poniedziałek, 30 marca 2015

Coś się kończy, coś się zaczyna.


Najlepszą kawę, którą piłem, dostałem w Kołobrzegu. A konkretnie w drugiej połowie września. Chyba 2004 rok to był. Chyba.
Kawa występowała w kubku, takim starym, PRLowskim, białym, z napisem "Społem". Wspomniany kubek służył mi później długo i szczęśliwie do czasu, gdy pewnego pięknego dnia walnął na ziemię kończąc żywot, jednocześnie epicko obryzgując swoją zawartością podłogę, mnie, psa, ścianę i pająka mieszkającego za biurkiem.
Krótko później pojawił się kolejny kubeczek, już bez napisu "Społem".

Czas niezmiennie płynie. Przecieka przez palce jak sraczka, gna do przodu niosąc ze sobą kolejne "nowe", "inne", "następne". Ciężko się z tym pogodzić w momencie, gdy człowiek założył, że osiągnął stan, w którym już niewiele się może zmienić. Jednak nadchodzi taki moment, gdy wszystko wywraca się, zmienia o 180 stopni. Szok, niedowierzanie, niepokój. Zupełnie jak wtedy, gdy w Żabce powiedzieli, że już nie ma Komandosów w sprzedaży i już ich nie będzie.

Mamy końcówkę marca. Za miesiąc będzie końcówka kwietnia. Jakimś magicznym sposobem minął rok. Teoretycznie 28go powinienem zrobić jakieś urodziny, czy coś. W końcu tego dnia dachująca codzienność łaskawie zatrzymała się w miejscu. Tego dnia wypełzłem z wraku i zacząłem iść w inną stronę. Bo musiałem, bo może chciałem, a tak naprawdę, bo innej opcji nie było.
I tak sobie człapię. Jeszcze lecząc rany na pokancerowanym pysku, jeszcze czasami klnąc pod nosem. Brnę jak mały żuk gnojarz, tocząc tą swoją kulkę, krok za krokiem czerpiąc coraz więcej radości z kolejnych, przebytych centymetrów.

I zaczęło być śmiesznie, radośnie, pozytywnie. Pomimo, że tak napawdę cofnąłem się do etapu, na jakim byłem 10 lat temu. Tia, bo w zasadzie znów mam 24 lata. Tylko metryka twierdzi inaczej. I ta siwizna też jakby coś innego sygnalizowała.
O właśnie, trzeba znów ogolić łeb. Nie będzie mi tu białe włosie przypominać, że pamiętam czasy gdy mięso było na kartki, wszyscy zbierali obrazki z gum Turbo, a dzieciaki zamiast wlepiać oczy w smartfony, ganiały po podwórku uzbrojone w nieśmiertelny kij z kupą.

Coś się kończy, coś się zaczyna.
Kolejne wyzwania pojawiają mi się przed pyskiem. Chyba przestaję je traktować jako zło konieczne. Stają się one powoli integralną częścią mojego życia. I pokonywanie ich sprawia mi coraz większą satysfakcję. I radość.
Szkoda tylko, że jeszcze czasami przeszłość niesmacznie odbija mi się, jak komunijna oranżada po solidnym kopie w krocze. Ale widać taka jest kolej rzeczy. Co się stało, to się nie odstanie.

Godzina 7:30, poniedziałek.
Przed pyskiem kubek kawy. Kawałek dalej klawiatura, monitor i cała reszta. Gdzieś dalej, po lewej wisi kalendarz. Niemy świadek upływającego czasu, namacalny dowód tego, co nadejdzie: zmian, upływu czasu, wydarzeń, na które czekam. Tych lepszych i tych trudniejszych.
Kalendarz mówi: zaraz święta. Informuje o tym na czerwono. Po świętach jest już sterylnie czysto: żadnych zapisków, planów, pomysłów. Nie ma sensu. Bo po świętach trzeba będzie kolejny raz pojawić się u szamana, odstawić jezioro łabędzie rzucając ssakami leśnymi na lewo i prawo, siąść na dupsku i w końcu przyjąć do wiadomości, na jak długo będę mógł zapomnieć o jaskiniach, o Krav. Bo metryka nie kłamie.


*****

Późne popołudnie. Jakieś centrum handlowe. Mijamy kolejną witrynę. O dziwo, na wystawie nie straszą mroczne manekiny, zegarki za srylion zeta, czy pralki w promocyjnej cenie dziewieć-dziwieć-dziewięć, przecinek-dziewięć-dziewięć. Bo na wystawie stoi glut. Chyba kamienny. Mógłbym dać pół lewej nerki, że coś podobnego ostatnio wydaliłem po wymieszaniu kebaba, budyniu i drożdżówki sprzed dwóch dni. Zatrzymuję się zdziwiony, ogarniając wzrokiem witrynę. No tak, galeria sztuki współczesnej. Kawałek za glutem stoi krzesło, ale nie jestem w stanie określić, czy jest ono kolejnym artystycznym eksponatem, czy krzesłem służącym do siedzenia. Wracam wzrokiem w stronę gluta, starając się ogarnąć, co autor miał na myśli. W końcu otwieram usta, żeby podzielić się przemyśleniami:
- wiesz, jak tak patrzę na tego gluta, to z tej prawej strony trochę przypomina...
- tak, wiem - nie jest dane mi dokończyć - przypomina Ci cycki.
No niby trochę prawda, ale nie do końca. Bo przecież...
- ...ale to nie tak, że przypomina mi tylko cycki.
- wam facetom, a szczególnie tobie, wszystko przypomina cycki.
Ale przecież tak nie jest! Patrząc bardziej z lewa, odkrywam inną twarz tego dzieła, udaje mi się odnaleźć w nim kolejne znaczenie symbol, protestuję więc:
- to nie tak, że wszystko przypomina cycki, zobacz, jeśli popatrzeć z tej strony...
- tak, tak, tak - znów nie jest dane mi dokończyć - z drugiej strony przypomina ci dupę. I cały temat sztuki współczesnej zamknąłeś w cyckach i dupie. Ehhhhh faceci.

No cóż.
Przynajmniej mam zdrowe odruchy.