Pierwsze wspomnienie konia to lata wczesnomłodzieńcze, czasy chyba szkoły podstawowej, czasy wakacji na wsi...
Jak każde dziecko, byłem na jakiś czas wysyłany w świat, by przez kilka tygodniu w roku utrudniać życie Ciotce/Babci (niepotrzebne skreślić). Moje szczęście polegało na tym, że nie byłem rzucany w ramiona jakiejkolwiek nienawidzonej rodziny, gdzie ciotki przypominały sparciałe opony od jelcza, babcie karmiły jeno szpinakiem i tranem, a wujkowie karali klęczeniem na grochu. Rodzina gdzie byłem zsyłany (ku swojej nieukrywanej radości), to przesympatyczny Wujas z Ciotką, którzy w życiu nie próżnowali, efektem czego doczekali się siódemki potomstwa. Przepadałem za nimi niezmiernie i gdy tylko zaczynały się wakacje, odliczałem czas do wyjazdu.
Akcja pierwszego spotkania z koniem miała miejsce w niewielkiej miejscowości za Łodzią. Jako dzieciaki małomiasteczkowe w czasach końca PRL`u, byliśmy zmuszeni do znajdowania sobie zajęcia sami. Nikogo nie dziwiły więc karabiny robione z zardzewiałych gwoździ i wyrwanych kawałków sztachet, czy zabawy w skakanie z poddasza stodoły na siano czekające tylko, by przebadać nasze niewinne zadki ukrytymi w sianku widłami. Mieliśmy także zwyczaj udawania się nad staw położony kilka ładnych kilometrów od domu. Staw - dużo powiedziane. Gdy padało - był, gdy było sucho - znikał. Czasami wydaje mi się, że dwójka dzieciaków sikająca do wody była w stanie zwiększyć ilość wody w nim zawartej o 25%.
O dziwo na własne oczy widziałem kiedyś w owym stawie rybę. I to żywą!
Wróćmy do tematu “konie”. Któregoś pięknego dnia, gdy to wybieraliśmy się nad wspomniany staw, jakiś mój chyba nie do końca bliski krewny zaproponował nam, że podwiezie nas na miejsce wozem. Dla mnie była to oczywiście nie lada atrakcja... Ja, chłopak z dużego (pożal się boże) miasta, nigdy nie mający kontaktu z furą aż z takiego bliska, a tu - klękajcie narody! - zaistniała możliwość, że jednym z wozów pojadę! No i pojechaliśmy... Jako gość - zostałem posadzony z przodu obok woźnicy. To, co najbardziej zapisało mi się w pamięci, to nieustanne popierdywanie konia i ciągle rzucane przez krewnego wyrazy, których znaczenie dane mi było poznać kilka ładnych lat później, a które to słowa mocno wiązały się z anatomią kobiet i mężczyzn.
Poza mięsno-pierdzącymi zjawiskami podróż przebiegła bez większych niespodzianek: niczym Kolumb na pokładzie Pinty sunącej przez oceany, przemierzałem dumnie polne drogi, chłonąc chwałę, kontemplując własną dumę i ciesząc się wraz z kuzynami, gdy koń po raz kolejny podnosił ogon, by raczyć nas streszczeniem tego, co jadł kilka godzin wcześniej.
U celu drogi czułem się już na tyle zaawansowanym woźnicą, że postawnowiłem zsiąść z wozu w wielkim stylu, tj. zeskoczyłem w trakcie jazdy, efektem czego wyrżnąłem twarzą w drogę wysypaną żwirem.
...Może to stąd mam piegi?

Później przez kilka lat jedyne konie jakie dane mi było widzieć, to zimnokrwiste smoki ciągnące jegomości, którzy z pokładu swoich wozów darli się na całą okolicę oznajmiając, że wiozą...
- kaaaaaaaaaaaaar... tooo... ofleeee... kaaaaaaaaaaartofleeee... kartoofle!
Nie jestem pewien, ale zdaje się, że nawet czasami dokonywałem u nich jakichś zakupów wysłany przez mamę na misję pt. "przynieś trzy kila ziemniaków i kilo marchewki jeśli będzie".

Rok 2002 albo 2003 znów postawił konie na mojej drodze. Był to okres, gdy w internecie można było spotkać więcej zionących głupotą nastolatek, niż owłosionych pach w niemieckich szajsen-porno z lat osiemdziesiątych. Ogólnie dramat i minuta ciszy nad upadającą jakością puli genowej w naszym kraju.
I pośród tego wszystkiego, niczym smakowita ostryga dole kloacznym - trafiła się Przyszła-Najwspanialsza-Z-Żon. Miała ona jeden poważny feler: za cholerę nie można było Jej nigdzie spotkać. Pomimo, że mieszkaliśmy 10 minut pieszo od siebie (lub 20 minut zygzakiem z przerwą na sikanie), nigdy nie było nam dane spotkać się osobiście...
...A że akurat chodziło mi po głowie małe, ten teges, spotkanko, to czemu nie w stajni? Wszak dopiero wspólna wyprawa do koni dawała nikłą szansę porozmawiania twarzą w twarz. Oczywiście nie to, że już wtedy planowałem cokolwiek!
Umówiliśmy się więc pewnego zimowego dnia wspólną wyprawę do... Niech to miejsce nazywa się Czałcza.

Czałcza oddalona była od naszych domów o jakieś dwa autobusy i 20 minut człapania. Teoretycznie wszystko powinno odbyć się bez przeszkód... Teoretycznie. Była zima, było zimno, padał śnieg z deszczem, a nam podczas przesiadki uciekł bus. Musieliśmy więc zasuwać z buta kilka ładnych kilometrów po pas w zaspie, przemoczeni, przemarznięci... Przyszła-Najwspanialsza-Z-Żon jako osoba drobniejsza pierwsza przedzierała się przez zaspę, a w ślad za Nią rozpychałem się w śniegu ja. Całą drogę los nie skąpił nam złośliwości: zaczęło się ściemniać, sypało i lało na potęgę, a Moja-Przyszła-2ga-Połowa do tego wszystkiego miała na sobie długą kurtkę, przez co nie mogłem sobie nawet popatrzeć na Jej tyłek w trakcie przedzierania się przez śniegi.
Z całej tej sytuacji wyratowało nas wino jakże zacnej i cenionej marki Komandos, którym raczyliśmy się po drodze. Nie mam zielonego pojęcia, jak przy naszych spustach jedna butelka wystarczyła nam na całą podróż... Może było za zimno w ręce, by wyciągać je z kieszeni? Albo obawialiśmy się przymarznięcia warg do gwinta? Pojęcia nie mam. Najważniejsze jest to, że dotarliśmy do stajni. Początkowo wydawało mi się, że włamujemy się na teren jakiegoś mrocznego PGR`u i zaraz pewnie wyskoczy zaspany jegomość w walonkach z rusznicą w dłoni, by odstrzelić nam dupska - jednak nic takiego się nie stało. Weszliśmy na teren stajni, Przyszła-Najwspanialsza-Z-Żon otworzyła wielkie wrota... Z mrocznego wnętrza stajni buchnęła para niosąca ze sobą zapach czegoś zwierzęcego, mrocznego, z lekką nutką siana okraszonego mysim bobkiem. Moja przewodniczka bez obaw zagłębiła się w mroki budynku, zapaliła światło... Wkroczyłem i ja. W czymś, co przypominało mi cele, stały konie i zaspanymi ślepiami zerkały na nas starając się zorientować kto my i czemu zakłócamy ich spokój. Jeden z czterokopytnych wychylił się z boksu nieco bardziej, rzucił okiem na mnie, rzucił okiem na moją towarzyszkę i zrobił przerażoną minę mówiącą “o matko, środek nocy a ta psychopatka pewnie będzie mnie chciała teraz ujeżdzać!”.
Dziś, po latach, będąc już pełnoetatowym mężem Najwspanialszej-Z-Żon, doskonale rozumiem jego ówczesne obawy...
Wracamy do tematu: wizyta chyba nie trwała za długo, na nic nie wsiadałem, pozwoliłem się jeno obwąchać wszystkim końskim łbom, jednego czy dwa nawet pogłaskałem. Plusem owej wizyty był wpływ zapachu zaparowanej stajni na moje nozdrza - mieszanina aromatu dzieł końskich zadków dokładnie oczyściła mi zatoki - katar z którym walczyłem od tygodnia przeszedł jak ręką odjął.
Chyba nawet mamy gdzieś jedno pamiątkowe zdjęcie z wieczornej wizyty w stajni, na którym to zdjęciu koń wącha butelkę po winie. Prawdę mówiąc bardziej to przypomina próbę wkręcenia flaszki po jabolu w końskie nozdrze, ale w szczegóły zagłębiać się nie będziemy.
Za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, jak wtedy wróciliśmy do domów...
Po zimowo-komandosowej wyprawie konie coraz częściej pojawiały się tam, gdzie ja, a w zasadzie to ja pojawiałem się tam, gdzie konie. No i Przyszła-Najwspanialsza-Z-Żon oczywiście.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Sprawa kota.

Dziś w pracy jest dobry dzień na przeciąganie się. Słoneczko odbija się w kubku pełnym aromatycznej kawy, ptaszki za oknem ćwierkają wydzierając sobie z dziobów kawałek drożdżówki, wszyscy okoliczni żule położyli się już spać i jedynie subtelna woń sfermentowanego moczu świadczy o tym, że jeszcze przed chwilą zaburzali ten sielski obrazek swoimi organizmami. To zdecydowanie dobry poranek na to, żeby się przeciągać. Tylko trzeba uważać, by przez przypadek w trakcie przeciągania nie pryknąć.

*****

Pomiędzy mną a Najwspanialszą-Z-Żon stanęła ością w gardle sprawa kota. Otóż Najwspanialsza-Z-Żon twierdzi, że kota mamy i mieć będziemy, natomiast ja się upieram, że po co nam kot, skoro jest zimny i martwy. Na co znów Najwspanialsza-Z-Żon rzuca stwierdzeniem, że kot jeszcze żyje! Z czym oczywiście ja się zgadzam. JESZCZE żyje. I tak w kółko.

Moje delikatne sugestie rzucane w kierunku bydlęcia miałkatego, w stylu 'zgnijesz w schronisku mlekochlejny pomiocie', czy 'zabiorę cię ka koncert Feela' jakoś nie robią na skurczybyku wrażenia. Siedzi toto dalej na parapecie i tylko patrzy tymi kaprawymi ślepiami, co mam najbardziej wartościowego na biurku co da się zrzucić.
Miłość aż czuć w powietrzu.

I teoretycznie dałoby się rozwiązać jakoś w miarę szybko koci problem. Już nie będę się upierać przy blenderze, piekarniku, ba, nawet odpuszczę rozwiązanie z przetykaczem do zlewów, niech tylko ten miałcząco-pyrkający zjeb genetyczny odwali się od mojej osoby i moich rzeczy! No jak mam do jasnej cholery delikatnie pieścić opuszkami palców klawiaturę w nowym laptopie jeśli wiem, że te pięć kilogramów miałczącej wredoty siedziało przed chwilą na wspomnianej klawiaturze dotykając jej swoim wielki, oślizgłym, wilgotnym, pomarszczonym odbytem! Jak mam do licha położyć twarz na poduszce, na której kilka minut wcześniej miałkościerw lizał sobie to, czego ja nie mogę sobie polizać!

Wściec się idzie.

Najwspanialsza-Z-Żon doszła do wniosku, że przekaże kota, a jak! Jest tylko jeden warunek: kot musi mieć GODNE warunki. Zapewne pod tymi 'godnymi' warunkami kryje się 30 metrów kwadratowych własnej, prywatnej, kociej przestrzeni, własne łoże 3 razy dłuższe niż organizm, karmienie 3x dziennie, wygodne miejsce na parapecie, drapanie za uszami, po brzuchu i częste pieszczoto-zabawy. Nie wiem, czy istnieje takie miejsce, ale jeśli tak - pieprzyć kota, sam się tam wyprowadzam!

Kot. Gdy braliśmy go ze schroniska, byłem święcie przekonany, że koty to tak trochę jak szczury: dwa - trzy, no, max 4 lata i do piachu! O jakże naiwny byłem! Jestem skazany na dziesięcioletnią koegzystencję ze stworzeniem, dla którego najlepszą zabawą jest trącanie łapą dryfującego klocka w sedesie!

*****

Najlepsze jest to, że bydlę i tak z nami zostanie. I pewnie będziemy się z tego cieszyć.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Bez polotu.

Tomasz Kłaptocz.
Nigdy bym nie pomyślał, że bez mała porozrywają mi się emocje na strzępy gdy usłyszę głos faceta, którego słyszałem na żywo może z dwadzieścia razy, z którym może z dziesięć razy rozmawiałem...
Pierwszym wersem "oranżady" dostałem strzał w twarz niczym zdechłą rybą. Nie zrozumiałem, co się stało. Drugi wers złamał mi kręgosłup, spakował mnie do pudełka po płycie cd i wysłał do czarnej dziury, w której trzeci wers kopnął mnie w twarz wyrzucając myśli kilka lat wstecz, gdzie słońce starało się przepalić sfatygowane glany, sprane czarne koszulki, gdzie sialiśmy miliony tęcz rozrzucanymi butelkami po piwie, gdzie śmierdzieliśmy koncertami, bramami, pociągami, morzem, górami, kurwa mać, poczułem się jak dzieciak, który wyrwany na chwilę z młyna pod sceną nie wiedział, czy ma oddychać, pić, czy paść na twarz.
Wszystkie późne wieczory, gdy oddychaliśmy i pulsowaliśmy wraz z tłumem prowadzeni aksamitem płynącym z gardzieli trąbkowatego kolesia na scenie, noce po, z dzwoniącymi uszami, wieczory przed, gdy człowiek wlewał w siebie jak najwięcej wiedząc, że w czasie Mszy nie będzie czasu chlać. Tysiąc trzysta czterdzieści dwa obrazy przewinęły mi się przed oczami. Powinienem się porzygać od ich nadmiaru. Zamiast tego - delikatnie zsypałem je do koperty po rachunku za gaz, wsadziłem do tajnej skrytki.
Będzie na starość.

*****

Leżę w łóżku zastanawiając się, dlaczego w restauracji w której kiedyś pracowałem, puszczaliśmy zawsze tandetne pseudofolkowe utwory malowanych Indian dmuchających w plastikowe instrumenty made in China.
Jeśli jednak się nad tym zastanowić... Wagnerowska Valkiria mogłaby spowodować, że zamiast sympatycznych kolacji w rodzinnym gronie, mielibyśmy gości wbijających sobie widelce do oczu. Tia, zdecydowanie plastikowe Flutesy nadawały się bardziej...

*****

"Wszyscy jesteśmy Chrystusami" zaliczone. Już się nie czuję Miałczyńskim.

*****

I znów napierdalają mnie dłonie.

sobota, 6 sierpnia 2011

Luźna uwaga.

Sączę kawę przeglądając stare notki.
Moje życie wygląda jak zaginiony scenariusz kontynuacji przygód Adama Miałczyńskiego.
Chyba pora zobaczyć coś więcej, niż Dzień Świra i Nic Śmiesznego.

środa, 3 sierpnia 2011

Scenki rodzajowe.

Jakaś chyba ósma rano. Kręcę się jak smród w gaciach, nie będąc jeszcze do końca pewien, czy chcę już wstać i wypić kawę, czy może jeszcze walnąć się na pół godzinki do łóżka.
Finalnie wpadam na pomysł, że zrobię kawę i delikatnie obudzę Najwspanialszą-Z-Żon.
Woda nie zdążyła się jeszcze do końca zagotować, gdy spomiędzy fal śpiworów i kocy wynurza się niczym rodzony źrebak z odchłani sromu - Najwspanialsza-Z-Żon. Chwilę błądzi półprzytomna wzrokiem dookoła, aż w końcu przypomina sobie, że dziś spaliśmy w stajni.
Zanim dochodzi do siebie, podsuwam Jej pod nos kawę nim zdąży zwyzywać mnie za to, że łażę, psa za to, że sapie i liże się nie powiem gdzie. Po kilku łykach odżywczego płynu zapytuje mnie moja 2ga połowa:
- chyba wyglądam beznadziejnie, co?
- e tam - odpowiadam odruchowo - wyglądasz jak zwykle.
W tym momencie niebo zasłaniają czarne chmury, w oddali słychać grzmot nadchodzącej burzy.
- znaczy się - próbuję wybrnąć - wyglądasz tak samo dobrze, jak zawsze.
Szyte to wszystko grubymi nićmi, ale skutkuje. Najwspanialsza-Z-Żon rezygnuje z wbicia mi kubka kawy w oczodół.
Zaczynamy nowy dzień...

*****

Z jednej strony wypuszczenie Kobiety na zakupy może być dla mężczyzny przerażającym przeżyciem (drżyj karto płatnicza!), z drugiej jednak obserwacja Kobiety w np. obuwniczym potrafi być pasjonującym zajęciem...
Długo szukałem porównania zachowania Najwspanialszej-Z-Żon (czyli jak nie patrzeć - Kobiety) w sklepie z butami/ciuchami do czegoś... Nie wiem jeszcze do końca jak to nazwać.
Kropelki potu perlące się na czole, rozbiegany, szalony wzrok, trzęsące się dłonie i twarz, która mówi:
- o tak, Ciebie też, i Ciebie, o tak, muszę Cię dotknąć, muszę zobaczyć, jak pod palcami zachowuje się faktura Twojej skóry, muszę wziąć jeszcze Ciebie i Ciebie, wszystkie Was malutkie wezmę i przygarnę, każde z Was przymierzę i przytulę i wszystkie Was najlepiej maleństwa Wy moje zagarnę będziecie tylko moje BRUAHAHAHAHAAHAHA!!!!

...cholera, jak pedofil w przedszkolu.

Facet na zakupach ma łatwiej. Szuka czegoś szarego/czarnego/zgniłozielonego, później patrzy, czy jest rozmiar. Jest? Ok. Kupione.

Jak zdrowa kupka. Plum! I zrobione.

*****

Uwielbiam proste rozwiązania prostych ludzi. Bogdan. Jestem wielkim fanem jego strategii rozwiązywania problemów.
Zagiął się pręt w bramie?
- wjeź no jebnje młotkjem.
Poluzował się pastuch?
- czjekaj no, jebnje młotkjem.
Nie działa coś w samochodzie?
- bo tu trzjeba jebnjąć młotkjem.
Cholera, strach przy Nim powiedzieć, że boli głowa.

*****

Z cyklu "ognista dysputa" z Najspanialszą-Z-Żon:
- ...bo nie mogłem się do Ciebie dodzwonić przez półtorej godziny!
- bo telefon mi się rozładował, poza tym pracowałam, miałam w dupie, że ktoś dzwoni!
- tak? A gdybym miał wypadek, płonął w samochodzie żywcem, wykrwawiał się i chciał ostatkiem sił powiedzieć Ci, że Cie kocham i przekazać, gdzie są zakopane moje ukryte miliony i złoto z brylantami?
- no to mógłbyś mi się nagrać na pocztę.
- yyyyyyyyyyyy...


*****

2/3 urlopu za mną. Dziś pierwszy słoneczny dzień.