środa, 2 grudnia 2015

Z pamiętnika informatyka.

Zostałem wpakowany w kolejny projekt. Taki jak to projekty zwykle bywają: opóźniony na starcie, z rozwiązanym pierwszym zespołem projektowym, bo ten nie dał sobie rady. Nic to.
Wyszarpuję skądś strzępy dokumentów dotyczących wdrożenia, staram się zorientować, jakiego to programu jestem administratorem i co za ustrojstwo dane mi będzie konfigurować. Dokumentacja tradycyjnie - nie istnieje, pojęcie o sofcie ma jedna osoba która jest na L4 do końca świata, a w zasadzie to nie za bardzo wiadomo co ma to całe ustrojstwo robić. Tym bardziej, że wydaje się ono sprzeczne z wszelkimi zapisami w firmowych regulaminach.

19 godzin po tym, jak się dowiaduję o swym uczestnictwie w projekcie, siedzę na spotkaniu. Oczywiście jako jedyny (i na pewno wszechwiedzący) reprezentant IT, trafię pod grad pytań. Chcąc się z tego wymigać, na wstępie zaznaczam:

- Drodzy Państwo. O swoim udziale w projekcie dowiedziałem się chwilę temu. Nie miałem okazji ani czasu zaznajomić się z zagadnieniem, przy dobrym wietrze za 2-3 dni będę w stanie wiedzieć coś więcej o naszym wdrożeniu. Zajmijmy się więc identyfikacją procesów, które mają być przez nasz program obsługiwane, natomiast ja później sprawdzę, w jaki sposób modelować je w naszym wdrażanym rozwiązaniu.

W tym momencie płynie od zebranych w moją stronę fala zrozumienia, współczucia i całkowitej zgody na zaproponowany przeze mnie przebieg spotkania.
Dwie minuty później pada pierwsze pytanie kierowane do mnie:

- A czy w programie da się tak, zrobić, że jak zarejestruję wniosek, to będę mogła go wysłać do więcej niż jednej komórki organizacyjnej?
Z kamienną twarzą odpowiadam:
- Jak wspominałem na początku, nie mam pojęcia na temat możliwości programu, proszę zanotować sobie pytanie, wrócimy do niego gdy z mojej strony pojawi się jakaś wiedza.
- No dobrze - słyszę w odpowiedzi - bo jeśli tak by nie można było, to program musi dać możliwość ustalenia ścieżki przebiegu wniosku pomiędzy komórkami, czy program na to pozwala?
Uśmiechając się jak świeży tatuś na widok osranej pieluchy, cedzę przez zęby:
- Nie odpowiem dziś Pani na pytanie dotyczące funkcjonalności, skupmy się na tematach które mamy dziś w planie i które wspólnie zaakceptowaliśmy.
- No dobrze. A dałoby się zrobić tak, że komórka rejestrująca widzi wszystkie procesy, nawet te, które już przekazała?

W tym momencie dochodzę do jednego wniosku: część użytkowników posiada tylko cztery szare komórki. Są one odpowiedzialne za:
- gadanie,
- oddychanie,
- pożeranie,
- kontrolę zwieraczy.

Użytkownicy ci, chcąc włączyć do swoich czynności dodatkowy proces - myślenie, mogliby na wskutek przeładowania mózgu np zesrać się albo udusić. Stąd właśnie ich rozpaczliwe wypieranie się jakichkolwiek prób myślenia.

piątek, 27 listopada 2015

Tablica.

Czasami bywa tak, że trzeba się wykazać jako Samiec Alfa. No bo wiadomo, wzrok sokoli, pierś wypięta, postawa dumna szybko się niewieście opatrzą, więc warto niekiedy wyskoczyć z czymś nowym. Szczególnie, gdy pojawia się nagła okazja wykazania się jako ten, któremu młotek niestraszny, a i z łomem w razie potrzeby pociągnie.

No i właśnie.

Przychodzi sobie Ajax i nęcąc swym kocim wzrokiem zaczyna czarować okręcając na palcach swe blond włosie. To może oznaczać jedno: czegoś chce. Pomyślmy: nakarmiona już jest, wyprzytulana także, nawet zdążyła wessać kawę. Wychodzi na to, że czeka mnie jakiś nowy quest.

- ...bo wiesz - zaczyna - ja to bym potrzebowała tablicę korkową na ścianie. Tablica już jest i czeka na powieszenie, brakuje tylko mi kogoś, kto mógłby wziąć ją w swe silne, męskie dłonie i powiesić tak, bym miała do niej wygodny dostęp z biurka. Bo wiesz, dużo karteczek przy magisterce jest i trzeba je jakoś poukładać...

Nie do końca ogarniam o co chodzi z tym układaniem karteczek - ja tam swoimi sieję gdziekolwiek, czy to podłoga, czy ściana i też się jakoś w tym odnajduję. No ale - Niewiasta chce, to Samiec Alfa działa! Będzie miała tablicę na ścianie!

Tym oto sposobem, któregoś dnia chwytam młot, gwoździe, do kompletu waserwagę by wyglądać bardziej PRO i podchodzę do ściany.

- gdzie dokładnie ma toto wisieć?
- no tutaj tak na prawo, o, teraz na lewo bardziej i trochę w dół, o tak, teraz do góry bo zsunęła się z lewej, więc daj do prawej i do góry, żeby było tak, jak zanim przesunąłeś w dół i do prawe... nie, nie tak, tak jak było wcześniej było idealnie tylko trochę mocniej w lewo i ciut do dołu...

...po szesnastej korekcie położenia o czterdziestą część milimetra, zaczynam się zastanawiać, czy my tu wieszamy tablicę, czy może przeprowadzamy operację na otwartym mózgu.

- ...no prawie idealnie, a teraz ciut w prawo i w dół i będzie ok.. jest!

Ha! Tablica dopasowana! Magicznym gwoździkiem oznaczam na ścianie gdzie wbić gwóźdź właściwy-konstrukcyjny, odstawiam tablicę i biorę w ręce młot. Od razu dostaję bonus +10 do męskości i +12 do "zagrożenie dla otoczenia". Chwytam gwoździa, kilka puknięć - gwóźdź nie wchodzi krzywiąc się niemiłosiernie, więc biorę trochę grubszego gwoździora, kilka puknięć młotkiem no i proszę! Tak ładnie wbity gwóźdź, to jest naprawdę bardzo ładnie wbity gwóźdź! Nie pozostaje nic innego, jak powiesić tablicę! Chwytam listewkowo-korkowy twór, zaczepiam o ulokowany w ścianie element konstrukcyjny, puszczam - wisi! Nie spadło! Ściana się nie przewróciła. No teraz to już tylko czekać na lawinę zachwytów, komplementów, brawa, owacje na stojąco i jakieś odznaczenie!
Zza moich pleców dobiega mnie głos Ajaxa:

- ...krzywo coś.

No ale jak i zaraz i niemożliwe, przecież linijką wyznaczyliśmy dokładnie środek tablicy w który został wkręcony gwoździk z oczkiem do powieszenia na gwoździu konstrukcyjnym, gwóźdź konstrukcyjny jest jeden, więc tablica sama powinna się wypoziomować! Robię krok w tył - faktycznie, coś jakby prawa strona leci trochę w dół.
Dobra, jeszcze raz: zaczep jest na środku, wisi na prostym gwoździu, ale prosto nie wisi. Mrużę ślepia wpatrując się w efekt wielogodzinnej pracy próbując rozgryźć, jakim sposobem u licha...a, wiem! Ten gwoździk z dziurką do wieszania - to on jest wszystkiemu winny! Bo oczko nie jest idealnie na środku gwoździka który jest wbity w środek tablicy, więc przesuwa się w lewo od środka więc prawa strona tablicy idzie w dół! Ha!
Chwytam buntownicze oczko i delikatnie przeginam je w prawo, by środek oczka i jego średnica biegnąc prostopadle do linii podłogi pokryły się z linią gwoździka do oczka. No, bingo! Wieszam tablicę.

- ...dalej krzywo.

Hem. Tu następuje taka niezręczna cisza. Przykładam waserwagę - no fakt, krzywo, widać to nawet bez poziomicy. Dziwne, ściana prosta, gwoździk prosty, aaaaaaaaa... wiem!
Zdejmuję tablicę i znów modyfikuję oczko od gwoździka na środku tablicy. Pół milimetra w prawo bo okrąg oczka nie jest idealny, dwie dziesiąte milimetra do tyłu by uwzględnić deklinację magnetyczną, dorzucam pierwiastek-n-tego-stopnia-odległości-tablicy-do-najbliższego-morza milimetrów pochylenia gwoździa uwzględniając pływy morskie, a na koniec obracam całość gwoździka z oczkiem o osiem setnych stopnia by wykluczyć negatywny wpływ żyły wodnej przebiegającej w pobliżu. No teraz będzie ok! Wieszam!

- ...dalej krzywo.

Zaraz zaraz. A co ja podstawiłem za "n" pierwiastkując? Może użyłem systemu imperialnego zamiast metrycznego? No nie wiem. Zrezygnowany siadam obok Ajaxa szukając pomysłu na krzywiącą się tablicę. Rozwiązanie problemu jest równie bolesne co i oczywiste.

- ...wiesz - zwracam się do Niewiasty - być może krzywienie się tablicy ma związek z tym, że na jej prawej stronie mamy wbite całe stado pinesek które przeciążają całość na prawą stronę?

Tak, jestem idiotą.

czwartek, 19 listopada 2015

flush_brain()

No i świat się rozgalopował. Pędzi przed siebie niczym pies do grzejącej się suki.
Jęzor wywalony, włos rozwiany, uszy klapiące w rytm kolejnych susów sprawiają, że piesoświat wydaje się równie komiczny, co zdeterminowany. Szkoda tylko, że smycz taka krótka.

I tym pędzącym sposobem urwał się kolejny tydzień z kalendarza. Na magicznej, korkowej tablicy znów pojawiają się inne kartki niż te z planami jaskiń, terminarz zapełnił się datami zjazdów, po nocach śnią się światłowody, zera z jedynkami i wielkie kudłate kanapy w samochodzie pięknym jak sen.
Zmieniła się wizytówka, zmienił się nr kierunkowy, tylko Poznań w tym wszystkim jakiś taki nie do końca ładny. Jakby był efektem wyruchania Gliwic przez Tarnowskie Góry.

I zrobiła nam się jesień. Wszechogarniająca, wszechobecna, z tymi wszystkimi jesiennymi przypadłościami: mokrym listowiem pod kołami, obleśnym deszczykiem, ziąbem bezczelnie wlewającym się za kołnierz. Najgorsza z możliwych pór roku.
Ale nic to, trzeba to przespać, przeczekać trzeba. Tia. Szkoda tylko, że poza brązem sypiącym się na drzewa, coraz więcej siwizny sypie się na mój łeb. Już nawet nie ma tego jak wycinać. Chyba niedługo trzeba będzie golić do zera. I zostanę wtedy prywatnym detektywem. Tylko będę musiał kupić sobie dużo Chupa Chupsów.

W tym wszystkim zaczyna mi brakować słów. Zupełnie, jakby mój mózg zapchał się jakimś zbędnym szumem, jakbym przyjął nadmiar kompletnie zbędnych informacji, które teraz wypierają słowa, zdania frazy. Zacząłem w mowie i piśmie ograniczać się do ekstremalnie prostych form przekazu. Kolejny raz słuchając wykładów, prelekcji, wsłuchując się w słowa pamiętnika niezwykłego człowieka którego nie znałem i już nie poznam - zachwycam się. Bogactwem słów. Kulturą wypowiedzi. Bez zbędnych upiększeń, bez ozdobniczego wodolejstwa. Aż mnie boli świadomość, że zamiast rozwijać swój język, jakimś sposobem go uprościłem. Coś nie pykło.
Najgorsze jest to, że cały ten proces toczył się całkowicie nieświadomie. Nikt nie zwracał uwagi na fakt, że z przebogatej palety słów wykorzystujemy jedynie te, które w swojej formie nie wymagają zbyt wiele uwagi od odbiorcy. Od nadawcy.
Jeśli czegoś z tym nie zrobię, niedługo dojdę do etapu, w których każdy z komunikatów będę mógł przekazać przy użyciu chrząknięć, mruknięć i warknięć. I pierdnięć - w ramach dorzucenia czegoś śmiesznego.

Tia, chyba przestałem się dogadywać z klawiaturą. Tęsknię do niej, a jednocześnie nie potrafię się z nią porozumieć.  Nie wiem w jaki sposób posmyrać który z klawiszy, by całość ustrojstwa zechciała przyssać do siebie moje palce. Żeby znów poczuć pod nimi chęć przyjmowania wszystkiego, co we mnie się rodzi. Zamiast tego - wciąż się rozjeżdżamy. Klawisze trzeszczą, palce ześlizgują się nie tam, gdzie trzeba, mózg wykręca się na lewą stronę.
Może tak to już jest, że jesień, że marazm, że za dużo wszystkiego, że przytłacza, że nawał spraw wyciska chęć do życia i blokują się wszelkie procesu twórcze.
Pozostaje jedynie wierne stanie na posterunku i czekania na pierwszy śnieg. Na słupek rtęci poniżej zera który uświadomi, że wymraża się całe dziadostwo, że zaraz spadnie śnieg i znów będzie biało i człek przebrnął przez czas, który jest bardziej pod górę niż pion i bardziej w dupie niż tasiemiec.

wtorek, 17 listopada 2015

HD

Dostałem nowy dekoder. Taki nowoczesny, super-mega-HD. Że wszystko niby teraz będzie wyraźniejsze, ostrzejsze, że obraz będzie cud miód i malina. No to podłączam to ustrojstwo, uruchamiam TV...

 Pierwsze co mi się wyświetliło w ultramegasuperjakości HD, to Krystyna Pawłowicz...

środa, 30 września 2015

Pół żartem, pół serio: zatoka.

Męska grypa męską grypą, można się śmiać, ale umrzeć na to też można.
Lekarka moja zerknąwszy mi w gardzieli otwór, osłuchawszy i wysłuchawszy historii równie wzruszającej co i pasjonującej, stwierdziła:

- ja tu panu przepiszę to i to i tamto, bo ostatnio zadziałało, ale teraz to pan jeszcze dostaniesz skierowanie do laryngologa, co by w tę i tamtę dziurę zerknęł.

Upewniwszy się uprzednio w którą dziurę laryngolog zwykł zaglądać, ruszam do wspomnianego lekarza. No i docieram do przychodni. Jako, że nie z NFZ, to termin krótki, a i warunki w poczekalni jakieś takie bardziej cywilizowane: telewizorek, miękkie kanapy, po lewej dystrybutor z wodą, po prawej stado licealistek ze szkoły sportowej. No, w końcu jesteśmy w Centrum Medycyny Sportowej, a to do czegoś zobowiązuje.
Próbuję zająć się żelkami pożeranymi przez kostki czekolady przy akompaniamencie eksplozji detonacyjnych rybek. Ach te telefony: wiedza całego świata w kieszeni, a ja zamiast zgłębiać tajemnicę wszechświata - łączę w zestawy kolorowe gluty.
W żelki jakoś nie idzie. Nie to, że nie potrafię się wyłączyć i ignorować to, co dzieje się w moim otoczeniu, ale dziewoje po prawicy naprawdę jakoś tak średnio pozwalają się skupić:

- Urocza blondyna z nieco przydużym nosem, opowiada, jak to się ostatnio zerwała ze szkoły i razem z koleżanką poszły przymierzać takie jakieś nowe obcisłe spodnie.
- Słuchający jej, siedzący kawałek dalej rudzielec okręca na palcu swoje ogniste loki.
- Kolejna blondyna o nogach długich jak foch Kaczyńskiego, poprawia koszulkę która na pewno powinna więcej zasłaniać. A w zasadzie mogłaby zasłaniać mniej.
- Czwarta dziewoja, z wyrazem głębokiego skupienia na anielskiej twarzy, ze wzrokiem "sięgałabym, gdzie wzrok nie sięga"wpatruje się w tą rudą.

Tia, wyobraźnia działa. Ta blond w przymierzalni, anielica z rudą, a do tego podskakująca ta od długich nóg... Echhhhhhh, żeby to ja był w ich wieku... Albo lepiej nie. Ważyłem wtedy 70kg, miałem fryzurę na Mostowiaka i cerę, jakby mnie ktoś karmił z procy.

Ale mniejsza z tym.

Mija kilkanaście minut które spędzam na rozpaczliwych próbach powstrzymania ślinotoku. Z opresji ratuje mnie pani doktor wzywająca do gabinetu. Wchodzę do lekarskiej pieczary ze smutkiem w oczach, odwracając się jeszcze co jakiś czas w stronę niewiast niczym pies wygoniony z kuchni, strzelający wzrokiem w kierunku leżącego na stole schabu.
Lekarka.
Tu już nie ma miejsca na jakiekolwiek rozpraszanie uwagi: jest wzrostu siedzącego kundla, zasuszona, spalona słońcem. Taka trochę mumia, tylko do czoła ma przyczepioną jakąś małą antenę satelitarną.

- W czym mogę panu pomóc?
- No bo widzi pani - zaczynam tłumaczyć pokazując pokaźnych rozmiarów historię leczenia - poza morderczą męską grypą, mam też w bonusie takie dodatkowe efekty specjalne, jak lejące się z otworów takie ciecze i płyny co to niby lecą tą samą drogą co gluty, ale to nie są gluty. Tylko taka, no, woda, ale nie woda. Trochę żółta. No i z tyłu mnie wtedy boli a z przodu nie, no i nie mam wtedy gotrączki, pomimo, że wcześniej mam. A później to mi się wlewa do gardła i przez trzy miesiące płucko wypluwam. No i lekarz ogólny kazał mi przyjść do pani, żeby mi półwysep zbadać.
- Chyba zatokę? - dopytuje lekarka przyglądając mi się badawczym wzrokiem.
- No może zatokę, cieśninę, czy tam inny Bosfor. No bo rozumie pani, te mroczne gluty, no i później się tego nie da doleczyć. A ja nie lubię być chory, ja lubię penetrować ciasne i wilgotne szpa...

Zostaw!!! Mózgu, zostaw już w spokoju te nieszczęsne licealistki!!!

- ...i wilgotne jaskinie, a jakoś nie pasuje mi do tego nawracające, zatokowe glutolejstwo.
- Aha - rzuca ze zrozumieniem lekarka - a proszę mi powiedzieć, jak to się leje, to jak ma pan ułożoną głowę, z której dziury to płynie, jak często?
- No wie pani... - odpowiadam po chwili namysłu - jak jest spokój to jest spokój, a później jest taki wyrzut jak w egzorcyście.
- Jak w czym?! - pada pytanie z ust lekarki.

No jak to jak w czym?! Jak można nie znać Egzorcysty?!
Szybko szukam innego filmu ze scenami obrazującymi stan moich otworów, ale mając na uwadze głosy licealistek dobywające się zza drzwi, jedyne co mi przychodzi do łba, to 2girls1cup z tą blondyną i rudą w rolach głównych.

No mózgu, no kurwa mać!

- ...znaczy się pani doktor, że idzie jak solidny krwotok z nosa. Taki bryzgający falami, drżący i tryskający na twarz gorącą, gęstą, lepką...

Mózgu do kurwy nędzy!!!

- ...glutem. Tak właśnie, glutem.
- No dobra - stwierdza lekarka poprawiając swoją antenę satelitarną na czole - zbadamy co tam u pana słuchać.

Siadam na fotelu zastanawiając się, po cholerę lekarce ta antena. Może to jakaś łączność bezprzewodowa z komputerem, żeby mogła od razu wprowadzać telepatycznie dane do kartoteki?
Sekundę później antena eksploduje jasnym blaskiem. Albo lekarka zaczęła transmisję danych, albo to jakaś latarka. Ale zajebiste, ciekawe, jak spisałoby się w jaskini!

Mija kilka minut. Wszelkie wloty powietrzne i kanały glutowe zostały już przebadane. Pojawia się wstępna diagnoza.
- No więc z tego co widzę, to był pan chory, ale już pan zdrowieje.
- Nooooo, tak... - potwierdzam zerkając na lekarkę.
- No bo to co pan ma, to najlepiej się tomografem bada. Można wtedy sprawdzić, co dokładnie siedzi w zatokach.
- Super - rozmerdany chwytam pomysł z tomografem - tu akurat nie będzie problemu, mam dostępne dość szybkie terminy w pakiecie.
- No ale teraz to nie ma sensu badać TK, bo jest, a raczej był pan chory, więc to co wyjdzie na obrazie to nie będzie wiadomo, czy to przeziębienie, czy to drugie.
- Aha... Czyli nie można robić badania gdy jestem chory?
- Tak. Bo wtedy nie będzie wiadomo, co jest na obrazie.
- Czyli badanie mam zrobić gdy jestem zdrowy?
- No nie, bo wtedy nic nie wyjdzie na obrazie.

Wysilam trzeci i szósty zwój mózgowy.

- No to kiedy mam robić to badanie?
- No wtedy!

Patrzę na lekarkę jak szpak w pizdę. Chyba opaska od tej anteny satelitarnej za bardzo uciska jej głowę.

- Czyli, że co teraz mam robić - zapytuję nieśmiało?
- Wyzdrowieć!

Szach mat. Wychodzę z gabinetu. Zmarnowałem godzinę swojego cennego czasu. Ale przynajmniej przejdę sobie jeszcze raz przez poczekalnię, może tej od dekoltu coś upadnie, albo ta od anielskiej twarzy w końcu rzuciła się na rudą.
Pusto. Poszły sobie. Jedyne co pozostało, to odbite na kanapie, wysiedziane ślady ich wysportowanych  pośladków. Zerkam tęsknie na stygnące siedziska. Aż chciałoby się do nich podejść, powąchać, sprawdzić, czy została tam chociaż odrobina ciepła i zapachu i...
JEb!
Na TĘ kanapę wpakowała się jakaś gruba baba odchrząkując siarczyście.

To będzie chujowy dzień.

wtorek, 8 września 2015

Banan siłowy.

Wieczór. Knajpa. Pośród oparów herbatciano-piwnych, wywiązuje się spór:

- Wcale bo nie, bo ja bardziej.
- A dlaczego ty bardziej?
- Bo jestem większy, cięższy i silniejszy.
- Większy - ok. Cięższy - ok. Ale silniejszy? Nie. Ja jestem silniejsza.

Od dawien dawna, od czasów pierwotnych w których okładaliśmy się maczugami i obrzucaliśmy małpy gównem, tego typu niewinne spory mogły być źródłem konfliktów, z których wywodziły się wojny domowe a może i nawet światowe. No bo wiadomo: dwa uparte osły dogadać się nie dogadają, każda ze stron zaczyna zbierać zaplecze polityczne, więc automatycznie konflikt zaczyna zwiększać zasięg. Koniec końców tworzą się ruchy zbrojne mające za zadanie bronić jedynej słusznej wersji historii/wydarzeń/prawdy, ktoś naciśnie czerwony przycisk, rakieta wystartuje i nagle zamiast wstawać rano do pracy, znów siedzimy w jaskiniach okładając się po łbach maczugami.

Tak tak, właśnie tak. Jako odpowiedzialny Samiec Alfa nie mogę pozwolić, by ten spór przerodził się w konflikt światowy. Najprościej będzie rozwiązać sporną kwestię twarzą w twarz, oko w oko, udowodnić, kto tak naprawdę dysponuje większą siłą. No bo wiadomo - facet to facet.
Uderzam w te słowa:

- A chcesz się sprawdzić, kto jest silniejszy?
- Tak, chcę!

Pewny swego, rzucam od niechcenia:
- To wybierz dyscyplinę.

Ha! A niech wybiera sobie! Czegokolwiek nie rzuci mi pod nogi - będę w stanie to przejść, przebiec, pokonać, ewentualnie przepełznąć pod tym. Żadna przeszkoda mi nie straszna, żaden wysiłek nie budzi mego lęku. Dajcie mi dowolną dyscyplinę, a udowodnię, że Prawdziwy Samiec zawsze, ale to ZAWSZE jest silniejszy i...

- To ja wybieram zgniatanie bananów siłą mięśni pochwy.
- Fuck.
- Czyżbym wygrała walkowerem?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Marlenka to suka.

No bo to jest tak, że czekając aż łaskawie wszystko się pozrasta etc, nadrabiamy zaległości wyjazdowe. No i tym razem padło na nieszczęsne zoo, do którego wybieramy się od sryliona miesięcy. I pojechaliśmy.

Zoo jak to zoo: przy wejściu trzeba zapłacić, a za wejściem można się już zachwycać: to mamy flaminga walącego identycznie jak kurnik u Ciotki Janiny, tam znów zza płota wystaje jakaś rogacizna, kawałek dalej zwierz wyglądający jak efekty gwałtu śledzia na tapirze, próbuje wydłubać sobie patykiem oko.
Oczywiście każdy zwierzak jest ładnie opisany, mamy jakieś foto poglądowe przy każdej z klatek po to, by człek wiedział jakiego bydlaka wypatrywać pośród listowia i gałęzi.

Zwierzęta oczywiście mają na wszystko totalnie wyjebane. Małpy nie skaczą i nie bujają się na gałęziach, jeno wypinają wielkie zwieracze w stronę odwiedzających, lamy zwiały na koniec wybiegu, tylko w części zoo pt. Gospodarstwo Domowe fauna licznie trzyma się ludzi. Ha! I jest koza! Idziemy tam, chcę pomacać kozę!

Koza jak to koza - jebie arab... eeeeeeee... wątpliwą higieną, baran podobnie. Jest też krowa, której dzieci zwiedzających starają się pourywać wszystkie cycki. Mućka niezwykle cierpliwie daje się obmacywać, głaskać i poklepywać, przeżuwając leniwie trawę. Tylko jej wzrok jest jakiś taki niepokojący, rozmarzony. Zupełnie, jakby jej się podobało obszczypywanie sutów przez stado małych rączek...

W ramach Gospodarstwa Domowego, znalazło się też stanowisko z kilkoma klatkami. Ileż pasztetu można by z tego z tego zrobić! I to wielosmakowego, bo są króliki kłopouche, stojącouche, wielkokudłe, małokudłe, czarne, białe, rude i zół... a, nie.. zaraz...
W jednej z klatek siejącej wokół żółtym blaskiem, znajduje się coś jakby futrzasto-pierzasta masa. Przewala się toto przez sobie, Piszczy, ćwierka... KURCZACZKI!!!
Wielkie stado kurczaczków galopuje po klatce robiąc raban, dziobiąc co się rusza i obsrywając wszystko wokół. Dzieciaki podjarane minidrobiami bardziej niż królikami, lepią się do klatki wdychając opary minikurzego gówna. Jaka rozkosz!


 Zerkam jeszcze raz czy dwa na kurczaki i wracam do królików. Dzieciaki się nie znają - większy potencjał gastronomiczny tkwi jednak w królikarni. O.

I tuptamy sobie po tym zoo od stanowiska do stanowiska. Tu się pandą zachwycimy, tam człek uśmiechnie się do hipopotamiątka, ale podświadomie każdy chce zobaczyć trzy rzeczy: Melmana, Juliana i Marlenkę! No bo wiadomo - Melman jest duży i robi wrażenie, Julian skacze po gałęziach i jest ogólnie wesoły i zabawny, a Marlenka to niezła cizia była i gdy tak się wiła po swoim wybiegu tym zgrabnym, wysportowanym kuperkiem, to aż ciarki po plecach latały. Ahhhhhh!
Ale oto i po naszej prawej jest Julian!!! Całe stado Julianów!!! Ha!!! Cała julianowa wyspa obsiana jest Julianami, które... eeeeeeee... No ej... A gdzie wyginam śmiało ciało, tron i korona? Gdzie impreza? Zamiast tańców i swawoli, stado futrzatych czegośtam siedzi lub wisi i żre. Żeby to jeszcze jakoś zabawnie - to nie. Tu jeden usmarował sobie cały ryj chyba bananem, następny rozkraczył się tak, że jaja wpadły mu do miski z żarciem, a trzeci ewidentnie dłubie sobie paluchem w dupie. No nie no... Walić lemury. Obok gdzieś powinny być Marlenki. Rozglądamy się...
A i owszem - są! Stado Marlenek kotłuje się po wybiegu skacząc do wody, goniąc się po skałach, piszcząc, szczekając i podgryzając się rozkosznie. W ust zebranych widzów co chwilę wydobywa się przesycone słodyczą "ah joooooooooj...".



Marlenkowy pokaz zwinności i głupkowatych zabaw ku uciesze tłumu, trwa w najlepsze. Wtem... Zza zakrętu wychodzi jegomość w zielonym kubraczku. I trzyma TO. Wiaderko. Gwizdnięcie kubraczkowego jegomościa stawia wszystkie Marlenki na baczność. Jak jeden podbiegają do ogrodzenia stając na tylnych łapkach i wyczekują zerkając na tajemnicze wiaderko. Łypię facetowei przez ramię ciekaw, jakimi owocami karmione są Marlenki. O, coś żółtego, czyli pewnie banany, gruszki, albo... o kutfa... Teraz już wiem, dlaczego widziałem maleńkie kurczaczki w Gospodarstwie Domowym, ale nie widziałem nigdzie kur. Chwilę później małe, żółte  puchate kurczaczki lądują kolejno u Marlenek. A te, zamiast je przywitać, ugościć, czy coś...



...Marlenka to suka.

czwartek, 23 lipca 2015

Mucha

W Czarnodziurzu zamieszkała mucha. Taka bzyk-bzyk. Skrzydła ma, kuperek i tą muszą przyssawko-lizawkę, którą gila po organizmie.
Wprowadziła się gadzina bez zaproszenia i okopała w jakimś dziwnym miejscu, poza zasięgiem wzroku. Mucha ma ewidentnie wojskowo-partyzanckie zapędy, bo normalnie jej nie widać. Ukrywa się czy coś... Ale niech tylko się ściemni, niech tylko człek do łóżka się położy i jakąś część organizmu spod kołdry wystawi... Oj, to zaczyna się, oj zaczyna!

Naprawdę, nie przeszkadzałoby mi, gdyby kulturalnie wpadła, zjadła coś ze śmietnika, kroplę coli siorbnęła ze słomki, a nawet wykąpała się w kawie. Zdarza się. No ale to co bydlę wyczynia, to już woła o pomstę do nieba! Przez ten mały, skrzydlaty pomiot szatana cierpi człek i denerwuje się jak diabli, bo bydlę bzykate przez pół nocy spać nie daje!
Włączam światło - mucha znika. Gaszę - zaczyna stepować mi po plecach. Lezie, tymi łapami tupie i łaskocze, no larwa jej mać!

I co najgorsze - gdy widzi, że mam twardy sen i prawie nie reaguję, to nawet na gębę mi wlezie! I niby nie ma w tym nic wybitnie gorszącego gdyby nie fakt, że wcześniej łaziła mi do dupie!

Arrrrrrrrrrrrghhh!!!

piątek, 17 lipca 2015

Spust, maślanka i zombie-króliczek.

Niedziela.
Żar leje się z nieba. Siedzę przy krawędzi skały, patrząc w dół jak szpak w pizdę. Czuję kropelkę potu staczającą się po mojej skroni. Nie, to nie z gorąca. To z przerażenia.

Jak nie patrzeć - 30 cm od mojej prawej ręki kończy się skała. Tzn nie tyle kończy się, co skręca. Zmienia kształt z poziomego w pionowy. No i tak sobie leci i leci i leci w dół. Na samym dole dołu jest ziemia, do której powinienem dotrzeć w sposób jak najbardziej bezpieczny i kontrolowany. I najlepiej, żeby się jeszcze nie zesrać po drodze.

Patrzę na wijące się u mych stóp liny. No jak nie patrzeć, jest z 7 metrów luźnego druta, który skończy mi się na 2/3 wysokości ściany. Trzeba więc będzie dosupłać do tego w zwisie drugi kawałek sznura. No i jechać dalej na tym supłanym. I że niby ja mam zaufać temu, co usupłam. No chyba kurwa nie.
Żeby to jeszcze było w jaskini - to rozumiem. Tam jakoś problemów nie ma: mogę skakać, wiązać, wpinać, odpinać, ale tu? Toż to przecież otwarta przestrzeń pełna robactwa, ptactwa i podmuchów wiatru, które prawdopodobnie zerwą mi skórę z twarzy. A najpewniej oderwą mnie od ściany. I wezmę i spadnę i zginę i umrę.

No i tak siedzę i gapię się w dół wbijając pazury w skałę. Instruktor zagaduje przyjaźnie, próbując mnie jakoś zmotywować:
- no najtrudniejsze to przeżyć pierwsze przejście, później to już jakoś idzie.

Patrzę na kolesia wzrokiem, od którego od razu powinien dostać pypeć na języku i kurzajkę napletka. No kurwa, "najtrudniejsze to przeżyć pierwsze przejście", no "przeżyć", no słowo klucz! Geniusz, normalnie geniusz motywacyjny się znalazł, minął się z powołaniem!

Dobra, jak mam zginąć, to i tak zginę. Sprawdzam po raz pińćsetny sprzęt, przerzucam dupę przez krawędź i starając się maksymalnie zamknąć kanaliki łzowe wraz ze zwieraczem - puszczam się by uprząż mogła mnie wyłapać. Siu....

....i leeeeecę i leeeeeeeecę... i spaaaaadam w dół i się osuwam po ściaaaaaanie i migają mi przed oczami te ostre jak brzytwa krawędzie skały i te pająki z zakamarków zdziwione, że coś tak dużego leci, a ja spaaaaadam zsuwam się niekontrolowanie i DUP! Uprząż mnie wyłapała. Uffffff. Zerkam w górę: no jak nie patrzeć, leciałem jakieś dziesięć do dwunastu cm!!! Przecież to mogło skończyć się śmiercią!
...ale najważniejsze, że żyję. Poprawiam się w uprzęży, poprawiam też worki: lewy, prawy, trzeci... Trzeci!?!? A, no tak, jaja i ten na liny. Zerkam jeszcze raz w górę, odblokowuję rolki i powoli zaczynam jechać w stroną miejsca, gdzie mam założyć kolejne stanowisko...

*****

Tu miało być ideologiczne bicie piany w stylu "nie wiem, co mnie podkusiło" etc, ale wszyscy dobrze wiemy, że w kwestii dziur i dyndania najlepszym podsumowaniem jest klasyczne "lubisz to suko!". Tak jest! Lubię! Lubię plątać i srać ze strachu, lubię bluźnić pod nosem i drętwieć z przerażenia słysząc trzeszczące liny i przyrządy. A najlepszy jest moment, gdy po skończeniu trasy, czy wyjściu z jaskini mogę siąść na dupsku, wsadzić do gęby solidny gryz kanapki i przeżuwając ją leniwie, rozglądać się za następnym kawałkiem ściany czy dziury do zrobienia.
Yeah!

*****

Późne popołudnie. Przeciągnąwszy swoje dupsko podwieszone do kilkumetrowego odcinka tyrolki, próbuję przepiąć się do zjazdu. Żar walący z nieba i zmęczenie dają znać o sobie. Powoli, bardzo powoli, kolejno przerzucam sprzęt z liny na linę starając się pamiętać o tym, że scena z unoszącym się przez moment w powietrzu Kojotem od Strusia Pędziwiatra jest dość trudna do powtórzenia w rzeczywistości, więc w razie popełnienia błędu od razu przejdę do fazy lotu w dół z pominięciem okresu lewitacji.
Tak właśnie. Lonża żeby nie odjechać, shunt, żeby nie spaść, wypiąć się z tyrolki, gdzieś tu mam rolki... Czas gna nieubłaganie, a ja nadal liczę szpej sprawdzając po raz setny, czy na pewno jestem poprawnie wpięty. Instruktor na górze ziewa z nudów, współkursanci zaraz mnie zlinczują z niecierpliwości, a ja nadal okupuję linę blokując ruch na drodze.
Po kolejnej kontroli sprzętu - ruszam w dół. Widząc taki nagły zwrot akcji, Instruktor zerka na mnie sprawdzając, czy na pewno schodzę, czy po prostu zasnąłem i zaczynam się osuwać.

- wiesz - rzucam do obserwatora sunąc w kierunku ziemi - jeśli zginę kiedyś w jaskini, to nie dlatego, że zrobię błąd i spadnę i zginę. Prędzej umrę z głodu, bo zanim skończę pierdolić się z tymi linami...

Instruktor łypie z rezygnacją. Przynajmniej z grzeczności mógłby zaprzeczyć.

*****

I tak oto płynie czas. Mamy prawie połowę wakacji. Odliczanie trwa, dużo odliczania. Najpierw do początku sierpnia, później do połowy sierpnia, następnie pustelniczy wrzesień, a na deser październik. I nagle się okaże, że znów rok wszedł na kark, że to już kolejnych dwanaście miesięcy minęło od momentu, gdy na wiadukcie kolejowym zaczęła grasować ośmiornica mutacyjna.
I wszystko gna i zapierdala i jedyne co się nie zmienia, to odpowiedź na pytanie:
- to na ile lat wygląda Emil?
- 24? 25?

*****

Niedziela, późny wieczór. Kark i ramiona wystawione na słońce przez cały dzień, dają znać o sobie. Wszystko piecze jak diabli, bo oczywiście nie pomyślałem o kremie z filtrem. Pysk też przyjarany, skóra rozpaczliwie błaga o pomoc.

Maślanka. Tak, okład z maślanki dobrze mi zrobi.
Ruszam dupsko z wyra, człapię do kuchni. Lodówka. Maślanka, oparzenia, słońce, skóra. Tak.
Ale jak to mawiał klasyk: niestety zaszła mała pomyłka i zamiast zrobić okład z maślanki, zeżarłem kefir z lodami i bananami.

Tak, wiem, jestem beznadziejny.

*****

Na deser wpiso-zagadka.

Późne popołudnie. Znalazłem w skalę piękną dziurę, która zostanie pierwszym punktem, takim na dojście. Dobra, wszystko wygląda solidnie. To teraz dupnę tutaj takie coś, co mi na pewno uratuje życie i będzie wyglądało pro i dobrze wyjdzie na zdjęciach i jak się później pochwalę tym na blogu, to normalnie będzie jeden wielki Dr Oetker w Triumphie.
Chwytam precjoza w łapska i jechane! Zajączek wychodzi z norki, staje pod drzewem, sika na drzewo i żeby nie wleźć w szczyny otacza je i wraca do nory pić dalej. Tylko okrąża je z lewej czy z prawej? Moment... Puszczam go na lewo. Zajączek okrążą drzewo idąc na lewo, włazi do nory, drzewo zawala się na norę i zajączek ginie śmiercią tragiczną. No i zamiast tego co miało wyjść, wyszedł mi Aleksander Wielki a`la Kurza Dupka.
Do dupy.
Jeszcze raz: zajączek wychodzi z norki, rzyga pod drzewem, okrąża drzewo omijając wymiociny po prawej, po czym wraca do norki. Drzewo stoi. Zajączek żyje. Jest!!! To jeszcze raz, ale trzeba to wszystko zmodyfikować, żeby łatwiej się zapamiętało z zakrętami: jest drzewo, jest korzeń, jest norka. Zajączek wychodzi z norki i nie idzie ani w lewo ani w prawo, tylko najpierw rzuca się na twarz, bo to jest zajączek zombie! Wygryza kawałek twarzy i zaczyna spieprzać za to drzewo, ale wtedy wstaje świt i nieustraszeni pogromcy zajączków zombie próbują otoczyć zajączka, więc zajączek spieprza do norki, a pogromcy zderzają się na korzeniu.
JEST! HA! Przeżyję!

Pytanie brzmi: co robiłem? Podaj pełną nazwę.

środa, 24 czerwca 2015

Pajunki i podusia.

Wtorek. Wieczór.
Wpadamy na chwilę z Ajaxem do Czarnodziurza - bo wiosna. A w zasadzie nawet lato od dwóch czy trzech dni. Tzn nie to, że od razu tarło, ale ogólnie trzeba było odwiedzić Czarną Dziurę, bo trening był dziś wybitnie intensywny, a nie wypada iść do knajpy waląc jak stary żubr po roztopach.

Wpadam pod prysznic, zmywając z siebie dowody trudów wszelakich, efekty upadlania swej cielesnej powłoki, Ajax plącze się gdzieś po Czarnodziurzu. Znając życie - wypatrzyła jakiegoś nowego pająka i stara się uśmiercić go wzrokiem. Pewnie Jej się to nie uda, więc czeka mnie opierdziel po wyjściu z łazienki. Zupełnie jakbym to ja był winien, że połowa okolicznych stawonogów upatrzyła sobie Czarną Dziurę jako idealne miejsce na założenie rodziny i mnożenie się na potęgę. No cóż. Bywa.

Przesuwam stopą kudłatego pająka z ziemi bardziej pod sedes - czego oczy nie widzą... Tego co mieszka na ścianie obok Junkersa przeganiam za rurę, mieszkaniec okolic lustra zostaje wrzucony za szafkę. No, przynajmniej w łazience będzie spokój.

Tak więc biorę szybki prysznic, wyskakuję z łazienki chcąc mieć z głowy to, co nieuniknione. Wpadam do pokoju i zamiast Ajaxa z rządzą mordu w oczach patrzącego na robale - widzę dziewoję poprawiającą poduszkę. Eeeeeeeeee....

- To co, ile dzisiaj spałeś przed treningiem?

Łot da fak?! Jakie spałem przed treningiem? A gdzie awantura o pająki? Przecież ja nie spałem, o co w ogóle chodzi? - zastanawiam się zbity z tropu. Zgodnie z posiadanymi zasobami wiedzy, odpowiadam:

- Eeeeeeee... Nie spałem?

Ajax nie daje za wygraną, gładząc czule poduszkę, ciągnie temat.

- No jak nie spałeś, przecież ty lubisz sobie tak po obiedzie przysnąć na chwilę...

Oj nie, no kutfa, nie! Tak stary to ja jeszcze nie jestem, żeby notorycznie odstawiać drzemki po wciągnięciu paszy. Fakt - zdarza się czasami, ale to bardzo rzadko i muszę być wtedy naprawdę zmęczony, a najczęściej to oboje sobie ucinamy drzemkę, co jakby z automatu rozgrzesza, więc skąd to pytanie czy zasnąłem, jeśli nie zasnąłem? Poz tym nie przypominam sobie, żebym przysnął, o!

- Nieeeeeeeeeeeeee, no, serio nie spałem. Nie było czasu - późno wróciłem dzisiaj, przecież robiłem objazd po pracy - odpowiadam szukając w pamięci, czy oby na pewno nie trafiło mi się jakieś chrapnięcie, czy dwa. Wg tego, co pamiętam, drzemki ewidentnie nie było!
- Taaaaaaaaak? - dopytuje Ajax robiąc słodkie ślepka.
- Taaaaaaak! - potwierdzam robiąc ślepka kaprawe.
- A podusia taka mokra z jednej strony, ktoś chyba śliny w nią przez sen nawpuszczał...
- ....

Szach-mat.

wtorek, 16 czerwca 2015

Nikt mnie nie rozumie.

No bo to jest tak: w poniedziałki - jak sama nazwa dnia tygodnia wskazuje - w knajpie odbywają się filmowe poniedziałki. Imprezy takowe polegają na tym, że z projektora leci jakiś film.
Była więc seria filmów o downhillu, było sporo tytułów o wspinaczce, ale jakoś się urwało. Bo prawie urwała się ręka prowadzącego. Znaczy się persony, która wygrzebywała ciekawe filmidła i organizowała całą (jakże huczną) oprawę wydarzenia. Czyli dawała posta, że w poniedziałek leci film.

No i poniedziałki filmowe jakoś tak na moment zamarły.
Poruszony poczuciem obywatelskiego obowiązku, jednocześnie natchniony jednym z artów na Joe, zagadałem do barmanki:
- Te, Śnieżka, a może by tak jebnąć wieczorek ze starymi horrorami? Takie wiesz, gumowe kotlety z lat 60ych, potwory, zombie czy inne pacynki pożerające miasto.
Mówiąc to, miałem dopiero ogólny zarys w głowie, ledwie szkic, jakiś jeden tytuł, może dwa plątały mi się pod potylicą, tymczasem Mroźna Pani jednoznacznie rzuca mi prosto w twarz:
- Ok, dawaj opis i wrzucamy na fejsa!

*****

No i nastał poniedziałek. Moja bez mała reżyserska premiera. Dumny jak roczne dziecko bo zrobieniu klocka do nocnika, wkraczam do knajpy, dzierżąc w dłoni pendrive! Ach, jakież tłumy przybyły tego wieczora! Rozglądamy się z Ajaxem, liczymy, liczymy, liczymy... No wychodzi na to, że z nami dwojgiem i barmanką, to są trzy osoby! Nie, cztery! Właśnie się ktoś pojawił! A, nie, tylko szedł do kibla.
Krótko przed 21 wpada jeszcze jeden kumpel. Robi się ciasno.

*****

Gasną światła. Cichnie muzyka... Projektor rzuca na tło obraz, pojawiają się pierwsze sceny filmu. Siedzę jak na szpilkach czekając na tę kinematograficzną orgię, chłonę obraz jak pies kocią kupę, scena po scenie zatapiam się w historii mutacyjnego praptaka wielkości lotniskowca, istoty, która przybyła z innego wymiaru i jest niezniszczalna i zjada samoloty i lotników i jest zbudowana z nieznanych ludzkości pierwiastków i poza samolotami i lotnikami zjada też pociągi i...

...od strony baru dolatuje do nas rozpaczliwe:
- kurwa mać co to jest?!!??!
Ha! Wiedziałem, że uda mi się wszystkich zaskoczyć tym filmem! Ajax jednostajnie wali potylicą w ścianę, Królowa Śniegu próbuje sobie podciąć żyły podkładką pod piwo, a kumpel po lewej nie mając co z sobą zrobić, od 30 minut szuka czegoś w telefonie. Normalnie... Pogrom! Wiedziałem, że znalazłem wybitne dzieło, ale żeby aż tak wyniszczyło oglądających? No cóż...
Wracam do oglądania, bo właśnie mutacyjny praptak z innego wymiaru zaczyna zjadać budynek.

*****

Godzina prawie 23.
Film się skończył. Stoimy w knajpianym ogródku, czekam na słowa uznania, uwielbienia, jakieś komplementy na temat wyboru, który dokonałem...

- nigdy więcej!!! Słyszysz?! Nigdy więcej!!! Masz BANA na przynoszenie filmów!!!
- ale, ale... - próbuję oponować - ale już na kolejny poniedziałek mam wybrany taki fajny film o gąbkopotworze-mordercy z morskich głębin, no i ten potwór ma takie oczka i...
- NIE NIE NIE NIE!!!! - nie jest dane mi dokończyć - żadnych filmów, które Ci się podobają!!!

Zerkam na Ajaxa błagalnie, prosząc o wsparcie. Przecież podobał Jej się film o morderczej oponie posiadającej zdolności parapsychiczne, no i to o bobrach zombie też dobrze przyjęła.
Jest! Ajax otwiera usta! Teraz przemówi, stanie w mojej obronie, wesprze mnie, powie, jak bardzo Jej się podobało i jak mocno zależy Jej na tym, żeby w poniedziałek poleciał kolejny film wybrany przeze mnie!
- Tia, to wy róbcie co chcecie, a ja pójdę do baru po herbatę.

Jeb. Jak strzał w twarz. Strzał zdechłą, oślizgłą, zimną rybą.
Zero wsparcia, zero.

Nikt mnie nie rozumie.

niedziela, 14 czerwca 2015

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść

Sobotni wieczór.
Siedzimy w trawie gdzieś za budą nagłośnieniowców. Wokół nawalona Przyszłość Narodu stara się nie odpaść przed jednym z najważniejszych koncertów tego dnia: Pidżama Porno!

Piwo wokół leje się strumieniami, sympatyczny młodzieniec po prawej stara się nie puścić pawia, pomimo że torsje, które nim targają, sprawiają, że wygląda jak wielka wędrująca gąsienica. Po lewej wsparcie medyczne zeskrobuje z ziemi kolejnego imprezowicza, który postanowił odpaść na zimno. Wszystko rozumiem, tylko nie mogę wpaść na to, po co pacjent ma zsunięte do połowy gacie. Chciał przed epickim przyziemieniem postawić kloca, czy jak?

Ogólnie wesoło. Młode buntowniczki dziarate i dredziate snują się pomiędzy ludźmi, dając nam okazję do ciekawych obserwacji i wymiany opinii. Ajax z zazdrością zerka na festiwal dreadów, ja wypatruję przeterminowanych punków w moim wieku, obserwując ich komiczne, przerośnięte brzuchy, podwójne podbródki i całą resztę dowodów na to, że z ich "fuck the system" coś poszło nie tak.

Ogólnie zapowiada się ciekawie, pomimo, że nie byłem nigdy jakoś wybitnie zakochany w Pidżamie. Fakt, było kilka lat szlajania się stopem po kraju, gnania na 2gi koniec Polski z namiotem, bo ktoś gdzieś coś grał, ale żeby jakoś specjalnie za tą kapelą jeździć? Nie...
...co nie zmienia faktu, że miło będzie posłuchać starych kawałków.

*****

Około godziny 22:00 Tłum wyraźnie przesuwa się w stronę sceny - w końcu wszelkie oficjele skończyli swoją paplaninę, wręczono nagrody, garniturowcy ustępują miejsca muzykom...

...jest taki moment, gdy kapela jest już rozstawiona, lecz nie ma jeszcze wokalisty. Gdy z głośników zaczynają  dobywać się pierwsze akordy, gdy zaraz pojawi się wokal, gdy w końcu Tłum może oszaleć i zacząć pulsować, i to wszystko co ma być - właśnie się dzieje, bo Grabaż wpada na scenę w swoim nieśmiertelnym nakryciu głowy i chwyta za mikrofon i otwiera usta i....

- co to kurwa jest?!?!? - dobywa się z mej gardzieli.
Patrzymy na siebie z Ajaxem zszokowani. No bo niby kapela ok, Grabaż też jest, ale chyba coś nie pykło, bo dźwięki dobywające się z Grabażowej paszczy przypominają coś, co mogłoby być śpiewem istoty będącej efektem gwałtu Grabaża na kaczce.
Zaczyna się muzyczny horror: wokal swoje, kapela swoje, muzycy w swoim rytmie, Grabaż w swoim, powoli się zastanawiam, czy w uszach są jakieś tętnice, bo jeśli zacznę krwawić z uszu, to nie chciałbym od razu wybryzgać się na śmierć.

No dobra, może to pierwsza piosenka, coś z nagłośnieniem nie tak jak być powinno, pewnie zaraz poprawią.
Nie kurwa. Nie dało się poprawić.
Pierwszy raz modliłem się, żeby ktoś puścił ten wokal przez Auto-tune, albo najlepiej, żeby ktoś go puścił z playbacku, albo nie wiem, co to jest?!?! Nie może ktoś Grabażowi puścić taśmy z linią melodyczną jak w Szansie na Sukces?!

Kończy się kolejny kawałek. "Kotów kat ma oczy zielone". Łza mi się w oku kręci. Nagrałem, bo nikt mi nie uwierzy w to, co się stało na scenie. Z przepięknej piosenki zostało coś, co potrafi przykleić się do asfaltu, gdy bydlę miałkate trafia pod koła samochodu. Trzy razy. I poleży tydzień na słońcu. I wydyma to chora na wściekliznę tchórzofretka. I jeszcze jelonek postawi na tym kreta.
Koszmar.

Ze sceny Grabaż pyta publiczności:
- ręce w górę! Gdzie są wasze ręce?!?!
- opadły mi, po prostu opadły - ciśnie się na usta.
- klaszczemy na trzy! - kontynuuje Grabaż
- dobry pomysł - rzuca po mej lewicy Ajax - może w końcu Grabaż złapie rytm.

Nie, nie złapał.
To, że Pidżama gra "Chłopcy idą na wojnę", zorientowałem się w połowie piosenki.
Dramat. Jeden wielki dramat. Nie wyobrażam sobie min młodych panczurów zaciągniętych na Pidżamkę przez starszych gleborzutopijców:
- idziemy na koncert, gra legenda!
A tu jeb, takie coś. Wstyd przed młodym pokoleniem, wstyd!

Wychodzimy w połowie koncertu. Nie dało się tego słuchać. Pozostanie tam mogło zniszczyć resztki szacunku do kapeli, która naprawdę coś znaczyła w życiu każdego z nas. Z wielkiego, ważnego zespołu została wokalna karykatura.

Takie wokalne Centrum Chujozy.

czwartek, 11 czerwca 2015

Pół żartem, pół serio: Mapy

Kurs. Kartografia.
Znaczy się, że siedzimy nad mapami i robiąc mądre miny, wyznaczamy kierunki, zwroty, azymuty i inne srutytuty.
Z wywalonym na wierzch jęzorem, pochylam się nad mapą. Kreska od krzyżyka do tej górki to nasza droga, idziemy stąd tam, tu robię kreseczkę, tam przekręcam dzyndzel na kompasie, dzielę to przez podziałkę, mnożę przez czas i wyciągam średnią uwzględniając prędkość ruchu obrotowego ziemi. Zerkam na wynik. No jak w ryj strzelił wychodzi mi, że z Kasprowego na Sarnią Skałę idzie się przez Nowy Bytom.

Najwyraźniej gdzieś wkradł się błąd.

No to jeszcze raz. Najpierw ustalę, gdzie z grubsza jestem. Wyznaczam azymut na trzy punkty charakterystyczne, wyznaczam je na mapie, biorę odwrotność azymutu jadę z kreskami, jest! Mam! Wyznaczył się ładny trójkącik w którym z najpewniej się znajduję. Do dupy, bo wyszło, że jestem na środku Morza Kaspijskiego.

No coś mi nie gra w tych mapach, chyba są jakieś nie do końca dokładne.

No to inaczej: wezmę sobie najpierw ogarnę jakiś punkt charakterystyczny na tym terenie, wyznaczę jego dokładne położenie, użyję GPSa i sprawdzę, na ile pomyliłem się w poprzednich obliczeniach. Ha! To musi się udać!

Przykładam przymiar do mapy, szukam kropeczki, kropeczka do dziureczki siateczka do kreseczki, czerwone do czerwonego, tu dodać, tam odjąć, jest! Mam magiczne 7 cyferek! Wklepuję to do Google Maps, włączam widok satelitarny.
Tak. Tym razem wg wyliczeń i tego co pokazuje smartfon, jestem gdzieś w Teksasie na parkingu przed marketem. Momentalnie wyświetla mi się reklama środka na hemoroidy dostępnego w pobliskim sklepie.

Ja pierdolę...
Teraz już wiem, czemu rodziłem się przez cesarkę. Z moją orientacją w terenie, sam nie byłem w stanie odnaleźć drogi na zewnątrz.

poniedziałek, 25 maja 2015

Puł żartem, Puł serio: bulesne decyzje.

Niedziela. Popołudnie.
Drepczę w stronę szkoły, na terenie której mam skreślić swój jakże ważny "X" przy nazwisku któregoś z kandydatów. Czuję się jak wegetarianin, który ma zdecydować co zeżreć: schabowego, czy mielonego. Ogólnie padaka, kiła, bagno. I tak na zmiany trzeba będzie poczekać do wyborów parlamentarnych. Tam faktycznie można mieć realny wpływ na kształt polityki. Ale nic to...

...więc idę do lokalu wyborczego, mieląc pod czaszką wyborcze rozważania. Gdzieś z przodu po lewej, pod starą jak ropa naftowa wierzbą, siedzi na ławeczce stadko sympatycznych starowinek równie wiekowych co drzewo. Babcie jak to babcie: dyskutują o czymś żywiołowo, jedna poprawia sobie zęby, druga głaszcze swojego zapasionego jamnika, trzecia po tym, jak potężnie kichnęła, próbuje zerknąć na swój tyłek. Pewnie stara się sprawdzić, czy zwieracz jej nie puścił.
Zbliżam się do babć rzucając w ich kierunku uśmiech i mijam starowinki starając się nie wdepnąć w rozlanego na chodniku jamnika. Nagle do moich uszu docierają strzępy babcinych rozmów:

- bo pani wie, pani moja kochana, ja naprawdę, tak od serca na niego głosowałam, bo teraz to będą wsadzać do więźnia na dwa lata za te płody co to usuwajum z vivitro!

Zatkało mnie. Aż przystanąłem. Udając, że szukam czegoś po kieszeniach, gram na czas chcąc uszczknąć coś jeszcze z dyskusji seniorek.

- no! I tego vivitro powinni zabronić, bo proszę ja pani, pani moja kochana, do czego to dojdzie, że pedały z tego korzystać bedum! TFU!

"Tfu!". Dobrze powiedziane: "Tfu!". Ruszam przed siebie, starając się jak najszybciej oddalić od źródła babcinych mądrości. Szkoda, że nie mam przy sobie chusteczek higienicznych, usiadłbym na następnej ławce, by zapłakać nad tymi straconymi głosami.

*****

Poranek, dnia następnego. Świat się nie zawalił. Krzyżami miasta nie obwiesili. Jeszcze. Lotne brygady moherów nadal nie zaganiają ludzi do kościoła na szóstą rano. Chyba będzie normalnie.
Siadam przed komputerem z kubkiem kawy, odpalam onet by sprawdzić, jak tam nastroje po wyborach. Pierwsze co rzuca mi się w oczy - gęba Macierewicza na zdjęciu.
O, wybory skończone to i go wypuścili. W końcu chłopina będzie mógł się wysikać.

czwartek, 7 maja 2015

Pół żartem, pół serio: wiosna!

Popołudnie. Nażarty jak koń po udanym skoku na taczkę pełną musli, toczę się przez miasto. Słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają, można powiedzieć, że przyszła wiosna. A wraz z nią to, co najlepsze: lachony wyplątują się ze sweterków!

Poprawiam okulary na licu, uprzednio uczciwie je czyszcząc, by nie umknęło mi nic z niewieścich cudów stąpających ulicami miasta. O, to to to, po prawej sunie niewiasta, widać na pierwszy rzut oka, prawdziwa dama: torebeczka gustowna, włos zadbany, bucik też pewnie wart więcej niż połowa Czarnej Dziury, no ale dla takiej raciczki to i bucik odpowiedni być musi!
Kawałek dalej, nieco bardziej roztrzepane, dwie sikorki z przejęciem dzielą się wrażeniami. Sądząc po wypiekach na twarzy tej, która więcej mówi, to właśnie opowiada o nowej wielkiej miłości, albo przyznaje się do problemów z hemoroidami.
Bardziej w stronę parku przechadza się kolejna dziewoja. Widać, że sportsmenka: pstrokate buty do biegania, obcisłe spodnie wyglądając jak jeansy... jak to się one nazywały... tregginsy!!! O właśnie! Tregginsy opinają tyłek, włos krótko ścięty fantazyjnie zaczesany do góry, obstawiam, że ułożenie tej fryzury zajmuje jakieś 40 minut i najpewniej niesie ze sobą samojebkową relację online na Insta. Tak czy inaczej, sporto... a... nie, moment. To nie sportsmenka. To jakiś pizduś w rurkach.
Cholera, co za czasy, nawet własnym oczom nie można wierzyć... Fuj!

Tak czy inaczej, wiosna! Tuptam przed siebie, ciesząc się promieniami wiosennego słońca. Przyspieszając kroku, mijam grupkę złożoną z kilku chłopaczków, średnia ich wieku to może z 17-19 lat. Kolesie śliniąc się niemiłosiernie, komplementują stojące kawałek dalej niewiasty:
- tyyyyyyyy, ale ta to ma oddech, nie?
- no, i wydech, aleeeeeeeeeeee bym ładował jak węgiel do piwnicy!
- no brałbym jak rolnik dopłatę!
- no, ta jedna to pewnie wali się jak stare kamienice w Bytomiu!

...i tak dalej. Gdyby obiekty uwielbienia chłopaków słyszały te potoki miodu lejące się w ocenach ich fizjonomii, pewnie wyzwałyby swoich absztyfikantów od chamów, prostaków, bydlaków... A ci z kolei by to olali, aby ostatecznie w pokoju i zgodzie udać się z niewiastami do pobliskiej bramy, celem obalenia jakiegoś gleborzuta. Ach, ta miniona młodość i jej uroki.

Kilka kroków dalej zerkam w witrynę sklepową i nadziewam się na odbicie ulicy. Oto ja. Idę. Gdzieś z tyłu wspomniane niewiasty i ta męska część przyszłości naszego narodu. I tak zerkam na to odbicie. Na nich, na siebie, na nich, na siebie. Tia. Coś jakby różnica wieku rzuca się już w oczy. Tia.. Oni za swoje komentarze zostaliby nazwani chamami i prostakami i w nagrodę poszliby na wino. A ja co najwyżej usłyszałbym, że jestem starym zboczeńcem i mam sobie poszukać kogoś w swoim wieku.
Starym, kutfa!
Tfu!

*****

Wiosna.
Tak dużo się dzieje, tak mało czasu. Badania zrobione, konsylium po przeanalizowaniu sterty papierów doszło do wniosku, że mogę schodzić w dół. I wchodzić do góry. Dobrze, że mi o tym powiedzieli, bo bałbym się poruszać po schodach. A, nie, przecież mieszkam na parterze.

Pies wyczesany w połowie. Wcześniej wyglądał jak tritutl, teraz wygląda, jak efekt gwałtu tritutla na mopie.

I po szeregu wykonanych doświadczeń zaczynam przekonywać się do teorii, wg której równie łatwo można zrobić kobiecie dobrze kabanosem, co kwiatami.

czwartek, 30 kwietnia 2015

Obey

Jakaś wścieklizna zapanowała dziś na świecie. Wszyscy na siebie warczą: matki na dzieci, dzieci na siebie, użytkownicy na przełożonych, ojcowie na matki, matki na kasjerki, kasjerki na komputery, tylko ochroniarz ewidentnie ma wszystko w dupie i liczy na to, że w końcu ktoś podpierdzieli batonik i będzie mógł niczym kawaleria wkroczyć do akcji glebując batonikowego terrorystę, jednocześnie waląc gazem pieprzowym na lewo i prawo.

Coś wisi w powietrzu. Jakimś magicznym sposobem udało mi się dojechać do mieszkania nie taranując w akcie uniesienia otępiałych przechodniów pakujących się pod koła. Udało mi się nie urwać drzwiczek od skrzynki i otworzyć drzwi mieszkania normalnie, kluczem. Bo przecież mogłem otwierać z kopa.

Bo idzie długi weekend, więc wszyscy mają jakąś dziwną wściekliznę. W końcu przez jeden dzień będą zamknięte sklepy, to też grozi nam śmierć głodowa. Trzeba kupić na zapas wodę, pieczywo, szynkę co to akurat jest w promocji, no i piwa dużo trzeba. To ostatnie akurat mógłbym zrozumieć.

I tak siedzę sobie pod blokiem na ławce, patrząc na te wszystkie Matki Polki zapierdzielające z siatkami, na tych ojców roku drących się po równie rozpieszczonych, co i rozwrzeszczanych bachorach, patrzę i myślę - dlaczego? Po co? Nie szkoda ludziom nerwów?

*****

Godzina chyba siedemnasta. W TV mówią o długim weekendzie. Że kościół pozwolił grillować. Że pogoda pozwoli na spacer, ale nie pozwoli na opalanie - przerzucam kanał - długi weekend najlepiej spędzić na sportowo, zaopatrując się wcześniej w promocyjne zestawy - przerzucam kanał - kiełbasa na majówkę, świetna smaczna, można ją mieć za jedyne - przerzucam kanał - nie powinniśmy smarować chleba zwykłym masłem bo zatka się żyła, aorta, serce, pewnie dupa też się zatka - przerzucam kanał - muszę posłuchać najnowszego kawałka zespołu - przerzucam kanał - muszę - przerzucam kanał - nie mogę - przerzucam kanał - powinienem - wyłączam telewizor.
A weźcie się wszyscy ode mnie odpierdolcie!

*****

Tia. Jak już mówiłem, dziś jest dziwny dzień. Ogólnokrajowy, przedweekendowy szał macicy. I nawet mucha potrafi zdenerwować. Bo siedzi na firanie. Żeby jeszcze latała, czy coś, ale tylko siedzi i ziewa. I patrzy na mnie tym nieprzytomnym wzrokiem. I pewnie zaraz nasra. No przecież wściec się można!
Mógłbym ją wygonić, zanim skasztani mi się gardinę, ale nie. Ktoś musi ponieść konsekwencję tego dupiatego dnia. Niech cierpi mucha, niech cierpi za wszystkich! Niech swoją śmiercią odkupi nasze grzechy, nerwy, niepokoje! Nie wypuszczę! Bo pewnie na wolności rozsmarowałaby mi się na szybie samochodu, nie, tak nie będzie!
Łapię bydlę za skrzydło, ziewający owad nieprzytomnie patrzy na mnie zaspanymi ślepiami. Podchodzę do doniczki, puszczam muchę na listek. Ten w ułamku sekundy zamyka swą paszczę, unieruchamiając owada w trawiącej pułapce.
Fakju pokrako bzykata!

*****

Od razu lepiej. Mucha się trawi. I słoneczko jakby w tym momencie wyszło. I ptaszek zaczął ćwierkać... Spokój spływa na mą duszę. Tak, mucha uratuje ten dzień.
I roślinka jakaś taka zadowolona. Coś jakby liściastą mordą się do mnie uśmiecha, pomlaskując po cichutku...

...czy ja aby nie zapomniałem wziąć jakichś tabletek?

piątek, 24 kwietnia 2015

Mr B.

No bo to jest tak: człowiek przez pół dorosłego życia miał psa. Czasami był to prawdziwy pies - patrz Pan Pierdziawka, czasami był to pies klasy... jakiś pies. Znaczy się Merdaty. Innym razem, złośliwy los rzucił na krótko człowiekowi pod nogi coś, co przypominało połączenie mopa, owcy i wykręconego na lewą stronę kota. Tak czy inaczej - od dawien dawno miałem przy dupsku psa. No bo pies jest fajny: można go nauczyć głośnego bekania, można chodzić z nim na spacery, bić się, robić mu dowcipy gdy śpi, łaskotać po stopach, no i co najlepsze - robić psu sałatkę ze smażonego podgardla ze smażonym podgardlem. Człek ma wtedy okazję samemu wchłonąć kawałeczek (albo dwa) takiej smażącej się świnki. No, trzy kawałeczki maksymalnie. I na koniec jeszcze jeden plasterek na smaka.

Tak, bardzo brakuje mi psa. Więc gdy tylko jest okazja, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności akurat mam wolną chwilę, by spędzić nieco czasu w towarzystwie Pana B.

Kim jest Pan B? Głównie jest prawie rudy, prawie podpalany, ewidentnie włochaty (głównie na zewnątrz), oraz posiada bardzo duże ilości zębów służących do gryzienia wszystkiego i wszystkich. Mr B w zasadzie jest chodzącą gryzarką, przed którą należy chować każdy obiekt, który nie jest litym kawałkiem betonu lub stali.
Ulotka wpadła za płot? Można ją zjeść. Masz nową kurtkę? Można ją zjeść. Samochód stoi w moim zasięgu? Też da się zeżreć, tylko to zajmie trochę więcej czasu.

Pan B jest wielki, silny, posłuszny jak sześciolatek z ADHD na speedzie, zaś jego procesy myślowe przypominają pingpongowe piłeczki wrzucone do pustego, wirującego bębna pralki.

Jak do tej pory, moja współpraca z Panem B. przyniosła efekty w postaci dwóch blizn stałych, niezliczonej ilości drobniejszych ugryzień, dziury w koszulce, zeżartego kagańca, przegryzionej lonży, oraz zeżartej linki holowniczej.

Długo zastanawiałem się nad tym, skąd moja słabość do obcowania z tym psem. Chyba bierze się to z faktu, że jakikolwiek kontakt z tym futrem, wymaga całkowitego poświęcenia uwagi temu skaczącemu zlepkowi zębów i kłaków. Wszelkie inne sprawy przestają mieć znaczenie. Nie są ważne zakupy do zrobienia, rachunki do zapłacenia, nie i już. Gdy tylko jakiś strzępek myśli lub uwagi oddali się od Pana B, mamy chwilę później zagwarantowaną konieczność demontażu psiej paszczy wbitej kłami w najbardziej odstający kawałek człowieczego organizmu.

I tak oto pcham się w kudłato-zębate katharsis, walcząc z przeciwnościami losu, niebezpieczeństwem utraty zdrowia lub życia. I ciepię okrutnie, no bo jak tu po samczemu niewiastę za organizm ułapić, jeśli obok stoi to wielkie kudłate coś wyczekując na moment, gdy opuścisz gardę?
Na nic marzenia o spokojnym spacerze i beztroskich rozmowach, gdy trzeba pilnować Pana B, by ten nie odgryzł podwozia w przejeżdżającym obok samochodzie.

I dlaczego u licha tak mi się to podoba?!

*****

Późne popołudnie. Pan B. powalony i przytrzymywany przez nas, leży na ziemi. Wokół walają się wielkie kule wyczesanej sierści. Dziad jeden traci futro szybciej niż ja. Tyle, że u niego nie widać zakoli. Próbujemy ogarnąć psie kłaki, jednocześnie starając się przeżyć, nie zadławić latającymi włochami i ogólnie unikać psich zębów. Aktualnie przyjęta pozycja bojowa nr 43 wygląda następująco: ja po lewicy na kolanach, lewy łokieć trzyma psa za kark, lewa dłoń trzyma łapę prawą przednią i stara się naciągać skórę z futrem. Dłoń prawa uzbrojona w szczotkę, wyczesuje to, co da się wyczesać.
Po mojej prawicy Ax, także uzbrojona w jakieś czesadło, próbuje ogarnąć futro znajdujące się bliżej psiego wylotu. Robota idzie całkiem nieźle, jeszcze nie zostaliśmy pogryzieni przez psa, za to komary zaczynają nadrabiać zaległości w temacie upuszczania nam krwi. Okoliczne ptactwo pochowało się po krzakach, pewnie wyczekując momentu, gdy będzie można futro Pana B zgarnąć do gniazda i walnąć królewskie legowisko w ptasim M3. Gdyby tak obiboki dziobate zajęły się komarami, to by robota lepiej szła i więcej futra by miały do gniazd, a tak tylko gapią się bezproduktywnie, zapewne zastanawiając się, co zeżreć, by później obleśniej nafajdać człowiekowi na samochód.

Pan B mości się niespokojnie, widocznie zaczyna mu brzydnąć pozycja nr 43. Przygotowując się do zmiany ułożenia psa i nas, czuję nagle ciepły dotyk w okolicy pleców. Nie daję nic po sobie poznać, nadal intensywnie wyczesując psa. Subtelne muśnięcia zsuwając się z wysokości nerek, powoli wędrują w stronę lewego pośladka.
O Ty świntucho - myślę sobie, próbując zerknąć w stronę Ax - o Ty Ty Ty, tak przy psie?
Ale nie protestuję. Kto by protestował.
Muśnięcia stają się coraz wyraźniejsze, mocniejsze. Hue hue hue hue, tylko dlaczego zaczynają one przypominać wąchnięcia i trząchnięcia? Co ta kobieta wyczynia? Zdziwiony obracam się w stronę Ax - Jej kończyny ewidentnie leżą na psie. Twarz także jest na swoim miejscu. Jeśli to nie Ona, to kto w takim razie dobiera mi się się do du....
Zerkam na psa. Ten wydłużywszy swoją szyję o jakieś 30 cm, okręcił się karkiem wokół mojego biodra i natrafił swoim wielkim nochalem na coś, co miałem w kieszeni spodni. Znaczy się suszone, świńskie ucho.
Ręce mi opadły, wszystko mi opadło. A tak dobrze się zapowiadało...

*****

Wieczór. Leżymy z Ax na balkonie, leniwie sącząc herbatę. Gdzieś w dole kręci się Mr B., zapewne szukając czegoś do zeżarcia. Zerkam co jakiś czas w stronę psa, nadal nie pojmując do końca, skąd moja słabość do niego. Chyba po prostu się rozumiemy. I potrafimy wywęszyć żarcie w każdych okolicznościach. I w sumie lubimy gryźć. O tak, właśnie. Pora w tej sprawie przysunąć się do Ax...
Hue hue hue :>

czwartek, 23 kwietnia 2015

Ups.

Czasami, ale to tak czasami, mając chwilę, siadam z kawą nad blogami i przeglądam, co ciekawego dzieje się w świecie, gdzie kiedyś udzielałem się często i gęsto. I chyba nawet miałem kilkoro czytelników.
Obecnie śledzę jakieś dwa, czy trzy blogi, które z przyjemnością odwiedzam. Mam kilka takich, których ewidentnie unikam, znajdzie się też kilka sztuk traktowanych przeze mnie jako ciekawostki klasy WTF, przy odwiedzaniu których nie mogę mieć śliny w ustach. Znaczy się, żeby w monitor nie napluć.

...i kurczę. Gdy tak zerkam poza tych kilka śledzonych sztuk, odnoszę wrażenie, że jest dziwnie. Bardzo dziwnie.

Zaczynam odnosić wrażenie, że Blogosfera (nie lubię tego słowa) staje się takim... samobrandzlującym się tworem, swoistym perpetuum mobile, które napędzone pierwszym wrzuconym kawałkiem gówna, będzie się kręcić w nieskończoność, mieląc brąz po kres świata.
No bo: jakaś niedowartościowana panna kreująca się na gwiazdę, stwierdziła, że ludzie są głupi, bo są głupi i śmierdzą. I nie chcą przestać śmierdzieć. No i bardzo dobrze, podzieliła się swoją opinią, uzewnętrzniła, czytelnik może się z tym zgodzić lub nie. Koniec tematu. Opuszczam bloga jako czytelnik nie zgadzający się z prezentowanymi tam opiniami.
Ale nie...

Blogosfera działa inaczej. Najpierw trzeba zrecenzować wpis. Później należy zrecenzować inne recenzje wpisu, a w kolejnym kroku pochylić się nad komentarzami i oczywiście je zrecenzować. Koniec końców, mamy łańcuch niekończących się recenzji i opinii, oraz recenzji recenzji i opinii opinii i recenzji opinii opinii i opinii dotyczących recenzji recenzji... Nosz kuźwa.
Normalnie intelektualne przeddzidzie zadzidzia śróddzidzia standardowej wojskowej dzidy bojowej.

Tym oto sposobem, kilkanaście osób potrafi się wykarmić jednym, średniej jakości wpisem o tym, że jakiejś pannie nie podobają się ludzie spryskani perfumami za 10 zł. LOL.

Kiedyś, w zamierzchłych czasach okołomodemowych, blogi coś ze sobą niosły. Bez względu na to, czy mieliśmy do czynienia z blogiem poświęconym śwince morskiej, kolekcji lewych skarpet czy cicików z pępka, tworzyliśmy swoją własną treść.
Odnoszę wrażenie, że dziś ludzie na siłę szukają tematów wokół siebie, nie będąc w stanie nic ciekawego zaproponować jako autorzy. Więc powstają kolejne witryny "szpecjalisztów" komentujących wszystko to, co zostało już skomentowane po trzykroć. Tia. Po co tworzyć własną treść, jeśli internet sam podsuwa paszę? I co z tego, że została ona już wielokrotnie przez innych "szpeczów" pożarta, przetrawiona i znów zwymiotowana do internetowego koryta?

Czasami odnoszę wrażenie, że dobrze się stało gdy 30latek zaczął wygasać.
Jeśli skończyła się jakaś forma, należało pozwolić jej naturalnie umrzeć do końca. I chyba tak się stało.
Mam tylko nadzieję, że jeśli kiedyś to miejsce odżyje, będzie to wynikiem zmian w moim życiu, które zaowocują materiałem na notki o kotach przerabianych na czołg, wieczornych walkach z tostem, czy... a zresztą. Nieważne ;)

Trzymajcie kciuki, bym nie stał się kolejnym szpeczjalisztą recenzentem, budującym "wartościowe" wpisy na temat tego, co ktoś napisał o tym, że tamten ktoś napisał o...

...o cholera. Właśnie to zrobiłem.
Shit.

poniedziałek, 30 marca 2015

Coś się kończy, coś się zaczyna.


Najlepszą kawę, którą piłem, dostałem w Kołobrzegu. A konkretnie w drugiej połowie września. Chyba 2004 rok to był. Chyba.
Kawa występowała w kubku, takim starym, PRLowskim, białym, z napisem "Społem". Wspomniany kubek służył mi później długo i szczęśliwie do czasu, gdy pewnego pięknego dnia walnął na ziemię kończąc żywot, jednocześnie epicko obryzgując swoją zawartością podłogę, mnie, psa, ścianę i pająka mieszkającego za biurkiem.
Krótko później pojawił się kolejny kubeczek, już bez napisu "Społem".

Czas niezmiennie płynie. Przecieka przez palce jak sraczka, gna do przodu niosąc ze sobą kolejne "nowe", "inne", "następne". Ciężko się z tym pogodzić w momencie, gdy człowiek założył, że osiągnął stan, w którym już niewiele się może zmienić. Jednak nadchodzi taki moment, gdy wszystko wywraca się, zmienia o 180 stopni. Szok, niedowierzanie, niepokój. Zupełnie jak wtedy, gdy w Żabce powiedzieli, że już nie ma Komandosów w sprzedaży i już ich nie będzie.

Mamy końcówkę marca. Za miesiąc będzie końcówka kwietnia. Jakimś magicznym sposobem minął rok. Teoretycznie 28go powinienem zrobić jakieś urodziny, czy coś. W końcu tego dnia dachująca codzienność łaskawie zatrzymała się w miejscu. Tego dnia wypełzłem z wraku i zacząłem iść w inną stronę. Bo musiałem, bo może chciałem, a tak naprawdę, bo innej opcji nie było.
I tak sobie człapię. Jeszcze lecząc rany na pokancerowanym pysku, jeszcze czasami klnąc pod nosem. Brnę jak mały żuk gnojarz, tocząc tą swoją kulkę, krok za krokiem czerpiąc coraz więcej radości z kolejnych, przebytych centymetrów.

I zaczęło być śmiesznie, radośnie, pozytywnie. Pomimo, że tak napawdę cofnąłem się do etapu, na jakim byłem 10 lat temu. Tia, bo w zasadzie znów mam 24 lata. Tylko metryka twierdzi inaczej. I ta siwizna też jakby coś innego sygnalizowała.
O właśnie, trzeba znów ogolić łeb. Nie będzie mi tu białe włosie przypominać, że pamiętam czasy gdy mięso było na kartki, wszyscy zbierali obrazki z gum Turbo, a dzieciaki zamiast wlepiać oczy w smartfony, ganiały po podwórku uzbrojone w nieśmiertelny kij z kupą.

Coś się kończy, coś się zaczyna.
Kolejne wyzwania pojawiają mi się przed pyskiem. Chyba przestaję je traktować jako zło konieczne. Stają się one powoli integralną częścią mojego życia. I pokonywanie ich sprawia mi coraz większą satysfakcję. I radość.
Szkoda tylko, że jeszcze czasami przeszłość niesmacznie odbija mi się, jak komunijna oranżada po solidnym kopie w krocze. Ale widać taka jest kolej rzeczy. Co się stało, to się nie odstanie.

Godzina 7:30, poniedziałek.
Przed pyskiem kubek kawy. Kawałek dalej klawiatura, monitor i cała reszta. Gdzieś dalej, po lewej wisi kalendarz. Niemy świadek upływającego czasu, namacalny dowód tego, co nadejdzie: zmian, upływu czasu, wydarzeń, na które czekam. Tych lepszych i tych trudniejszych.
Kalendarz mówi: zaraz święta. Informuje o tym na czerwono. Po świętach jest już sterylnie czysto: żadnych zapisków, planów, pomysłów. Nie ma sensu. Bo po świętach trzeba będzie kolejny raz pojawić się u szamana, odstawić jezioro łabędzie rzucając ssakami leśnymi na lewo i prawo, siąść na dupsku i w końcu przyjąć do wiadomości, na jak długo będę mógł zapomnieć o jaskiniach, o Krav. Bo metryka nie kłamie.


*****

Późne popołudnie. Jakieś centrum handlowe. Mijamy kolejną witrynę. O dziwo, na wystawie nie straszą mroczne manekiny, zegarki za srylion zeta, czy pralki w promocyjnej cenie dziewieć-dziwieć-dziewięć, przecinek-dziewięć-dziewięć. Bo na wystawie stoi glut. Chyba kamienny. Mógłbym dać pół lewej nerki, że coś podobnego ostatnio wydaliłem po wymieszaniu kebaba, budyniu i drożdżówki sprzed dwóch dni. Zatrzymuję się zdziwiony, ogarniając wzrokiem witrynę. No tak, galeria sztuki współczesnej. Kawałek za glutem stoi krzesło, ale nie jestem w stanie określić, czy jest ono kolejnym artystycznym eksponatem, czy krzesłem służącym do siedzenia. Wracam wzrokiem w stronę gluta, starając się ogarnąć, co autor miał na myśli. W końcu otwieram usta, żeby podzielić się przemyśleniami:
- wiesz, jak tak patrzę na tego gluta, to z tej prawej strony trochę przypomina...
- tak, wiem - nie jest dane mi dokończyć - przypomina Ci cycki.
No niby trochę prawda, ale nie do końca. Bo przecież...
- ...ale to nie tak, że przypomina mi tylko cycki.
- wam facetom, a szczególnie tobie, wszystko przypomina cycki.
Ale przecież tak nie jest! Patrząc bardziej z lewa, odkrywam inną twarz tego dzieła, udaje mi się odnaleźć w nim kolejne znaczenie symbol, protestuję więc:
- to nie tak, że wszystko przypomina cycki, zobacz, jeśli popatrzeć z tej strony...
- tak, tak, tak - znów nie jest dane mi dokończyć - z drugiej strony przypomina ci dupę. I cały temat sztuki współczesnej zamknąłeś w cyckach i dupie. Ehhhhh faceci.

No cóż.
Przynajmniej mam zdrowe odruchy.

sobota, 21 lutego 2015

Laserowe cycki

Wieczór. Jak na Prawdziwego Samca przystało, przyjąłem w wyrze pozycję niegodną filozofa. Lewa noga prawie na ścianie, prawa majta gdzieś w okolicy wezgłowia, środkiem leci korpus, wyginając się w stronę leżącej przed mym licem książki. Dłonią prawą z pełnym zaangażowaniem drapię się po zadzie, lewa ręka przytrzymuje kartki, by mi się książka nie zamknęła.
Tak, zdarza się, ja też niekiedy czytam.

Brnę przez niebieskie dzieło Kinga "Przebudzeniem" tytułowane, wzdycham, pojękuję i mlaskam z niezadowolenia, bo coś zapowiadającego się niezmiernie dobrze, zaczyna przypominać niskobudżetowe horrory sci-fi puszczane w weekendowe wieczory na Pulsie.
Dramat.

Brnę przez kolejne kartki aż mi się zwoje mózgowe prostują z wysiłku, przełykam niestrawne sceny lejące się z kart, próbując ogarnąć, jak tak ciekawą książkę można było spieprzyć wychodzącą z gęby macką, uzbrojoną w pazur złożony z twarzy martwych osób. No Stephen, no kurwa, ja Cię proszę! Mistrzu! Co się do cholery stało?!

No i ta macka lata sobie po pomieszczeniu, bohater strzela do trupa z którego wyskoczyła mroczna kończyna ośmiornicy, zły charakter dostaje wylewu, pielęgniarka ucieka wózkiem golfowym, spokojnie, spokojnie, jeszcze cztery strony, zmuszę się i skończę tę książkę, muszę być silny!

No i tak leżę i cierpię. Gdzieś obok z monitora leją się jakieś klipy video, niewymagająca myślenia muzyka cicho leje się w tle, za ścianą sąsiad puszcza głośnego bąka. Normalnie kurwa prawdziwa jaskinia intelektualnego rozwoju.

Przerzucam ostatnią kartkę książki. Mistrzu, spierdoliłeś, no sorry, końcówka fatalna. Jeszcze na szybko przelatuję myślami po fabule książki, w sumie nie było źle, było jedzenie ziemi, ćpanie, cuda, uzdrawianie, trochę samobójstw, niezła atmosfera, tylko na końcu ta macka rodem z opowieści narkomana-alkoholika z zespołem Downa. I te mrówki - sługi mrocznej istoty, zdobywające władzę nad ludźmi po śmierci, służące prastarej Matce, która przechodzi do naszego świata za pomocą prądu. Ale nie tego z gniazdka tylko takiego specjalnego, tajemnego!
Mam dość... Potrząsam głową zamykając książkę, podnoszę wzrok w górę, przed twarzą pojawia się monitor. Klip jakiś leci. Chyba wokalistka, laserowymi cyckami ostrzeliwuje morderczo-mutacyjne roboty z kosmosu.
No nie no kurwa, to już dla mnie za dużo jak na jeden dzień.
To jest ten moment, kiedy można uronić łzę. Oczywiście, że nie udaje mi się wejść w nastrój odpowiedni do zapłakania nad losem świata, bo, kurwa, akurat teraz sąsiad za ścianą zaczyna donośnie i siarczyście odcharkiwać.

Ja pierdolę....

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Krzywa wieża

Jakoś koniec roku. Albo początek. Stoimy z zadartymi głowami, obserwując budowlę nad nami. Niby wieża. No krzywa, bo krzywa, ale co w tym dziwnego? Jak dwie ulice za Czarną Dziurą developer oddawał budynek, to dom też był krzywy w każdym kierunku, a jakoś nikt nie robił z tego atrakcji turystycznej.
No ale stoimy. Bilety w dłoni - są, zapał do wspięcia się na górę - jest, jakieś półtorej godzinki do wpuszczenia naszej grupy też jest. No to idziemy na kawę.

Kawa. Jak zwykle kafje czaczja.. faczja... marczja... kawa z mlekiem. Bo od tej małej w mini filiżance wątroba wychodzi przez pępek i staje obok, od tej co jest druga na liście to korzeń może nie zapłonąć, a za picie cappuccino o tej godzinie to podobno biją po ryju i można dostać krzesłem przez plecy.
No to siadamy przy stole. Ping! - cicho rusza licznik ojrosów. Za posadzenie dupy przy stole - 1 euro. Zdzierstwo jak w kiblu na PKP w Katowicach. No ale... Chciało się zwiedzać, to trzeba bulić.

Zamawiamy kawę kafje maczja... tę z mlekiem, wciągamy po kawałku pizzy, grzejąc się w blasku lady chłodniczej. A za tą ladą... Świń ćwiartki, krów półtusze, wszystko w ziołach, zaprawach, leży w sposób wyuzdany za szybą, pod sufitem dynda kusząc końcówką kości racicznej, przemawia bez mała do mnie, wabi i nęci i plastrami wędliny w moją stronę macha... Tak. Chciałbym być larwą mięsno-wędliniarską. Mógłbym zamieszkać sobie w takiej szynce i drążyć tunele, ocierać się nagi o jej ściany, wąchać ją od rana do wieczora i wcierać sobie w dziąsła te przyprawy, naloty i pleśnie, ajjjjjjjj...
Na prawo od lodówki jakaś lada, czy blat. Przy miniaturowym kawałku płaskiej deski upchało się z pięć osób, starając się spokojnie wypić kawę. Pierwszy trąca drugiego, trzeci przydepnął czwartego, piąty ma chęć na trzeciego, a pierwszy ma minę, jakby jego wypita kawa już zaczęła czynić starania o powrót na powierzchnię.

Mijają minuty. Płacimy rachunek, wychodzimy. Przedzierając się przez rzednący tłum, podziwiamy niepowtarzalne oferty dotyczące zakupu zegarków wyglądających jak prawie-oryginalne, pamiątkowych czapeczek, oraz kijków z chwytakiem na komórkę. Takich do robienia samojebek. Przez moment zastanawiam się, jaki szacunek na podwórku zapewniłby mi taki teleskopowy, samojebkowy kij, gdyby go umoczyć w kupie.

Ale oto i ona. Ponownie staje przed nami. Krzywa wieża. Ustawiamy się w ogonku i cierpliwie czekamy.
Mija kilka minut. Zaczynają wpuszczać. Sympatyczny jegomość o karnacji niezbyt jasnej, skanuje nam bilety, przyglądając mi się dziwnie. Zupełnie, jakbym nasz bilecik narysował, wydrukował, czy coś. A może on też chciał zaproponować zakup po okazyjnej cenie kijka do samojebek? Innych opcji z takim czy innym kijkiem nie dopuszczam do siebie.

Wchodzimy! Wieża, jest, jesteśmy w środku! Budynek o dziwo jest tak samo okrągły wewnątrz jak i na zewnątrz. Znaczy się rura idąca w górę. Kamienna rura. I do tego krzywa.
Pani przewodnik piękną angielszczyzną tłumaczy nam, że krzywa wieża jest krzywa bo się przekrzywiła i dlatego nazywa się ją Krzywą Wieżą w Pizie, ale kiedyś była prosta, znaczy się zanim się przekrzywiła. Dopowiadam sobie w myślach:
- ...i wtedy nazywała się Prostą Wieżą w Pizie. No nie no, bez sensu.

Po omówieniu jak bardzo krzywa jest krzywość wieży, ruszamy na górę. No windy to tam nie ma. Tuptamy więc po krętych, kamiennych, wyślizganych schodach, obijając się to o zewnętrzną ścianę, to wewnętrzną... Błędnik szaleje, mózg się lasuje, dobrze, że pizza była taka mała, bo od siły odśrodkowej mogłaby jeszcze raz zaprezentować swoje wdzięki.
Ale ot i on - szczyt wieży! Balkon widokowy! Ach! Och! Ech! ...oraz inne dźwięki zachwytu nad widokiem przed naszymi oczami. W dole rozpościera się miasto, na prawo katedra, bardziej na lewo jakiś idiota próbuje zrobić zdjęcie telefonem, doświetlając miasto lampą błyskową. Nic to. Podziwiamy, łza w oku się zakręciła, serce zapikało mocniej od wzruszeń, widoków i innych tego typu, złazimy.

Droga w dół. Tak samo jak do góry, tyle, że na odwrót. Gdyby mieć wielką, aluminiową miskę, to można by zjechać ze schodów jak na sankach. Niestety akurat przy sobie nie posiadam wielkiej, aluminiowej miski. Widocznie zostawiłem ją w innych spodniach. Człapiemy. Lewa, prawa, lewa, prawa, kilka chwil tuptania i jesteśmy na dole. Jeszcze kilka zdjęć pięknie oświetlonej wieży, jeszcze kilka rzutów okiem na katedrę i w zasadzie można ruszać w stronę...

- Brrrrrrgbrlt! 
Hm... Co to u licha było?
- Wrrrrbrlgrblt!
Hm.. to coś jakby w środku mnie, tak jakby od strony brzucha... Nie wiem, może żołądka, czy nawet...
- Grrrrllłbułłybrtpbpt!
O Jezu... Starając się zachować resztę godności rzucam się w kierunku, gdzie ostatnio widziałem takie pionowe...

*****

"Kawa pod Krzywą Wieżą: 3 euro. Wejście na Wieżę: 18 euro. Sraczka pod Krzywą Wieżą w Pizie: bezcenne."