wtorek, 19 czerwca 2012

Kryptopedał.

Nasz pies to kryptopedał. Lubi w tyłek. Ni mniej ni więcej, tylko trzeba mu co jakiś czas załadować paluch pod ogon, bo inaczej nie jest szczęśliwym psem. Nosz psu w dupę taki los. W przenośni i dosłownie.

*****

Poranek w ciągu tygodnia. Pies od wczoraj nie je. Jedyna czynność jego układu pokarmowego w ciągu ostatniej doby, to rzucenie pawiem w najbardziej reprezentacyjnej części mieszkania. Obserwujemy z Najwspanialszą-Z-Żon osowiałe psisko starając się wysondować, czy to zwyczajny foch gastronomiczny, czy też może znów merdaty struł się jakimś zwłokiem nie do końca ruchliwej wiewiórki znalezionej w parku.
Wstępna diagnoza: zeżarł coś. Póki przyjmuje płyny - czekamy do popołudnia na poprawę. Jeśli jej nie będzie - jedziemy do weta. 
Oczywiście pies jak to Prawdziwy Samiec - rozchorował się do końca i ku naszemu przerażeniu - najwyraźniej postanowił się wybrać za Tęczowy Most (czy jak to tam psychopaci z psokocich for mawiają). Wyprawę na Drugą Stronę pies postanowił odbyć w trybie natychmiastowym, przestał więc chodzić skupiając uwagę na zwijaniu się z bólu i gryzieniu Najwspanialszej-Z-Żon. 
Jednak nie z nami te numery: śmierdzi czy nie, brzydki czy nie, bez naszej zgody nic w domu zdychać nam nie będzie. Tak więc psa pod pachę i do bagażni... e, nie, do bagażnika to dopiero w drodze powrotnej w razie czego, a póki co - honorowe miejsce na tylnej kanapie. Ruszamy do weterynarza ratować to dwadzieścia kilogramów psiej karykatury.

*****

Gabinet weterynaryjny. Najwspanialsza-Z-Żon trzyma merdatego na smyczy. Merdaty trzęsie się, jakby chciał naśladować prezentujące swe wdzięki niewiasty, widoczne późną nocą na którymś z kanałów satelitarnych. "Bojng, boing, boing, nie jestem psem, jestem cyckiem, więc weterynarz mi nic nie zrobi, bojng, bojng, bojng...". Przecieram oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy to psu coś się do końca popieprzyło, czy też ja mam już zwidy od wszechobecnej woni lizolu. Tymczasem woła nas weterynarz.

W przytulnym gabinecie przywodzącym na myśl sceny z Laboratorium Diabła, wita nas wszechogarniający zapach psów, kotów, oraz czegoś mrocznego i prastarego. Zupełnie jakby ktoś wczoraj jadł fasolkę. Pies trafia na stół do badań.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Z prawej majnkun w klatce stara się wsadzić sobie ogon do gardła. Sądząc z jego nieprzytomnego wzroku, dostał głupiego jasia i czeka na finalny zjazd. Po prawej kolejny miałkaty - najwyraźniej wychodzący już ze znieczulenia - z niedowierzaniem gapi się w swoje krocze dedukując, gdzie się podziały jego jaja. Bardzo dobrze mu tak. Ja nie mogę się lizać, to i on niech nie może!

Do psa podchodzi Pani Doktor. Merdaty z wersji cyc-trzęsącej, przechodzi do wersji przerażeniowo-epileptycznej. Ze strachu gały wychodzą mu z orbit, niczym żabie przydepniętej gumowcem. Doktorka bierze się do badania:
- oczy w miarę, nos ciepły, skóra reaguje poprawnie, więc nie jest jeszcze odwodniony, to dobrze...
Zebrani obok praktykanci zerkają z zainteresowaniem na psa, zupełnie jakby miał za chwilę wyjść mu z brzucha Obcy niosąc na rękach Ellen Ripley. Lekarka kontynuuje badanie:
- ...ruchowo wszystko działa, proszę położyć psa na boku, dziękuję, brzuch napięty, obolały w okolicy prawej pachwiny obok prącia...
Kurwa! Gdybym ja narzygał na dywan to dostałbym od Najwspanialszej-Z-Żon po łbie, a pies to jeszcze w nagrodę jest gilany po pachwince przez stado rządnych wrażeń praktykantek!
- ...dobrze, pies jest ogólnie osłabiony, coś się dzieje przy pachwinie, chyba infekcja po ugryzeniu, sprawdzę teraz temperaturę.
Pani Doktor idzie po termometr, pies staje na łapach zniesmaczony zerkając niepewnie na precjozo niesione już przez Lekarkę.
- Zmierzymy psu temperaturę, proszę pyrzytrzymać psa.
Obwijam merdatego ramionami niczym uczeń podstawówki o trzy lata starszą koleżankę z którą udało się zatańczyć wolnego na szkolnej dyskotece, zaciskając swe prawie ośmiornicze macki na wszystkim, co da się przy okazji pomacać. Zastanawiam się, pod którą pachę zostanie zaaplikowany psu termometr, tymczasem Pani Doktor wraz z praktykantkami zachodzą psa od tylca. Przez głowę przechodzi mi jedna myśl:
- ...znaczy się, że termometr w dupę?
Od razu przestaję zazdrościć psu tamtego pachwinowego macanka. Podnoszę psi ogon, Lekarka z precyzją kata nadziewającego Azje tuchaj Bejowicza na pal, aplikuje psu termometr w miejsce, z którego zgodnie z prawidłami natury rzeczy wszelakie wychodzą, a nie wchodzą. O ile wydawać się mogło, że pies nie mógł mieć bardziej wytrzeszczonych oczu, tak teraz gały jego sięgają prawie do samego nosa.
Po kilkunastu sekundach ciągnących się niczym czekanie pod drzwiami zajętego WC, termometr z cichym mlaśnięciem zostaje wydobyty z psich trzewi.
- temperatura podwyższona, sprawdzimy jeszcze, czy pies jest drożny.
Momentalnie przygasło światło. Słońce za oknem schowało się za chmury, miałkaty w klatce odrzucił problem amputowanych jajec i schował się w najciemniejszym kącie. Dwie praktykantki pobladły, trzecia zzieleniała. Pani Doktor założyła na dłoń rękawiczkę lateksową, wazelinką palec smarnęła i podeszła w naszą stronę. Najwspanialsza-Z-Żon z niepewnością zerknęła na moją osobę, ja przełknąłem ślinę, pies zadrżał nieco inaczej. Majnkun czekający na zjazd po głupim jasiu nie wytrzymał napięcia i z rozmachem godnym finałowych scen z Egzorcysty, obrzygał pół klatki, siebie i kawałek podłogi.
Pani doktor podeszła do psa. Zza jej ramion wyglądają ciekawe zaciekawione twarze praktykantek. Te przybrały kolor zieleni, żółci i czerwieni. To będzie pierwsze w historii badanie rasta per rectum!
- Proszę podnieść i przytrzymać psu ogon.
Grzecznie biorę w dłoń piątą kończynę Merdatego. Lekarka z dziwnym wzrokiem i nieukrywaną satysfakcją milimetr po milimetrze wsuwa palec do wnętrza psa. Robi to z takim skupieniem na twarzy, jakby planowała załadować całą dłoń i zrobić sobie z Merdatego pacynkę.
Pies zamiast cierpieć męki i bóle, wzdycha dziwnie i z rozanielonym wzrokiem zerka w stronę oprawczyni. Ta zaś kręci paluchem w psim zadzie, szukając chyba skarbów, lub co najmniej zaginionego pierścionka. Coraz szybsze ruchy palcem w psiej pierdziawie zaczynają się robić niepokojące, pies nagle drętwieje, podskakuje i próbuje się wyrwać merdając ogonem zupełnie, jakby chciał wykrzyczeć:
- O TAK! RÓB MI TAK JESZCZE TY BRUDNA SUKO, WSADŹ MI GO GŁĘBIEJ!!!!

Lekarka wycofuje dłoń, w gabinecie zapada krępująca cisza.  Obrzygany majnkun stracił przytomność. Dwie praktykantki uciekły, trzecia z wypiekami na twarzy głęboko oddycha trzymając ręce w przednich kieszeniach spodni. Lekarka milcząc zdejmuje rękawiczkę obserwując jednocześnie, jak nagle ozdrowiały pies staje na łapach i merdając radośnie rozgląda się po gabinecie.

Mamy psa pedała. Ja pierdolę.
*****

Kilkanaście minut później pies leży pod kroplówką. Wraz z płynami wraca w niego życie. Siedzimy w rogu gabinety z Najwspanialszą-Z-Żon. Wszyscy lekarze, praktykanci, nawet sprzątaczka zerkają podejrzliwie to Merdatego, to na nas. Kurwa, jak wstyd! Nie dość, że brzydkie i głupie, to w dodatku pedał.
Płacę za wizytę odbierając jednocześnie zastrzyki dla psa na kilka kolejnych dni, gdy nagle z 2giej części gabinetu dochodzi wrzask, a następnie rubaszny rechot. Odwracam się. Jedna z opiekunek zwierząt popłakana ze śmiechu, opowiada zebranym wokół niej pracownikom:
- wiecie co się przed chwilą stało?!?!
No pięknie -  myślę - gejowskie opowiastki o Merdatym właśnie ruszają na miasto.
- przed chwilą wzięłam tego majnkuna co zwymiotował i miałam na ręku jego pawia i zapomniałam o tym pawiu i chciałam odgarnąć sobie włosy z buzi i tą obrzyganą ręką przetarłam sobie twarz!


Zaczynam się zastanawiać, czy weterynarz poza kastrowaniem kotów, nie powinien też przy okazji wysterylizować wspomnianej opiekunki. Z pewnością wyszłoby to na dobre puli genowej naszego gatunku...

piątek, 15 czerwca 2012

Rocznica-Srocznica

Wiem, że się powtarzam, ale zawsze myślałem, że po ślubie już się nie obchodzi Walentynek, więc jeden problem będzie z głowy. Ale gdzie tam! Zapytanie Najwspanialszej-Z-Żon:
- Kotek, ale że my po ślubie jesteśmy, to już chyba nie obchodzimy Walentynek?
...z pewnością nie było dobrym pomysłem. Pomijam już trzydniowego focha - z tym jakoś poradzić sobie można, ale to zwiększenie ilości warzyw na obiad, o nie, tego już znieść się nie da...

Oczywiście Walentynki - to za mało. Są jeszcze rocznice: siedząc w pracy z dwiema niewiastami dowiedziałem się dziś, że każda rocznica ma swoją przyjętą nazwę. I tak mamy rocznice: papierową, bawełnianą, skórzaną, kwiatową, drewnianą, cukrową, etc etc etc... Pytam ja się kulturalnie: a na kij? Czy nie dość traumatyczne dla Prawdziwego Mężczyzny jest już to, że musi rozgrzebywać, omawiać jeszcze raz te nieszczęsne wydarzenia których uczestnikiem był kiedyś w przeszłości? A do tego jeszcze trzeba (z sugestii Biurowych Niewiast) odpowiedni prezent zakupić w zależności od rocznicy. Ok, powiedzmy, że z papierową jakoś obleci (można pierdolnąć laurkę np), bawełniana - też da radę: skarpetki jak znalazł. Ale dalej - to już człek jest w ciemnej dupie: skórzana - majtkami facet już się nie wywinie, nie pozostaje więc nic innego, jak jakaś torebka, albo za przeproszeniem - tfu! - buty! I pewnie wypadałoby przy okazji rocznicy wybrać się wraz z 2gąPołową na sklepowo-obuwniczą wyprawę? O nie, nie ma takiej rzeczy na niebie i ziemi, która by mogła Prawdziwemu Mężczyźnie wynagrodzić taką traumę!

Po rocznicy skórzanej, mamy w ramach lekkiego odprężenia rocznicę kwiatową. Wiącha z targu jak znalazł. W przypadku kryzysu seksualno-finansowego (patrzysz do portfela - a tam chuj) można się poratować zielskiem z pobliskiego cmentarza. Tylko trzeba pamiętać, żeby wstęgę z Ostatnim Pożegnaniem zdemontować. Jednak po kwiatowej znów jest jazda po bandzie: rocznica drewniana. No i weź to człowieku jakoś zinterpretuj! Jak nie patrzeć - nadaje się na prezent wałek albo tłuczek. Tylko jak to dziadostwo wręczyć, by wspomnianym prezentem od razu w podobiznę nie dostać?

Horror powiadam, horror! Żeby było lepiej - daję pół lewej ręki, że Niewiasta w ramach interpretacji drewnianego prezentu na drewnianą rocznicę, wymóżdży romantyczny drewniany domek gdzieś w górach, do którego powinna zostać zabrana w ramach podarku, by tam zatapiać się we wspomnieniach jak to byliśmy kiedyś młodzi i jak dobrze byłoby znów stać się romantycznym, beztroskim człowiekiem jak za czasów szczeniackich... A taki chuj! Nie ma powrotu do czasów młodości! Ja mam nadwagę, Ty masz rozstępy, ja mam podwyższony cholesterol, Ty masz zmarszczki, ja mam problemy z wypróżnianiem, a Twoje piersi zasłaniają pępek!

Dalej w rocznice strach patrzeć: pojawiają się jakieś koronki, kamienie szlachetne, metale których z pewnością nie kupi się na targu... Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego statystycznie mężczyźni żyją krócej... O ile jeszcze perłową można jakoś przeżyć, tak brylantowa i diamentowa dobije największego twardziela...

Rocznice... A nie prościej byłoby zaprosić Najwspanialszą-Z-Żon na jakąś paszę do Mc Donalda? Później romantyczny spacerek w parku (to i pies postawi klocka przy okazji), a na deser wspólny, wieczorny seans filmowy z najnowszą częścią Kosmicznych Wyjadaczy Mózgów 4: cycata apokalipsa...

czwartek, 14 czerwca 2012

Plum!

Czasami bywa tak, że udaje się Prawdziwemu Mężczyźnie wyrwać na chwilę z domu, by mógł Mężczyzna w Męskim Gronie spędzić kilkadziesiąt przyjemnych minut w środowisku wodnym. Nie, nie chodzi tu o gwintowanie pierdziawki pod prysznicem, jeno o kulturalną wizytę na basenie miejskim.

*****

Nie ukrywam, basen stanowi dla mnie pewnego rodzaju problem. Nie chodzi tu o obecność pląsających wokół, skąpo ubranych niewiast prezentujących swoje wdzięki - na to jestem już odczulony (czymże jest bowiem gapienie się na jędrny półdupek, tudzież smakowity cycek niewiasty, wobec warzyw na obiad w ramach kary za wspomniany zerkanie?). Większy problem to fakt, że to co mam przed oczami podczas wizyty na basenie, przypomina oglądanie gejowskiego porno ze sceną pojedynku na czterdzieści mieczy. Znaczy się, że muszę zdjąć na basenie okulary, przez co chuja widzę!
Idzie człowiek się fizycznie nieco odprężyć, popływać, a tu jeb - taka zdrada. Stoisz przed drzwiami mrużąc ślepia i zastanawiając się, czy znaczek na drzwiach to symbol przebieralni damskiej, czy męskiej? Męska - wiadomo, będzie ok. Ale damska? Nie dość, że człowieka po ryju wystrzelają, to jeszcze człek sobie nie poogląda - wszak okulary zdjęte.
No i gdzie tu sprawiedliwość dziejowa?

Lecimy dalej: zakładamy, że już przebrany etc staram się dotrzeć z szatni na część z wodą. Ślepota szykuje kolejną pułapkę: zamiast do brodzika służącego jako myjka do stóp, można po skręceniu w nie tą stronę co trzeba, nadziać się na pisuar. Pół biedy, jeśli wali uryną - to da nam znać, że coś z lokalizacją się popieprzyło. A jeśli kibelek jest bezzapachowy? Jak wytłumaczyć Podejrzliwie Zerkającej Pani Sprzątaczce, że pomyliłem brodzik z pisuarem, lub co bardziej prawdopodobne - z sedesem? I jaki widok musi budzić człowiek, nurzający z uwielbieniem swą stopę w miejscu, gdzie przed chwilą zniknęło w czeluściach rury coś, czego istnienia wolałby człowiek nie być świadom?

Pułapki powiadam, wszędzie pułapki.
Jeśli uda już się dotrzeć do brzegu basenu - znów problem. Można pogilać dla pewności w wodzie stopą by się upewnić, że przed nami jest woda a nie np schody na parkingu (co by sygnalizowało, że znów pomerdała nam się droga), można nasłuchiwać wrzasku dzieci, plusku wody, co daje odrobinę pewności, że jesteśmy w odpowiednim miejscu, można więc... teoretycznie wskoczyć do wody.
Teoretycznie.

W praktyce należy powooooooooli zejść przy pomocy wymacanej gdzieś drabinki, delikatnie stąpając w celu zbadania głębokości zbiornika. Dlaczego? Cóż, chyba łatwo wyobrazić sobie efekt skoku na główkę do odnalezionego zbiornika wodnego, który okazałby się 30centymetrowym brodzikiem dla przedszkolaków?
O ile jeszcze człowiek by sobie poradził z kolejną porcją poniżenia wynikającą ze ślepoty własnej, tak już dzieciakom mogłoby być trudno żyć dalej po tym, jak przed ich oczami 30kilkulatek wyrżnął podobizną w dno basenu. Oczywiście to w wersji optymistycznej. W pesymistycznej - któryś z dzieciaków mógłby zostać dodatkowo rozdeptany lub przywalony trzydziestoletnim cielskiem...

*****

Pływamy więc z Najwspanialszym-Z-Bliźniaków dysząc i krztusząc się obficie, wspominając lata, gdy człowiek miał jeszcze formę i zdrowie. Zapierdzielają wokół te wszystkie nastoletnie foczki w skąpych strojach kąpielowych, ocierając się czasami o człeka przypadkiem to nóżką, to rączką, ale co mi z tego, jeśli nie dość, że będąc bez okularów korekcyjnych, to jeszcze w dodatku w okularach do pływania, nie odróżniłbym grzejącej się Niecnotki-Wydymki od niedopompowanego materaca!? Pół biedy, jeśli byłby to materac, gorzej, jeśli owłosiony jegomość, który podczas swej kariery w okolicznych aresztach śledczych miał ksywę TroskliwyRoman?

Tfu!

Dryfuję więc sobie w stronę brzegu udając, że mój bezruch wynika z chęci odprężenia się w wodzie, a nie stanu przedzawałowego, gdy dociera do mnie głos Najwspanialszego-Z-Bliźniaków:
- widziałeś jaki ta laska ma fajny tatuaż za uchem?
Tak kurwa, widziałem... ledwie odróżniam czepek na łbie od majt na dupie, a ten mi o tatuażu za uszami...
-...takie dwie fajne nutki miała wydziarane.
Sekundę później coś z głośnym pluskiem wali się z brzegu do basenu, znikając pod wodą. Na powierzchni obok mnie unosi się kolory kawałek materiału będący własnością skaczącej osoby. Najwspanialszy-Z-Bliźniaków chwyta dryfujący materiał i oddaje komuś poza zasięgiem mojego wzroku. Pytam więc:
- co to było?
- czepek tamtego dzieciaka.
- a ja miałem nadzieję, że majtki tej od tatuażu...

Pierdolę, wychodzę i idę do domu.

wtorek, 5 czerwca 2012

Gumienne Ciutki

Godzina 21. Druga runda objazdu po osiedlu w poszukiwaniu wolnego miejsca. Z pozycji pasażera Najwspanialsza-Z-Żon z miną bereciary łypiącej do kosza z przecenami, wypatruje wolnej przestrzeni gdzie można zaparkować. Oczywiście ni cholery nie widać wolnego miejsca. Może się wydawać, że całe zasrane miasto postanowiło stanąć pod naszym blokiem.
Sunąc powoli osiedlową uliczką, natrafiamy na wolną przestrzeń pod drzewem po prawicy. Da się wjechać, da się wyjść z samochodu, można parkować!
Gówno, nie można! Oto stoi nad miejscem parkingowym drzewo produkujące gumiemme ciutki! Tak jest! Ni mniej, ni więcej, tylko zasrane gumienne ciutki, które kapią z gałęzi niczym ślina z kącika ust 30latka widzącego podskakujące bimbały jurnej 19latki.

Gumienne ciutki, kwintesencja kapiącego zła, esencja złośliwości Matki Natury, urzeczywistnienie największych koszmarów posiadacza samochodu. Małe lepkie, ciągniste kurestewka spadające na maskę, wklejające się w nią, przywierające, wiążące sobą brud, kurz, owady, sprawiające, że świeżo umyty samochód już po 10 minutach stania pod ciutkowym drzewem wygląda, jakby był zaparkowany przed gigantycznym wentylatorem w który nasrał mega-kot.

Jestem w stanie zrozumieć kilka rzeczy: że ptak nawali na maskę, że mucha się rozbije na szybie, że kot się wkręci w coś w podwoziu, ale gumienne ciutki? Niech już nasra ten ptak, kot, nawet niech nasra na maskę sąsiad z 8go piętra, ale nie ciutki! Weź to kurwa spróbuj zmyć! Klei się do tego wszystko: gąbką, szmata, płyn tego nie ruszy, woda to omija, myjnie w regulaminie zawierają zapis 'reklamacji dotyczących usuwania gumiennych ciutków nie przyjmujemy'. KOSZMAR!

Jedziemy więc dalej omijając strefę gumiennego ciutka. Targany pociutkowymi emocjami parkuję w jakiejś szparze pomiędzy śmietnikiem, a jaskrawym dresowozem. Oczywiście on na masce żadnego ciutka gumiennego nie posiada. A ja mam już dwa. A tylko zbliżyłem się do ciutkowego drzewa...

Najwspanialsza-Z-Żon chcąc podbudować mnie nieco, otuchy dodać i pocieszyć po tej walce z gumienno-kapiącym złem tego świata, rzecze:

- Jestem głodna.

No ja pierdolę.