środa, 24 czerwca 2015

Pajunki i podusia.

Wtorek. Wieczór.
Wpadamy na chwilę z Ajaxem do Czarnodziurza - bo wiosna. A w zasadzie nawet lato od dwóch czy trzech dni. Tzn nie to, że od razu tarło, ale ogólnie trzeba było odwiedzić Czarną Dziurę, bo trening był dziś wybitnie intensywny, a nie wypada iść do knajpy waląc jak stary żubr po roztopach.

Wpadam pod prysznic, zmywając z siebie dowody trudów wszelakich, efekty upadlania swej cielesnej powłoki, Ajax plącze się gdzieś po Czarnodziurzu. Znając życie - wypatrzyła jakiegoś nowego pająka i stara się uśmiercić go wzrokiem. Pewnie Jej się to nie uda, więc czeka mnie opierdziel po wyjściu z łazienki. Zupełnie jakbym to ja był winien, że połowa okolicznych stawonogów upatrzyła sobie Czarną Dziurę jako idealne miejsce na założenie rodziny i mnożenie się na potęgę. No cóż. Bywa.

Przesuwam stopą kudłatego pająka z ziemi bardziej pod sedes - czego oczy nie widzą... Tego co mieszka na ścianie obok Junkersa przeganiam za rurę, mieszkaniec okolic lustra zostaje wrzucony za szafkę. No, przynajmniej w łazience będzie spokój.

Tak więc biorę szybki prysznic, wyskakuję z łazienki chcąc mieć z głowy to, co nieuniknione. Wpadam do pokoju i zamiast Ajaxa z rządzą mordu w oczach patrzącego na robale - widzę dziewoję poprawiającą poduszkę. Eeeeeeeeee....

- To co, ile dzisiaj spałeś przed treningiem?

Łot da fak?! Jakie spałem przed treningiem? A gdzie awantura o pająki? Przecież ja nie spałem, o co w ogóle chodzi? - zastanawiam się zbity z tropu. Zgodnie z posiadanymi zasobami wiedzy, odpowiadam:

- Eeeeeeee... Nie spałem?

Ajax nie daje za wygraną, gładząc czule poduszkę, ciągnie temat.

- No jak nie spałeś, przecież ty lubisz sobie tak po obiedzie przysnąć na chwilę...

Oj nie, no kutfa, nie! Tak stary to ja jeszcze nie jestem, żeby notorycznie odstawiać drzemki po wciągnięciu paszy. Fakt - zdarza się czasami, ale to bardzo rzadko i muszę być wtedy naprawdę zmęczony, a najczęściej to oboje sobie ucinamy drzemkę, co jakby z automatu rozgrzesza, więc skąd to pytanie czy zasnąłem, jeśli nie zasnąłem? Poz tym nie przypominam sobie, żebym przysnął, o!

- Nieeeeeeeeeeeeee, no, serio nie spałem. Nie było czasu - późno wróciłem dzisiaj, przecież robiłem objazd po pracy - odpowiadam szukając w pamięci, czy oby na pewno nie trafiło mi się jakieś chrapnięcie, czy dwa. Wg tego, co pamiętam, drzemki ewidentnie nie było!
- Taaaaaaaaak? - dopytuje Ajax robiąc słodkie ślepka.
- Taaaaaaak! - potwierdzam robiąc ślepka kaprawe.
- A podusia taka mokra z jednej strony, ktoś chyba śliny w nią przez sen nawpuszczał...
- ....

Szach-mat.

wtorek, 16 czerwca 2015

Nikt mnie nie rozumie.

No bo to jest tak: w poniedziałki - jak sama nazwa dnia tygodnia wskazuje - w knajpie odbywają się filmowe poniedziałki. Imprezy takowe polegają na tym, że z projektora leci jakiś film.
Była więc seria filmów o downhillu, było sporo tytułów o wspinaczce, ale jakoś się urwało. Bo prawie urwała się ręka prowadzącego. Znaczy się persony, która wygrzebywała ciekawe filmidła i organizowała całą (jakże huczną) oprawę wydarzenia. Czyli dawała posta, że w poniedziałek leci film.

No i poniedziałki filmowe jakoś tak na moment zamarły.
Poruszony poczuciem obywatelskiego obowiązku, jednocześnie natchniony jednym z artów na Joe, zagadałem do barmanki:
- Te, Śnieżka, a może by tak jebnąć wieczorek ze starymi horrorami? Takie wiesz, gumowe kotlety z lat 60ych, potwory, zombie czy inne pacynki pożerające miasto.
Mówiąc to, miałem dopiero ogólny zarys w głowie, ledwie szkic, jakiś jeden tytuł, może dwa plątały mi się pod potylicą, tymczasem Mroźna Pani jednoznacznie rzuca mi prosto w twarz:
- Ok, dawaj opis i wrzucamy na fejsa!

*****

No i nastał poniedziałek. Moja bez mała reżyserska premiera. Dumny jak roczne dziecko bo zrobieniu klocka do nocnika, wkraczam do knajpy, dzierżąc w dłoni pendrive! Ach, jakież tłumy przybyły tego wieczora! Rozglądamy się z Ajaxem, liczymy, liczymy, liczymy... No wychodzi na to, że z nami dwojgiem i barmanką, to są trzy osoby! Nie, cztery! Właśnie się ktoś pojawił! A, nie, tylko szedł do kibla.
Krótko przed 21 wpada jeszcze jeden kumpel. Robi się ciasno.

*****

Gasną światła. Cichnie muzyka... Projektor rzuca na tło obraz, pojawiają się pierwsze sceny filmu. Siedzę jak na szpilkach czekając na tę kinematograficzną orgię, chłonę obraz jak pies kocią kupę, scena po scenie zatapiam się w historii mutacyjnego praptaka wielkości lotniskowca, istoty, która przybyła z innego wymiaru i jest niezniszczalna i zjada samoloty i lotników i jest zbudowana z nieznanych ludzkości pierwiastków i poza samolotami i lotnikami zjada też pociągi i...

...od strony baru dolatuje do nas rozpaczliwe:
- kurwa mać co to jest?!!??!
Ha! Wiedziałem, że uda mi się wszystkich zaskoczyć tym filmem! Ajax jednostajnie wali potylicą w ścianę, Królowa Śniegu próbuje sobie podciąć żyły podkładką pod piwo, a kumpel po lewej nie mając co z sobą zrobić, od 30 minut szuka czegoś w telefonie. Normalnie... Pogrom! Wiedziałem, że znalazłem wybitne dzieło, ale żeby aż tak wyniszczyło oglądających? No cóż...
Wracam do oglądania, bo właśnie mutacyjny praptak z innego wymiaru zaczyna zjadać budynek.

*****

Godzina prawie 23.
Film się skończył. Stoimy w knajpianym ogródku, czekam na słowa uznania, uwielbienia, jakieś komplementy na temat wyboru, który dokonałem...

- nigdy więcej!!! Słyszysz?! Nigdy więcej!!! Masz BANA na przynoszenie filmów!!!
- ale, ale... - próbuję oponować - ale już na kolejny poniedziałek mam wybrany taki fajny film o gąbkopotworze-mordercy z morskich głębin, no i ten potwór ma takie oczka i...
- NIE NIE NIE NIE!!!! - nie jest dane mi dokończyć - żadnych filmów, które Ci się podobają!!!

Zerkam na Ajaxa błagalnie, prosząc o wsparcie. Przecież podobał Jej się film o morderczej oponie posiadającej zdolności parapsychiczne, no i to o bobrach zombie też dobrze przyjęła.
Jest! Ajax otwiera usta! Teraz przemówi, stanie w mojej obronie, wesprze mnie, powie, jak bardzo Jej się podobało i jak mocno zależy Jej na tym, żeby w poniedziałek poleciał kolejny film wybrany przeze mnie!
- Tia, to wy róbcie co chcecie, a ja pójdę do baru po herbatę.

Jeb. Jak strzał w twarz. Strzał zdechłą, oślizgłą, zimną rybą.
Zero wsparcia, zero.

Nikt mnie nie rozumie.

niedziela, 14 czerwca 2015

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść

Sobotni wieczór.
Siedzimy w trawie gdzieś za budą nagłośnieniowców. Wokół nawalona Przyszłość Narodu stara się nie odpaść przed jednym z najważniejszych koncertów tego dnia: Pidżama Porno!

Piwo wokół leje się strumieniami, sympatyczny młodzieniec po prawej stara się nie puścić pawia, pomimo że torsje, które nim targają, sprawiają, że wygląda jak wielka wędrująca gąsienica. Po lewej wsparcie medyczne zeskrobuje z ziemi kolejnego imprezowicza, który postanowił odpaść na zimno. Wszystko rozumiem, tylko nie mogę wpaść na to, po co pacjent ma zsunięte do połowy gacie. Chciał przed epickim przyziemieniem postawić kloca, czy jak?

Ogólnie wesoło. Młode buntowniczki dziarate i dredziate snują się pomiędzy ludźmi, dając nam okazję do ciekawych obserwacji i wymiany opinii. Ajax z zazdrością zerka na festiwal dreadów, ja wypatruję przeterminowanych punków w moim wieku, obserwując ich komiczne, przerośnięte brzuchy, podwójne podbródki i całą resztę dowodów na to, że z ich "fuck the system" coś poszło nie tak.

Ogólnie zapowiada się ciekawie, pomimo, że nie byłem nigdy jakoś wybitnie zakochany w Pidżamie. Fakt, było kilka lat szlajania się stopem po kraju, gnania na 2gi koniec Polski z namiotem, bo ktoś gdzieś coś grał, ale żeby jakoś specjalnie za tą kapelą jeździć? Nie...
...co nie zmienia faktu, że miło będzie posłuchać starych kawałków.

*****

Około godziny 22:00 Tłum wyraźnie przesuwa się w stronę sceny - w końcu wszelkie oficjele skończyli swoją paplaninę, wręczono nagrody, garniturowcy ustępują miejsca muzykom...

...jest taki moment, gdy kapela jest już rozstawiona, lecz nie ma jeszcze wokalisty. Gdy z głośników zaczynają  dobywać się pierwsze akordy, gdy zaraz pojawi się wokal, gdy w końcu Tłum może oszaleć i zacząć pulsować, i to wszystko co ma być - właśnie się dzieje, bo Grabaż wpada na scenę w swoim nieśmiertelnym nakryciu głowy i chwyta za mikrofon i otwiera usta i....

- co to kurwa jest?!?!? - dobywa się z mej gardzieli.
Patrzymy na siebie z Ajaxem zszokowani. No bo niby kapela ok, Grabaż też jest, ale chyba coś nie pykło, bo dźwięki dobywające się z Grabażowej paszczy przypominają coś, co mogłoby być śpiewem istoty będącej efektem gwałtu Grabaża na kaczce.
Zaczyna się muzyczny horror: wokal swoje, kapela swoje, muzycy w swoim rytmie, Grabaż w swoim, powoli się zastanawiam, czy w uszach są jakieś tętnice, bo jeśli zacznę krwawić z uszu, to nie chciałbym od razu wybryzgać się na śmierć.

No dobra, może to pierwsza piosenka, coś z nagłośnieniem nie tak jak być powinno, pewnie zaraz poprawią.
Nie kurwa. Nie dało się poprawić.
Pierwszy raz modliłem się, żeby ktoś puścił ten wokal przez Auto-tune, albo najlepiej, żeby ktoś go puścił z playbacku, albo nie wiem, co to jest?!?! Nie może ktoś Grabażowi puścić taśmy z linią melodyczną jak w Szansie na Sukces?!

Kończy się kolejny kawałek. "Kotów kat ma oczy zielone". Łza mi się w oku kręci. Nagrałem, bo nikt mi nie uwierzy w to, co się stało na scenie. Z przepięknej piosenki zostało coś, co potrafi przykleić się do asfaltu, gdy bydlę miałkate trafia pod koła samochodu. Trzy razy. I poleży tydzień na słońcu. I wydyma to chora na wściekliznę tchórzofretka. I jeszcze jelonek postawi na tym kreta.
Koszmar.

Ze sceny Grabaż pyta publiczności:
- ręce w górę! Gdzie są wasze ręce?!?!
- opadły mi, po prostu opadły - ciśnie się na usta.
- klaszczemy na trzy! - kontynuuje Grabaż
- dobry pomysł - rzuca po mej lewicy Ajax - może w końcu Grabaż złapie rytm.

Nie, nie złapał.
To, że Pidżama gra "Chłopcy idą na wojnę", zorientowałem się w połowie piosenki.
Dramat. Jeden wielki dramat. Nie wyobrażam sobie min młodych panczurów zaciągniętych na Pidżamkę przez starszych gleborzutopijców:
- idziemy na koncert, gra legenda!
A tu jeb, takie coś. Wstyd przed młodym pokoleniem, wstyd!

Wychodzimy w połowie koncertu. Nie dało się tego słuchać. Pozostanie tam mogło zniszczyć resztki szacunku do kapeli, która naprawdę coś znaczyła w życiu każdego z nas. Z wielkiego, ważnego zespołu została wokalna karykatura.

Takie wokalne Centrum Chujozy.

czwartek, 11 czerwca 2015

Pół żartem, pół serio: Mapy

Kurs. Kartografia.
Znaczy się, że siedzimy nad mapami i robiąc mądre miny, wyznaczamy kierunki, zwroty, azymuty i inne srutytuty.
Z wywalonym na wierzch jęzorem, pochylam się nad mapą. Kreska od krzyżyka do tej górki to nasza droga, idziemy stąd tam, tu robię kreseczkę, tam przekręcam dzyndzel na kompasie, dzielę to przez podziałkę, mnożę przez czas i wyciągam średnią uwzględniając prędkość ruchu obrotowego ziemi. Zerkam na wynik. No jak w ryj strzelił wychodzi mi, że z Kasprowego na Sarnią Skałę idzie się przez Nowy Bytom.

Najwyraźniej gdzieś wkradł się błąd.

No to jeszcze raz. Najpierw ustalę, gdzie z grubsza jestem. Wyznaczam azymut na trzy punkty charakterystyczne, wyznaczam je na mapie, biorę odwrotność azymutu jadę z kreskami, jest! Mam! Wyznaczył się ładny trójkącik w którym z najpewniej się znajduję. Do dupy, bo wyszło, że jestem na środku Morza Kaspijskiego.

No coś mi nie gra w tych mapach, chyba są jakieś nie do końca dokładne.

No to inaczej: wezmę sobie najpierw ogarnę jakiś punkt charakterystyczny na tym terenie, wyznaczę jego dokładne położenie, użyję GPSa i sprawdzę, na ile pomyliłem się w poprzednich obliczeniach. Ha! To musi się udać!

Przykładam przymiar do mapy, szukam kropeczki, kropeczka do dziureczki siateczka do kreseczki, czerwone do czerwonego, tu dodać, tam odjąć, jest! Mam magiczne 7 cyferek! Wklepuję to do Google Maps, włączam widok satelitarny.
Tak. Tym razem wg wyliczeń i tego co pokazuje smartfon, jestem gdzieś w Teksasie na parkingu przed marketem. Momentalnie wyświetla mi się reklama środka na hemoroidy dostępnego w pobliskim sklepie.

Ja pierdolę...
Teraz już wiem, czemu rodziłem się przez cesarkę. Z moją orientacją w terenie, sam nie byłem w stanie odnaleźć drogi na zewnątrz.