sobota, 13 grudnia 2014

Umieram

Godzina siódma, minut dziesięć.
Z zalepionymi jeszcze od snu oczami pełznę przez sklep, nazwijmy go powiedzmy Stonka. Bułki. Tak, kajzerki w ilości sztuk czterech. Banan. Banany są ok. Co by tu jeszcze... ser mam, to by się przydała jakaś sałatka, o!
Sunę leniwie w kierunku lady chłodniczej. Za szybą dumnie prężą pierś opakowania informujące mnie, że są najlepszą sałatką we wsi i koniecznie trzeba je kupić i połknąć, bo jedynie zeżarcie pudła tej konkretnej sałatki sprawi, że będę silny, zdrowy, odrośnie mi uszkodzone DNA, poprawi się pamięć i konar zawsze będzie chciał zapłonąć. No dobra, przekonało mnie to o poprawie pamięci.
Otwieram lodówkę, schylam się po pudełko i...
...momentalnie robi mi się ciemno przed oczami. Odruchowo łapię się lodówki i przerażony powoli zaczynam się prostować. Wszystko wraca do normy, ciemność ustępuje.
Co to kurwa było?!?!?!
Dobra... spokojnie. W głowie mi się nie kręci, nogi mi nie drżą, pewnie to z niewyspania. Tak, kawa, wypiję za 20 minut kawę i wszystko wróci do normy. Tak właśnie.
Pakuję do koszyka sałatkę, która momentalnie zaczyna mieć zbawienny wpływ na moją pamięć - przypomina mi się, że miałem kupić jeszcze jogurt. Cholera, to faktycznie działa z tą pamięcią!

Przesuwam się kilka metrów dalej wzdłuż lady, namierzam jogurty - jest! Mój ulubiony, czyli ten, podczas otwierania którego zawsze następuje takie 'pyk!' i odrobiny jogurtu wystrzeliwują w cztery świata strony, by upierdolić wszystko co jest w zasięgu. Wyciągam rękę po kubeczek i...
...znów zapada ciemność. Tradycyjne, staropolskie kurwa-mać wyrywa mi się z piersi, kurczowo łapię się lodówki. Dobra, teraz zaczynam panikować, serce wali jak oszalałe. Wylew, tak, na pewno mam wylew, albo jakiś tętniak, albo ebola zwojów mózgowych, albo rak błędnika. Ewentualnie gangrena gałek ocznych. Umrę. Kurwa umrę w jebanej Stonce!
Stoję przerażony na trzęsących się nogach. Jest źle. Nie spisałem testamentu, a w kuchni rozmraża się mięso, które szlag trafi zanim ktoś wejdzie do mieszkania posprzątać po moim życiu doczesnym. I taki ładny schab się zmarnuje...
Ciemność ustępuje. Uspokajam oddech, idę do kasy. Świeże powietrze - tak, to jest dobry pomysł. Świeże powietrze i ławka, usiądę, uspokoję się, może przejdzie.

Dochodzę do kasy. Wykładam zakupy, płacę, pakuję wszystko do torby, znów zapada ciemność. Ostateczna. Łapię się lady przy kasie i czekam, z której strony nadejdzie kostucha by zakończyć mój krótki, parszywy żywot. Oddech staje mi w piersi.
Coś cicho pyknęło w górze. Jakiś głos, coś zaszumiało.
Robi się jasno. Kasjerka patrzy na mnie, ja przerażony na kasjerkę. Kasjerka na sufit, ja na kasjerkę. Kasjerka znów na mnie, ja na sufit. W końcu z ust pracownicy Stonki pada:
- eh.. już by mogli skończyć z tym światłem, przez to przełączanie zasilania co chwilę robi się ciemno na sklepie i ani jak pracować, ani kupować...
- ożesz Ty kurwa...

środa, 22 października 2014

Czarna Dziura

...poza tym... już nie jesteś 30-latkiem. Nieco posiwiałeś, nieco się przygarbiłeś; trochę się zmieniło. 

Nie oszukujmy się.
30latek padł, ciągnięcie tego projektu nie ma już większego sensu. Dorabianie ciągu dalszego jest jak wymiotowanie spaghetti przez słomkę: niby się da, ale jakoś to wszystko nie do końca i nie za bardzo.
Nie wiem. Chyba wszystko co „nowe” nie wpisuje się w 30latkowe realia świata pełnego Rudego Ciula, Merdatego i (x)NzŻ.

Tyle, że palce swędzą. Niezmiennie, bezczelnie, bezlitośnie. Niby są pochowane miejsca, gdzie można postawić literowego vomita, niby ktoś ma do tego dostęp, ale wszystko to jest jak lizanie loda przez szybę.

(...)

A poza tym – ile z tego 30latka jeszcze zostało w (aktualnie) 33latku? Chyba niewiele. Więc jeśli nie ma już 30 lat, nie ma oprawy która nadawała całości smak, treść, sens – chyba trzeba wrócić do podstaw.

Być może już nie będzie tak śmiesznie – ale kto by się tym przejmował?

Czytaj całość.

środa, 24 września 2014

Szort #1 (TV)

Ciekawa rzecz:

Zakończyłem kilkutygodniowe doświadczenie polegające na systematycznym odcinaniu źródeł mediów w swojej norze. Wnioski:

Bez względu na to, czy do telewizora była podpięta kablówka (150 programów), wieszak z kabelkiem i sprężynką (12 programów), czy antena zbiorcza(28(?) programów), niezmiennie nic ciekawego nie leci w TV.

Zacząłem więc przy kolacji szukać na ekranie tych misyjnych programów, co to szerzą kulturę i oświatę i rozwijają wnętrze widza. Znalazłem panią mówiącą, że kupiła krem na hemoroidy, rolnika rwącego niewiasty na traktor, oraz kobietę w bieli opowiadającą o pieczeniu. Myślałem już, że to program kulinarny, ale  nie. Chodziło o pieczenie stref intymnych. Gdy na ekranie pokazali dziwnie uśmiechającego się do mnie pana ze słoikiem pełnym brązowej mazi - wymiękłem.

TV off.

czwartek, 11 września 2014

Kwadratura koła

Poranek, godzina prawie-siódma.
Radośnie brykam sobie rowerkiem w stronę pracy. Tak tak, drugi tydzień po L4 radośnie odwalam pańszczyznę ciesząc się z powrotu do normalności. Koniec łóżka, koniec leżenia, chorowania, teraz uczciwa praca i masa ruchu popołudniami. Tego właśnie mi trzeba było!


Susząc zęby do mijanych przechodniów dojeżdżam pod bramę, gdzie stoi on: szlaban. Po krótkim slalomie pomiędzy ludźmi pędzącymi by odwalić swoje przepisowe 8 godzin, ustawiam się w kolejce do szlabanu. Szlaban coś jakby się obija, podnieść się nie chce, więc dla zabicia czasu to drzewka oglądam, to śpiew ptaszka doceniam, o, pan w samochodzie za którym stoję chyba będzie cofał bo włączyło mu się wsteczne światło! Eeeeee, no nie, nie będzie chyba jednak cofał, bo przecież za nim stoję ja, na pewno mnie widzi. Na pewno...
...no chyba jednak kurwa nie.


JEB!

Mija kilka sekund.
Próbuję wyszarpać rower spod samochodu, kulturalnie rzucając kurwami w stronę wszystkiego na czym świat stoi. A szczególnie w stronę kierowcy wyłażącego z samochodu. O, to kolega z pracy...
Zerkam na kumpla wzrokiem, od którego powinien się na miejscu spopielić. Albo wyparować. Na usta ciśnie mi się milion słów, głównie związanych z umiejętnościami rajdowymi kierowcy, kupnem osła, oraz analną penetracją wykonaną przez rosłych współwięźniów nie mających w zwyczaju korzystania z lubrykantów.
O dziwo, jedyne co mi przechodzi przez gardło, to gulgocące:


- stary, czy mógłbyś mi kurwa zjechać tym samochodem z roweru?





*****

No dobra, przemyślmy to: najpierw ręka na treningu. Później prawe oko na treningu. Następnie infekcja prawego, później lewego, a dalej rogówka. Czekają mnie jeszcze min. 3 tygodnie leczenia prawego ślepia, a wszystko to w ostatnich trzech miesiącach. Dziś rower.

Ja to chyba kurwa mam pecha.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Okumulacja #3: powrót do normalności.

Gabinet lekarski. Po lewej maszyny do wsadzania twarzy, po prawej tablica z cyferkami. Dlaczego zawsze cyferki? Mogłyby na tych tablicach być... ja wiem... cycki np? Badania od razu byłoby ciekawsze: "ile sutków widzi pan w trzecim rzędzie od góry?", albo "proszę podać ilość bimbałów w gruszeczkę z rzędu pierwszego". No ale są cyferki. I nawet 69 nie ma.
Gapię się na lekarza, który krykla coś w kartotece. Takie okrągłe, w środku drugie okrągłe, w tym mniejszym okrągłym jakieś kropeczki. Gdyby się uprzeć, to można by to zinterpretować jako incepcyjny cycek w cycku z wieloma sutkami:

- no więc tak wygląda pana rogówka - pada z ust lekarza.

Ja tam się nie znam, ale wg mnie moja rogówka jest szaro brązowa i jak sama nazwa wskazuje, stoi w rogu, a nie w kartotece. Ale nie wtrącam się, w końcu nie ja jestem tu lekarzem.

- no i na tej rogówce ma pan już mniej tych plamek, dlatego lepiej pan widzi.

Widzi, nie widzi, chłopie, skończ to moje L4, ja chcę już działać.
Tymczasem lekarz kontynuuje przemówienie:

- no i te kropeczki jeszcze długo będą widoczne. Ale powoli wszystko będzie się poprawiało. W zasadzie to już zrobiliśmy wszystko co możemy zrobić. Tu ma pan wytyczne jak przyjmować leki, za jakiś miesiąc widzimy się na kontroli, do tego czasu proszę nie używać soczewek kontaktowych.

Zaraz zaraz... toż to brzmi jak przemowa skierowana do zdrowego człowieka! Niepewnym głosem zapytuję lekarza:

- to... czy to znaczy, że... że mogę wrócić do pracy?!
- a idź pan nawet jutro.

Jest!!!! O świecie przeokrutny, po półtora miesiąca, po sześciu tygodniach wracam do działania! Koniec łóżka! Koniec niemocy, dawać mi tu trening, dawać rower, rolki, skały dziury i liny, od dziś będę robił wszystko!!! Ach, na świecie jest tyle sposobów na zrobienie siebie krzywdy! Gdzie mój ruski szampan?!
Ej... I do pracy wracam, do mojego monitorka  i kawusi rano i dziwnych pytań bez odpowiedzi i wszystkiego tego, za czym tak tęskniłem!!!

Wypadam z gabinetu, "a idź pan nawet jutro" radośnie dźwięczy mi w uszach, już zaczynam planować jakie żarcie zrobię sobie do pracy, co założę na dupę, życie jest piękne!

Kolejny dzień. Poranek. Od 5:50 jestem na nogach. Siedzę przed swoim firmowym monitorem próbując ogarnąć wzrokiem bezmiar ludzkiej głupoty, której dowody trafiają mi na maila.
Kawa paruje rozkosznie, wchłonięta przed chwilą drożdżóweczka układa się w brzuszku, a za jakąś godzinkę - dwie dołączy do niej własnoręcznie zrobiona sałatka. Poezja.
Dzwoni telefon. Odbieram i głosem radosnym niczym śpiew słowika zapytuję, w czym mogę pomóc. W słuchawce zamiast wyrazów radości że wróciłem czy coś, słyszę pytanie:

- Ty, a co ty robisz w pracy?
- No... e.... L4 mi się skończyło - odpowiadam zgodnie z posiadanym stanem wiedzy.
- Na pewno?
- No...

Myślę intensywnie. Jeśli lekarz wczoraj kazał mi iść do pracy JUTRO, a minął jeden dzień, to znaczy że dziś jest jutro, czyli jestem w pracy.

- ...bo na L4 to masz termin zwolnienia do końca tygodnia.

Fuck. "Bo idiotą to trza być umieć".
Widocznie lekarz mówiąc "idź pan nawet jutro", użył... ja wiem.. jakiejś przenośni, czy coś. E tam. Dupośnia, a nie przenośnia.
Zbieram graty z biurka. patrząc na świat wokół jak wół na stonkę ziemniaczaną. Do dupy z takim życiem. I co ja teraz zrobię z tą sałatką? Ona smakuje tylko w pracy...

...ale za to w wracając do mieszkania mógłbym po drodze skoczyć jeszcze do Lidla, zdaje się, że rzucili tam jakiś sprzęt outdoorowy. W końcu nic tak nie poprawi choremu samopoczucia, jak spodnie, w których już wkrótce będzie można upierdzielić się w błocie.
Jak na cywilizowanego człowieka przystało.

sobota, 2 sierpnia 2014

Okumulacja #2

Kolejny identyczny dzień.
Kolejny identyczny poranek. Rozkleić oczy, zmyć oczy, nałożyć płyn, odczekać. Można w międzyczasie wstawić wodę na kawę i posłuchać TV. Zmyć jeszcze raz oczy, zakroplić ponownie sprawdzając w międzyczasie, czy prawe otworzyło się trochę mocniej, ewentualnie czy przestało się pogarszać widzenie.
Kawa. Przed telewizorem, w którym ledwie mogę odróżnić pizdę od gęby, więc w zasadzie bez różnicy, czy próbuję oglądać jakiś film, czy pornosa. Różnica jedynie w dialogach.
Po godzinie zacznę trochę lepiej widzieć, więc włączę komputer. Sprawdzę, czy świat się nie zawalił. Wpierdolę tosta, bo jedyne na co mi wystarcza pomysłów to tosty. Wcześniej były z keczupem, ale ten się skończył. Wpierdolę tosta i spróbuję chwilę poczytać. Oczywiście, że się kurwa nie da.
Więc nasram sobie znów maści do oczu i położę się z nadzieją, że jutro będzie lepiej.
Po godzinie znów będę na chodzie. Poudaję, że mam ochotę zrobić coś smacznego na obiad. Skończy się na gotowych rybnych kotletach. Jeśli wystarczy sił, dorzucę ziemniaki. Pewnie i tak tego nie zrobię bo jest jeszcze resztka chleba. Ten też się zaraz skończy. Jak keczup.
Po obiedzie maść. Już potrafię przy nakładaniu narysować sobie nią chuja na gałce ocznej. Jeszcze trochę i wyjdzie mi Mona Lisa.
Znów do wyra. Może zasnę.
Pewnie nie.
O 16 słońce zacznie napierdalać po oknach, więc trzeba będzie powiesić gruby koc. O 17 słońce wejdzie do mieszkania, więc trzeba będzie włączyć wentylator. O 18 będę się modlił, żeby już było ciemno. Wtedy można przynajmniej na moment gdzieś wyjść. Oczywiście poświęcając wcześniej godzinkę na wpieprzenie sobie maści do oczu, zmycie, odczekanie, zmycie, odczekanie.

Kolejny zasrany dzień. Nawet już mi się nie chce kłamać przed rodzicami, że jest fajnie i wypoczywam. Nie, nie wypoczywam, nawet nie wiem jaki jest dzień tygodnia.

Kolejny dzień z wielu identycznych. Tylko tym razem trzeba założyć ciemne szkła, żeby przy fajce w oknie nie zesrać się z bólu.

Kolejny pierdolony dzień świstaka.

wtorek, 29 lipca 2014

Okumulacja

Wtorkowy poranek. Leżę w wyrze tocząc pianę, starając się nie zabić idiotki, która wydała mi złe leki.

...bo to jest tak: jak człowiek już sobie pokiereszuje kości na treningu, pozrasta się i odbębni rehabilitację, to wypadałoby sobie zrobić coś nowego. No i oczywiście pierwsze co zrobi Prawdziwy Samiec, to polezie na trening gdzie dostanie strzał w gałkę. Oczną. Skuteczny strzał. Zakończony wieczorową galopadą w kierunku ostrego dyżuru na okulistyce, gdzie po pierwsze: można się dowiedzieć, że oko nie wypłynie, szyć na szczęście nie trzeba a i szczęścia trochę było, bo gdyby nie soczewka, to skończyłoby się o wiele gorzej. I jeszcze jednego można dorobić się na ostrym: zapalenia spojówek jego mać.

Leżę więc w wyrze 2gi tydzień, bo jakiś zasrany wirus czyhający na klamce szpitala wziął i bezczelnie przeprowadził abordaż na pokiereszowane ślepie. I leżę tocząc łzę za łzą, brocząc ropą jak rafineria naftowa, a widok jaki roztacza się przed mym licem kojarzyć się może jedynie z woodstockowymi toitoiami. Znaczy się jest przesrane totalnie. I gówno widzę.
Nie, to nie koniec. Organizm mój jest bardzo uczciwy wobec siebie samego. Wierzy w równość i sprawiedliwość, wspierają się wszystkie narządy wzajemnie, więc jeśli prawa gałka jest zainfekowana, to ziuuuuuuuu, lewa w ramach solidarności też niech czerwienią zapłonie, niech ropą spłynie, niech piecze i swędzi. I chuj z tym, że w ciągu 2ch tygodni wydałem na leki więcej, niż na piwo, fajki i dziwki w ciągu ostatnich 3 miesięcy, chuj z tym, że smaruję, wcieram, wpuszczam w oczy wszelkie maści, krople i wyciągi z dupy bobra astrachańskiego, w dupę można sobie to wszystko wsadzić bo...

...idiotka w aptece spieprzyła coś przy recepcie i zamiast dać mi lek przeciwwirusowy, wydawał maść z witaminką A.
A żeby Cię swędziało torbo zasrana tam, gdzie się podrapać nie możesz! Żebyś utyła tam, gdzie nie da się spalić tłuszczu, żeby ci cycki obwisły, a twój facet żeby nie mógł, żeby cię dopadło pieczenie stref intymnych, grzybica stóp, problemy gastryczne i sraczka tak zdradliwa, że kichnąć będziesz się bała do końca życia!!!

Dwa tygodnie... dwa tygodnie bez ruchu, rolek, roweru, nawet ćwiczyć nie mogę, bo organizm ma odpoczywać i zajmować się infekcjami. Ma skupić się na przyjmowaniu dobrodziejstw wszelakich maści i kremików z kroplami do kompletu. Ta, kremików sremików. Równie dobrze mógłbym wsadzić sobie w dupę kostkę masła.

czwartek, 24 lipca 2014

Stonka transportowa

Biedrona. Tak, stałem się jednym ze stałych klientów tego sklepu. Nie z powodu jakiegoś wybitnie płomiennej miłości do pchania kasy w zagraniczne firmy, ale tak ot, bo blisko. Wcześniej był MarcPol ale splajtował, bo ludzie kupowali za mało piwa i kaszanki. Więc otworzył ktoś w tym samym miejscu Biedronę, obniżył cenę krupnioków, podniósł cenę piwa, dorzucił do tego pomidory w promocji i wszyscy zadowoleni: klienci, sieć... tylko mieszkańcy osiedla jakby bardziej wkurwieni, bo po ulicach plącze nam się mrowie rzęchów plujących olejem... a, nie, przepraszam: samochodów prawie-zabytkowych, znaczących teren.

Tak czy inaczej: zaczynam chodzić do Biedrony: pomidory biedrona quality po których prawie nie ma sraczki, owoce biedrona quality pachnące woskiem i starymi skarpetami, golarka biedrona quality, która przy odrobinie szczęścia nie pierdolnie mnie prądem. Sama radość. Są też w promocji banany biedrona quality, niektóre nawet żółte. Nie jestem pewien, czy to w biedronowych bananach był koks, ale na wszelki wypadek kupuję je na potęgę i wcieram w dziąsła biały nalot ze skórek.

No i chodzę do tej Biedrony. Bo prawie po drodze z pracy, bo prawie blisko, bo prawie można płacić kartą, a jeśli zabraknie gotówki to można bez problemu wyjść ze sklepu, przejść przez ulicę, wejść do centrum handlowego po drugiej stronie, zjechać ruchomymi schodami na dół, wypłacić pieniądze z bankomatu, wjechać ruchomymi schodami na górę, przejść przez ulicę, wejść do sklepu i już można podejść z powrotem do kasy by uregulować rachunek. Oczywiście o ile człowieka nie zajebią wcześniej ci, co stali za nim w kolejce.
I wyłazi człowiek z tego sklepu przedzierając się przez stado dzieciaków starających się zwalić na ziemię wszystko, co mogą dosięgnąć przy kasie. I otacza człowieka błoga cisza i spokój, nic nie wrzeszczy, nikt nie piszczy, nie spiera się o ostatnią paczkę mielonego garmażeryjnego. Poezja.

Tylko nie rozumiem jednej rzeczy...

*****

Popołudnie. Drałuję w stronę domu targając torbę wypełnioną wszelakim dobrem. Krok za krokiem wspinam się pod górkę przy parkingu, leniwie obserwując resztę pieszych: po prawej idą dwie kobiety z załadowanymi siatkami. Po prawej idą kolejne dwie, każda z co najmniej jedną reklamówką. Z przodu jeszcze jedna niewiasta transportowa, obracam się - za mną następne trzy. Każda jak muł juczny. Tzn nie z urody, tylko z pełnionej chwilowo funkcji. No, w zasadzie te dwie po lewej trochę przypominają z twarzy muła... ale to nie o tym miało być.
Idą więc te niewiasty w wieku różnym, status społeczny przedstawiając różnoraki, idą krok za krokiem. Bez mała słyszę, jak trzeszczą im te biodra, jak ścięgna jęczą pod obciążeniem, trzy z nich mają taki wysiłek na twarzy, jakby zaraz z przeciążenia miała wypaść im macica. Albo wątroba.
I coś mi się kurwa w tym wszystkim nie zgadza.

Gdzie tu są ich faceci?!?!

Przecież za czasów gdy miałem swoją Niewiastę na łbie 24/24h jasne było, że wszelakie zakupy o większym ciężarze załatwiało się razem! No dobra, czasami było to nudne do porzygu, gdy xNzŻ zastanawiała się przez pół godziny nad wyborem pomiędzy bananami skręconymi w lewą albo w prawą stronę, ale taki był koszt życia razem! Tak tak tak, trzeba było znosić akcje xNzŻ w stylu:
- potrzebujemy tylko owoce, cukier, mleko... oooo.... ooooooooo, jaka bluzeczka!

...no ale, kurza dupa, jak można puścić babę do sklepu żeby sama dźwigała kilkanaście kilogramów w siatach? Przecież to nie te czasy, gdy babami orało się pole, czy używało ich do zabezpieczania wycieku w uszkodzonym reaktorze atomowym!

Zdecydowanie, momentami nie ogarniam tego świata.

*****

A Benek ma się dobrze. Chyba.


Bo albo ma pryszcze na końcówce, albo puszcza pierwsze korzonki.

czwartek, 10 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: Benek

Nie miała baba problemu, kupiła sobie prosiaka.
Nie miałem wystarczająco dużo zmartwień, sprowadziłem do domu Benka.

Benek jest jeszcze mały, ma pięć kończyn, nie ma oczu, mieszka na parapecie i dziwnie patrzy w niebo. Nie, Benek nie jest efektem wydymania kosmity ani spółkowania ze spiruliną, Benek jest kwiatkiem. No bo czego może brakować samotnie mieszkającemu facetowi, jak nie kwiatka?


No i stoi toto dziadostwo w szklance, moczy dupę w wodzie. I tak patrzę na toto czekając, aż łaskawie korzenia puści albo zdechnie. Ale ani korzenia, ani zgonu... Nawet postawienie zielska w pełnym słońcu średnio pomaga. Może to wina szyb, które są tak ujebane, że czasami ciężko sprawdzić czy jest dzień czy noc?
W każdym razie Benek wprowadził się na kwadrat. Jako człek odpowiedzialny, dbający o istoty żywe etc etc pierdu pierdu, szarpnąłem się i wpadłem na pomysł, by zaopatrzyć chwasta w jakąś wyprawkę. Najodpowiedniejsze wydawać by się mogło pół litra i ćwierć kilo śledzia, ale z tego co wiem to kwiatki raczej średnio tolerują wódę, a i śledziem zazwyczaj gardzą. Na co mi samemu pół litra? Pić tego w samotności nie będę, jeszcze Benek to zobaczy i straci cały szacunek do mnie. A śledzie... cóż... A gdybym tak zostawił kilka sztuk przy otwartym oknie, niech się niesie radosny, morski aromat... Może sąsiedzi pomyślą, że już wróciłem z Woodstocku z jakąś nową niewiastą. Mieliby o czym gadać.

Więc Benek dostał wyprawkę...
Wchodzę do ogrodniczego. Po lewej łopaty, grabie, taczka i betoniarka. A, nie, przepraszam, to nie betoniarka - obchodzę szerokim łukiem ubraną na pomarańczowo miłośniczkę łopat i kieruję się na prawo. Za ladą pamiętającą czasy PRL`u stoi Sympatyczna Pani pamiętająca co najmniej czasy Aleksandra Wielkiego. Przyglądam się chwilę kobiecie upewniając się, że to ekspedientka a nie jakaś wystawowa mumia, a następnie zaczynam przemowę...
- dzień dobry, bo widzi pani, dostałem taką szczypo... szczepio... szczap...
- szczypkę?
- tak! Dostałem szczypkę czegoś na co wołają Beniaminek no i to mi nie zdechło więc chyba muszę to teraz do jakiejś doniczki wsadzić, podlać czy coś. No i chyba potrzebuję doniczki i ziemi i ja wiem... jakiś nawóz do tego? Ślimaka albo dżdżownicę może...?
- myślę, że na początek wystarczy mała doniczka i ziemia.. Duża ta szczypka?
Jakoś nie lubię, gdy kobieta pyta mnie o rozmiar, szczególnie gdy prawdopodobnie pamięta czasy pierwszych chrześcijan. Na wszelki wypadek odsuwam się kawałek i pokazuję:
- o, taka.
- no to proponuję taką doniczkę i taką podstawkę i... jaka ma być do tego ziemia?
Zerkam na kobietę jak tapir malajski w kręcące się koło fortuny, kompletnie nie wiedząc o co jej chodzi.
- no ziemia, jaka ma być - pada ponownie pytanie - kwaśna? zasadowa? z domieszką jakąś?
A skąd ja mam kurwa wiedzieć jaka ma być ziemia? Jak dla mnie - niech będzie nawet święta albo i udeptana stopami Egipcjan budujących piramidę, wali mnie to, byle mi zielsko nie zdechło jak już mam się wykosztować krocie na tą całą cholerną wyprawkę.
- no wie pani... - próbuję jakoś dojść do porozumienia - no taka do kwiatka, tego Benka...
- a no tak, beniaminek, racja mówił pan.
Dup! Ląduje mi przed licem woreczek ziemi, doniczka i spodek. Jakaś dziwnie mała ta doniczusia, w 2004 chlaliśmy na Wood spirol z większych pojemników, ale niech będzie. Ja tam się na doniczkach nie znam.
- dać panu do tego jakąś odżywkę?
- a niech będzie - rzucam ogarniając bezmiar zakupów - jak już szaleję to niech ma to zielsko coś z życia. Jakąś najprostszą w użyciu proszę.
- ta będzie najprostsza i najtańsza - stwierdza sprzedawczyni - dwie nakrętki odżywki na litr wody.
Płacę prawie 12 zeta, zbieram zakupy, dziękuję, wychodzę.

Szukam samochodu, bo oczywiście znów nie pamiętam gdzie zaparkowałem. Zerkam na reklamówkę z zakupami. Pięknie - myślę sobie - trafił mi się kwiatek, który zamiast jak na faceta przystało, chlać czystą, to jakieś drinki z odżywką musi mieć. Niech jeszcze się okaże, że Benek na piwo źle reaguje, to jak wezmę do kibla krzaka zaniosę, jak te liście wykorzystam to nawet w najgorszych wizjach Benkowi takie coś się nie przyśniło! No! A i zużycie papieru wtedy przez jakiś czas spadnie!

środa, 9 lipca 2014

Banan

Trochę po szóstej rano. Miasto zaczyna się nagrzewać jak Radomianka na Trzy Cytryny. Śpiąc na oko lewe, okiem prawym staram się ogarniać otoczenie w drodze do pracy. W końcu głupio by było dać się zabić na pasach trochę po szóstej rano.
Przez ramię przewieszona torba, w torbie obleśna drożdżówka z serem. Magiczna drożdżówka. Drożdżówka sprawiająca, że ubrania w dziwny sposób zbiegają się w praniu.
Obok drożdżówki bułka, ser topiony i pomidory sztuk dwie. Znając życie pierwsze co zrobię w pracy, to siądę dupskiem na torbie, więc będę mógł je jeść słomką.

Krok za krokiem pełznę w stronę centrum dowodzenia wszechświatem. Po lewej jakiś najszczęśliwszy na świecie Pan Żul odpala 3/4 znalezionego papierosa, kawałek dalej damulka w panterce wysrywa psa przy wejściu do Biedronki. Pies po postawieniu cegły z wyraźna dumą na pysku obwąchuje swoje dzieło jakby upewniając się, że to co wczoraj zjadł to na pewno był zdechły szczur, a nie antygwałtka właścicielki.
A fe.

Ostatni przystanek przed wejściem do roboty. Warzywniak.
Warzywniak ma to do siebie, że można w nim kupić warzywa. Niby nic odkrywczego, ale to co ma najwspanialszego - ukryte jest przed wzrokiem kupujących. Wchodzę rzucając sympatyczne "dzdobry" i zerkam za beczułkę z kiszonymi ogórami. Tak... Za krańcem beczki, schowane pod drewnianą skrzynką są ONE. Omijane przez wszystkich szerokim łukiem, znienawidzone przez społeczeństwo, pogardzane, wyśmiewane...
...miękkie, plamiaste banany!

Nie rozumiem, nie ogarniam, nie mieści mi się w głowie, dlaczego ten cud natury jest tak nieprzychylnie traktowany przez ludzi?! Toż to najwyższa, najbardziej rozwinięta ewolucyjnie forma owocu, sama słodycz, pełnia smaku, aromat pieszczący nozdrza, wypełniający swoim bukietem kubeczki smakowe, kształt idealny do pochłaniania w ruchu, na rowerze, do trzymania w ręce, w twarzy, o tak, natrzyj mi klatę bananem, ty mała, brudna ekwadorska dziw...
...eeeeee. Tak i do tego banany są zdrowe.

Stoję więc w kolejce dziwiąc się, że kobieta robiąca przede mną zakupy, prosi o ładne, gładkie, żółciutkie bananiki, "tylko wie pani, bez tych ohydnych plamek". Kupująca trzęsie się na widok jeszcze odrobinę zielonkawych owoców trafiających na wagę, a ja się zastanawiam czy poczułaby różnicę w smaku, gdyby zawiązać jej oczy i podawać na przemian ledwie żółtego banana i surowego ziemniaka.
Tfu!

- a dla Pana co będzie - zapytuje ekspedientka
- dla mnie te ruchome, plamiaste banany co tak ładnie pani je schowała przed kupującymi
- ile sztuk?
- wszystkie.

...a na wieczór po treningu będą banany miksowane z lodami i śmietaną. Tylko kurde, muszę to jakoś tak przemycić do pokoju, żeby ciuchy w szafie tego nie widziały.
Bo znów się wezmą złośliwie same poskurczają.

wtorek, 8 lipca 2014

Nekrobuchty #2 i ideologiczny bełkot

Bo czasami bywa tak, że człowiek się wkurwi. Ma jakiś taki dziwny dzień, że do godziny 14 sra tęczą, podśpiewuje pod nosem, nawet sikając stara się chlustać moczem do rytmu ulubionej piosenki, a tu nagle później Jeb!
Bo tak.

I nie pozostaje nic innego, jak wsiąść na rower, przegonić cielsko plugawe, wypocić dziwne myśli, a gdy już nogi odmówią posłuszeństwa - zabrać rolki i wyciszyć się sunąc bezgłośnie godzinami z jednego końca toru na drugi.
...i spokój zaczyna wypełniać duszę, człek cieszyć się zaczyna pogodą ładną, okolicznościami przyrody za serce łapiącymi, zadkami współużytkowniczek toru za które sam by złapał jak przyroda za serducho, wszystko nagle zaczyna się układać, stabilizować... do czasu. Bo gdy tak człowiek kontempluje świat piękny i zamyśli się za głęboko, to może źle wyliczyć promień skrętu przy nawrocie i zamiast z gracją i wdziękiem zmienić kierunek jazdy - wpierdoli się z jazgotem w najbliższe krzaki przebijając je swoim cielskiem na wylot, płosząc wszystkie mieszkające w zaroślach komary.
Nauczka na przyszłość: rozłożenie rąk do pozycji "na Jezusa" wcale nie zwiększa na tyle powierzchni ciała, żeby krzaki mogły zamortyzować i zatrzymać rozpędzonego człeka - to raz. A dwa - leżenie w takiej pozycji w towarzystwie babć też nie jest zbyt mądre:

- pani popatrzy, pani Krysiu, jak młody porządny człowiek: to i o ciało dba i krzyżem poleży, widać, że zna ODPOWIEDNIE wartości i je wyznaje... Hej, słodki chłopcze na ziemi, może wpadniesz do mnie na herbatkę, pokażę ci kolekcję różańców... A warto, uwierz mi, że warto... Pięćdziesiąt trzy lata temu to robiłam takie rzeczy, że te lafiryndy na wrotkach mogłyby się zdziwić, przyjdź do mnie, warto, pokażę ci, na co stać starszą panią...

...nie pozostaje nic innego jak zebrać się szybko z ziemi i oddalić się natychmiast od stada jurnych pań w wieku jurajskim. Tak... Zamyślanie się na rolkach to nie jest dobry pomysł. Dobrze, że krzaki nie miały kolców. Albo że nie mieszkała w nich jakaś wiewiórka. Jeszcze by się wystraszyła i spróbowała znaleźć sobie nową dziuplę... Auć...

A życie toczy się dalej. Trochę inny układ mebli, trochę inna kurtka, trochę inaczej spędzany wolny czas. Tylko czasu ciągle jakby mało. Kto by pomyślał, że powtórne życie kawalerskie jest tak czasochłonne?

*****

Późne popołudnie. Wchodzę do mieszkania - ewidentnie coś jebie jakby drożdżami.
Tak, to buchty powstały z martwych. Zerkam na toto, wyglądają jak skamieniałe, spękane skorupy mieszczące w sobie coś żywego, drożdżowego, z pewnością lepkiego i bluźnierczego. I zdecydowanie dziwnie od nich sztyni.



Szybki rzut oka do wnętrza lodówki - jest keczup. W razie czego walnie się Pudliszkiem w kluchę i jakoś całość przejdzie przez rurę. Wrzucam sito z pośmierdującymi kluchami na kąpiel wodną, zobaczymy co będzie.

...mija kilka minut. O ile w momencie wejścia do mieszkania czuć było delikatną woń drożdżową, tak teraz na kwadracie jebie mi jakbym co najmniej uruchomił na przemysłową skalę produkcję wina, bimbru, paliwa rakietowego i środka do dezynfekcji rur.



Buchty zaczynają jakby od wnętrza pulsować. Zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić jedną w stronę kotów czekających pod oknami na karmę - jeśli klucha zaatakuje kota będzie to widoczny sygnał, że nie powinienem się zbliżać do zawartości garnka. Ha, a dodatkowo gdybym to nagrał, to zostałbym gwiazdą jutuba! Filmik z kluchą pożerającą kota...
Wróćmy do kuchni. Trzeba skonstruować coś jako dodatek do bucht na wypadek, gdyby okazały się jadalne. Szybki rzut myślą w stronę pomysłów na obiad... może by tak sos pieczeniowy, albo jakaś potrawka? Ewentualnie gulasz? Problem w tym, że jedyne co mam w domu, to stare powidła, śmietana, keczup i wóda. Wybór pada na śmietanę i powidła: jeśli nie dostanę sraczki po kluchach, to po miksie śmietanowo-powidłowym na pewno mnie ruszy jak niemiecką armię na Moskwę.


Późne popołudnie, tego samego dnia.
Mieszam odrobinę śmietany z powidłami. Biorę kawałek buchty. Smakuje jak śmietana z powidłami i styropianem. Może jednak walnąć w to keczupem?
Przeżuwam smętnie los, który sam sobie zgotowałem zastanawiając się, jakim sposobem wpadł mi do łba pomysł, by to jednak odmrozić i zeżreć? Tfu...
...wiem! Wiem czego tu brakuje, jak delikatnie przebudować to wszystko, by miało sens!
Zgarniam buchty z talerza, wypieprzam wszystko do śmietnika i idę do Turasa na kebab.



Tak, to zdecydowanie dobry pomysł, już nawet pies mielony razem z budą będzie lepszy od wpieprzania tego połączenia starej buły, siary z gleborzuta i pianki izolacyjnej.

piątek, 4 lipca 2014

Nekrobuchty #1

No bo to jest tak: czasami Prawdziwy Samiec pozostawiony sam sobie ma jakieś zrywy, podczas których to sobie coś upiecze, ugotuje, czasami nawet jakieś warzywo wciągnie. Ale ogólnie - komu by się chciało ślęczeć godzinami nad garami gotując dla samego siebie?
Jedzie więc Prawdziwy Samiec przez tydzień na mrożonkach wszelakich, czasami tylko porywając się na coś ambitniejszego jak np frytki, czy kiełbasa z patelni.
Tak. Nastąpił okres gastronomicznej posuchy, podczas którego jedyna okazja do upichcenia czegoś, to próba zabłyśnięcia przed jakąś Łanią Powabną zdolnościami gastronomicznymi. Chociaż... z drugiej strony coraz bliższa memu sercu jest teoria, wg której można zaoszczędzić sporo czasu wymaganego przez gotowanie, umieszczając tabletkę gwałtu w hot-dogu z Ikei. Też działa.
Tzn podobno działa, słyszałem od kogoś.

******

Piątkowy poranek.
Staję przed lodówką, rozdziawiam jej paszczę zerkając do środka. Ewidentnie wypadałoby zrobić jakieś zakupy. Poza kilkoma słoikami z dżemem, sześcioma jajkami i długim, zielonym czymś co albo jest szczypiorkiem albo było kiedyś kabanosami - ogólnie bieda. Wybieram więc bramkę nr 2: otwieram zamrażarkę. Po prawej mrożona końska noga, wybite zęby Rudego Ciula, coś w plastikowym pudełku czego wolę nie dotykać i... o... W rogu wciśnięty jest jakiś dziwny worek!
Dobieram się do dziadostwa - tak jest! Oto i mamy obiad na dziś! Zrobimy sobie obiadek na słodko. W zasadzie nie mam pojęcia, czy kluski na parze można mrozić, ale skoro już zamarzły, to i odmarzną.
Niepokoi tylko jedna rzecz: data przydatności do spożycia.



Ja rozumiem, że w momencie, gdyby nie było to wszystko mrożone, musiałbym się przejmować faktem, że buchty są ponad 2.5 roku po terminie, ale skoro były zamrożone, to chyba powinny być jadalne?
Zerkam w stronę wc. W razie czego godzinę po obiedzie nie będę się oddalał od toalety dalej jak na 10 metrów. I na wszelki wypadek wyłożę w mieszkaniu podłogi gazetami.

Nóż w dłoń, otwieramy tę Puszkę Pandory!


Dobra, ja tam się nie znam. Niby mam kucharza w papierach, niby coś tam powinienem wiedzieć o gotowaniu, ale ogólnie z wiedzą i praktyką kiepsko. Nie ma więc szans bym wydumał, skąd w paczce z kluskami wzięło się u licha tyle lodu?



Paczka była szczelna - wiem bo sprawdzałem. Woda o ile pamiętam żadna w niej nie pływała. Może tak jak człowiek na starość traci włosy, tak kluski tracą wodę? Albo miały słaby pęcherz czy coś?
Nie no, bez sensu...

Wącham jeszcze na wszelki wypadek przyszły obiad, pachnie w miarę ok. Coś jakby pomiędzy lodem, kawałkiem blachy, a starą pizzą. E tam, w razie czego jebnie się keczupem i będzie git.
Kluski na sitko, niech odmarzają, dupsko do roboty.



Muszę wygospodarować trochę wolnego czasu w pracy, na wszelki wypadek wypadałoby spisać testament. Ewentualnie mogę jeszcze poszukać korka z Kadarki. I kupić jakąś prasę do WC gdyby miało się trafić dłuższe posiedzenie.

Tak... dziś będzie dzień gastro-nekro-hardcora!

czwartek, 3 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: Gumiczor i piłkarzyki.

Wieczór. Zalegamy przed TV obserwując, jak jedenastu spoconych facetów z jedną piłką ucieka przed innymi jedenastoma facetami. Pasjonujące.
W zasadzie nie wiem kto z kim i o co gra, nie mam też pojęcia, dlaczego jeden koleś co chwilę pryska pianką do golenia na trawę. Może sugeruje swojej drugiej połowie żeby przystrzygła... trawniczek? Kto ich tam wie. Najważniejsze, że co jakiś czas zdarzają się godne uwagi atrakcje: tu kopniaczek w twarz, tam jakieś rozdeptanko, chwilę wcześniej rączusia złamana, a teraz but odbity na licu. Ach... Mogliby jeszcze raz wpuścić na boisko tego, co to gryzie przeciwników, gra znów nabrałaby kolorów! Prawie jak na Krav!

Moszczę się przyjmując wygodniejszą pozę, starając się jednocześnie nie chrapnąć, nie sapnąć, nie pierdnąć. Totalna partyzantka. Jestem w tymi mistrzem. Lewa powieka delikatnie opada w dół, prawa jeszcze walczy, strumyczek śliny zdradziecko kieruje się z wnętrza twarzy w stronę lewego kącika ust. Opada i prawa powieka, przysypiam...

...na łączce górskiej, strumyczkiem przecinanej, na łączce górskiej w słońcu skąpanej, cycata pastereczka owieczek pilnuje. Spragniona niewiasta unosi do ust...

- No i koniec meczu! - okrzyk bezceremonialnie wyrywa mnie z dobrze znanego mi snu.

Otwieram oczy i zdezorientowany wlepiam ślepia w TV. Faktycznie, zamiast stada spoconych pacjentów, mamy jakieś dwie panie w stu.. a, nie, przepraszam, dwóch panów w studiu telewizyjnym. Ten po prawej pyta o coś tego po lewej, ten po lewej udaje, że zna się na tym o czym mówi, ten z prawej znów udaje, że interesuje go odpowiedź tego z lewej... zupełnie jakbym widział siebie dyskutującego z xNzŻ o doborze kolorów przy tworzeniu kreacji dla Rudego Ciula.

Przyglądam się temu po lewej. Gęba jakby znana. Nie, pić z nim nie piłem, do szkoły też nie chodziłem, ale jakby tak... gdzieś go już widziałem...

- co to w ogóle za koleś?! Pada gdzieś z boku pytanie.

Ha! Wiem! Teraz zabłysnę intelektem i znajomością tematu, przypomniało mi się! Biorę głęboki wdech i z prędkością karabiny maszynowego wystrzeliwuję z siebie wiedzę:

- ten koleś gra w M jak miłość, ma tam postać takiego ruchacza, co to nie chciał nigdy pracować i właził na wszystko co się rusza, ale zakochał się później w jednej panience której uratował życie, której siostra chciała się z nim ten teges i nie przyznała się siostrze i...
- ...ja bardzo PRZEPRASZAM - brutalnie zostaje przerwany mój wywód - ale że niby co ty oglądasz?!?!? Ja nawet nie wiem co to za pacjent, a ty mi opowiadasz o jego roli w jakimś gównianym serialu dla starych bab?!?!
- e.... - szukam argumentów, ale ewidentnie jestem w dupie - no bo xNzŻ oglądała to czasami i ja rzuciłem okiem, to znaczy, teges, przy okazji słyszałem co się dzieje i jakoś tak mi się skojarzyło...

...a zresztą, w dupie to mam. To, że jakiegoś waginosceptyka w TV rozpoznałem, to nie powód by robić raban jakbym co najmniej zeżarł ostatnią paczkę kabanosów. Biorę więc bibułkę, filtr, leniwie zaczynam skręcać papierosa. Gdzieś obok nadal leje się potok słów, więc skręcam dodatkową fajkę. Najważniejsze, żeby czymś skutecznie zatkać dziób. Wtedy i cisza jest i spokój, a może i nawet będzie okazja by znów tajniacko przyciąć komara...

******

PS. zobacz, jak mi dynda Gumiczor!


wtorek, 1 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: wygnij mnie, Maleńka!

Jak to pewnego dnia stwierdził szaman kitlem zdobiony, nadeszła pora by palec wziąć i rozruszać bo: chyba się już zrosło - to raz. Dwa: wypadałoby leczenie zakończyć, a trzy - jakoś tak niereprezentacyjnie to wszystko wygląda z tymi siniakami, krwiakami, grudkami i zgrubieniami. Dostałem tym sposobem odpowiednie skierowanie na zabiegi, by nasza kochana służba zdrowia mogła przywrócić mnie do wersji w pełni sprawnej.
Nie wiedzieć czemu, lekarz zapomniał poinformować o jednym: najlepiej będzie od razu skierowanie skręcić w ciaśniutki rulonik, bowiem papier w tej formie najłatwiej wsadzić sobie w dupę. A tam właśnie można lokować wszelkie dokumenty mające sprawić, że odprowadzane przez lata składki na ubezpieczenie zdrowotne zamienią się w czyn - znaczy się rehabilitację.

Po milionie telefonów do wszystkich okolicznych placówek zdrowia, poddaję się. Wykręcam numer znajomego...
- Cześć. Nadal robisz jako rehabilitant tam gdzie robiłeś?
- Tak.
- Można u Was robić krio i ćwiczenia prywatnie?
- Tak, wpadaj w poniedziałek po pracy.

Lżejszy o solidny kawał grosza  wpadam kilka dni później do ośrodka, w którym sinozielony szpon ma zostać przekształcony w działające zwieńczenie kończyny chwytnej lewej. Wchodzę. Jakimś magicznym sposobem miejsce nie ciągnie średniowieczem, nawet nie PRL`em. Mało tego: jest nawet miło: tu kanapy, tam telewizor, obok rejestracja a w rejestracji... oooooooo, Maleńka, dałbym Ci powyginać niejedną kończynę...
Podchodzę krokiem samczym do lady, pusząc się niczym kogut na widok nowej kury w stadzie. Rzucam okiem na wplątane w kitle pracownice, wybieram tą, która ma największe... najwięcej miejsca na przyczepienie tabliczki z imieniem, po czym zalotnie obniżając głos przemawiam:
- dzień dobry, moje nazwisko xyz, jestem umówiony dziś na zabiegi.
Niewiasta pochyla się nad zapiskami, ale jak się pochyyyyla... ocieram szybko ślinę skapującą z ust i czekam na moment, gdy któraś z łań rehabilitacyjnych zabierze mnie do pokoiku by zziębić me rozpalone ciało, by złapać kończynę tą i tamtą, by pociągnąć, pomasować i pomiziać na koniec, a może nawet jeśli będę grzeczny to pozwoli mi na...
- zaraz przyjdzie do pana rehabilitant - przerywa potok myśli recepcjonistka.

Rehabilitant? No nic, przyjdzie kolega, pewnie pogadamy chwilę, po czym pośle mnie do którejś z dziewczyn, za parawanik, hue hue hue.

- O, cześć! - słyszę głos znajomego - dawaj za mną, zaczynamy od razu!
No zaraz zaraz, jak to zaczynamy? Znaczy się Ty i ja? Dwóch facetów wyginających sobie końcówki? No nie no, a nie dałoby się żeby jednak żeby któraś z koleżanek czy coś?

Trafiamy za parawanik. Ja po prawej na kozetce, rehabilitant po lewej, obok nas wielka maszyna przypominająca przerośnięty odkurzacz. Ale rura jaka... normalnie tym jakby possał, to wysiorbłoby nawet kręgosłup! Daję grzecznie łapsko, rura zamiast ssać - zaczyna pluć jakimś zimnym dziadostwem. Zapytuję nieśmiało:

- Ty będziesz mi robił ćwiczenia?
- Tak, ja.

Zerkam z żalem w stronę parawanu, za którym przechadza się ta od dużych... dużego miejsca na tabliczkę. Nic to, mam być zdrowy, to muszę pocierpieć. Ale może w sumie nie będzie źle: teraz ta dmuchawa z zimnem, później może jakaś fajeczka, obok jest biedronka to może by po jakieś piwko skoczyć, winko ewentualnie to i może koleżanka by się jakaś przysiadła...

- ...ożesz ty barbarzyńco w trzecie oko chędożony - prawie pada z mych ust pięć minut później.
Dziad jeden zakłamany kolega jego mać, zamiast przekazać mnie pod czułe skrzydła niewiast rehabilitacyjnych, dociska swoją lewicą moją dłoń do kozetki, a prawa robi coś, co stopniem bolesności przywodzi na myśl wyrywanie zębów przez odbyt...
- to tak ma być, że on tak dziwnie wygląda i boli? - pytam zaniepokojony.
- nie, boleć to dopiero będzie gdy zrobię - o tak...
- ... iiiiiiik.... o... kurwa...

Zdawać by się mogło, że mały palec to tak niewiele znacząca część organizmu. Wydawać się też może, że męska solidarność jednoznacznie określa pewne zachowania, jak np podsyłanie sobie koleżanek z pracy, czy załatwianie rehabilitacji u tych bardziej wyposa... wykształconych. Ale kutfa nie. Nie tym razem.
Zdrada powiadam, zdrada pełną gębą!
Zamiast rehabilitacyjnej sielanki - ból i cierpienie. Zamiast smukłych, niewieścich dłoni - sadystyczne męskie łapska. Strach pomyśleć co kto i w czym by mi wyginał, gdyby chodziło o kość ogonową!
Auć...

piątek, 20 czerwca 2014

Krav. Trach.

No bo to jest tak: Prawdziwy Samiec chcąc sobie udowodnić, że nadal jest w sile wieku, że ta pojawiająca się siwizna to tylko włosy wypalone słońcem, że jest w pełni sprawny i ogólnie tryska zdrowiem i sprawnością etc - jest w stanie zrobić prawie wszystko.
Nie straszna dziura w skale, ni ściana stroma, trzeba trzymać się zębami, pazurami, a nawet przyssać się zwieraczem do świadomości, że trzecia dziesiątka jeszcze nie nadeszła. Ewentualnie, że ząb czasu był łaskawy i jeszcze zbyt mocno nie nadgryzł próchniejącej już z lekka, cielesnej powłoki.
Ja, yhy.

Sobota. Seminarium Krav. Temat przewodni - walka na noże.
Kilkadziesiąt spoconych osób próbuje wystrzelać się wzajemnie po gębach atrapami noży, bardziej przypominającymi gumowe dildo niż precjozo użyte do potencjalnego mordu. Machamy więc wyimaginowanymi narzędziami zbrodni. W uniesieniu, przepełnieni miłością i szacunkiem wobec partnera, próbujemy kopać się po jajach, twarzach, kolanach i innych znaczących organach, jednocześnie patrząc, czy da się komuś obok wbić gumową kosę w plecy. Ogólnie atmosfera jak na Marszu Niepodległości.
Wtem - nadchodzi Ten moment. Najwspanialszy-Z-Trenerów widząc uczciwą pracę zebranych, decyduje się podkręcić nieco poziom zajęć. Fiutonoże zostają zastąpione przez ciężkie, twarde, stalowe atrapy. Ach, jaka rozkosz! Kosa idealnie układa się w dłoni prawie jak jędrny cycek położony na twarzy, ostrze złowrogo pobłyskuje, żądza mordu zaczyna rodzić się gdzieś w najmroczniejszym zakamarku duszy Prawdziwego Samca.
Tak, to jest to!

Zakładamy rękawice, kaski, ochraniacze na wszytko co się da, dobieramy się w pary i niech zacznie się orgia! Ostrza błyskają, śmiercionośne razy wymierzane wszelkimi możliwymi kończynami pędzą w stronę partnerów, głuche dźwięki ciosów spadających na łby, krocza i stawy brzmią niczym bębny oznajmiające w środku dżungli, że biały człowiek wkroczył na teren plemienia.
Walka trwa! Zezując przez szpary w kasku, staram się wbić partnerowi kosę pod poślednie ziebro, towarzysz niczym baletnica unika noża próbując jednocześnie urwać mi głowę, zgiąć kolano do przodu czy dać wyraz sympatii innymi sposobami rodem z Izreala; pędzi w jego stronę nóż, to w moją stronę pędzi jego mknąca stopa, to jego przedramię blokuje mój cios, to ma dłoń zbija jego kopyto pędzące w moją stro...
Jeb! Znaczy się: trach!

Ups.
Generalnie z organizmem jest tak, że niektóre kończyny mają na stałe przypisane kierunki, w których mogą się wyginać. Jeśli kierunek w który wychylił się staw nie jest poprawny - zazwyczaj należy się martwić. A jeśli do tego po tym jak coś się wygło i po odwygłonięciu nie wygląda tak jak wyglądało pierwotnie, to już zaczyna być źle. Tym bardziej, jeśli wygło w miejscu, gdzie Matka Natura nie zaopatrzyła nas w stawy.
Fuck.

*****

Sobota wieczór.
Mroczny korytarz gdzieś w podziemiach szpitala. Siedzę na zimnym, plastikowym, gryzącym w dupę krześle czekając na swoją kolej do RTG. Lamperia dobija swą trupią barwą, delikatna woń lizolu drapie w nosie. Gdzieś w oddali słychać skrzypiące klapki Wielkiej Pielęgniary. Świetlówka złowrogo migocze.

Za wielkimi, stalowymi drzwiami pracowni RTG trwa walka: kilka osób próbuje utrzymać i prześwietlić pijanego jegomościa starającego się wszystkim wytłumaczyć, że jeśli za chwilę nie znajdzie się w domu, to stara zrobi mu rzeczy NAPRAWDĘ okrutne, przy których próba rozłożenia w dupie wielkiej parasolki wydawać się będzie dziecinną igraszką.
Minuty mijają. Sądząc po zmniejszającej się ilości kurew i chujów dobywających się zza drzwi - poszkodowany dał za wygraną. Ewentualnie został czymś ogłuszony. Zgodnie z przewidywaniami, minutę później rozwierają się stalowe wrota: na wózku przytrzymywany przez ratownika medycznego jedzie On - ten od parasolki w dupie. Ubiór niechlujny, wręcz roboczy, resztki koszonej trawy na ubraniu, skąpana w oparach alkoholu głowa wygląda jakby jej kawałka nie było. A w zasadzie to dokładnie - brakuje kilku rzeczy, które normalnie występują na twarzy. Całości dopełniają porozrzucane na ubraniu poszkodowanego liczne plamy krwi i kawałki czegoś, co przypomina tatar. Zerkam pytającym wzrokiem na stojącą obok pielęgniarkę i ruchem głowy wskazuję na FaceOffa.

- ...a, panie... - rozpoczęła swą opowieść pielęgniarka - kosił trawę po pijaku i upadł twarzą na włączone noże...

Łał... To dopiero nazywa się "stracić głowę z klasą".
Nic to jednak, zostaję zaproszony na prześwietlenie. Wchodzę do pomieszczenia i zaczynam wykonywać polecenia technika:

- na tym stole, tam proszę położyć kończynę.

Znaczy się, że co, mam ją sobie jakoś uciąć czy coś? Niby coś trzasnęło, ale w sumie szkoda by było tracić ją po całości. Ryzykuję i kładę łapsko na stole pomijając etap amputacji. Ciekawe, czy gdybym wystawił do zdjęcia nogę, to ktokolwiek by się zorientował. Biorąc pod uwagę zaangażowanie z którym pracuje człek obsługujący RTG, równie dobrze mógłbym na stole położyć martwego karpia, albo mątwę. Cholera, szkoda, że akurat dziś nie mam przy sobie martwej mątwy.

*****

Sobota. Późny wieczór. Stoję przed Srebrną Strzałą patrząc niczym szpak w pizdę to na samochód, to na łapę w szynie. Nawet jeśli jakoś ogarnę temat poprowadzenia samochodu do domu, tak nie mam pojęcia jakim sposobem mam poinformować rodziców, że jednak nie wpadnę jutro na obiad.
Wsiadam do samochodu. Za cholerę nie wiem jak ułożyć kończynę żeby dało radę przytrzymać nią kierownicę. Finalnie wystawiam łokieć za okno. Do kompletu przydałaby się jakaś techniawka, niestety chwilowo nic takiego nie posiadam. Puszczam więc radio. Z głośników dobywa się jakaś smętna piosenka o złamanym sercu. Złamanym. Bardzo-kurwa-śmieszne.



Kilka głębszych wdechów, wyciągam telefon. Wybieram numer.

- cześć mamo, obudziłem?
- nie, film oglądam...

Przełykam ślinę, teraz musi paść TO stwierdzenie:

- coś Ci powiem, tylko się nie denerwuj...

Po drugiej stronie cisza. Jestem sobie w stanie wyobrazić obrazy rodzące się w głowie Rodzicielki: samochód spadający w przepaść, ja konający na wskutek otrucia śmiercionośną substancją, pourywane nogi, dziecko zrobione przypadkowej siedemnastolatce, wstąpienie do PiS`u...

- co się znów stało, coś zrobił?
- bo pamiętasz, że miałem dziś trening  z nożami?

I znów zapada cisza w słuchawce. Tym razem Mamina wyobraźnia pewnie pogalopowała w stronę poprzecinanych tętnic, rozszarpanych ścięgien i rękojeści noża wystającej z dupy.

- no nie mów, coś znów zrobił?!?!
- a tak trochę palec mi się złamał, ten najmniejszy, nic poważnego, mam już szynę itd. właśnie wracam ze szpitala do domu.
- jak ci się palec złamał, nożem?!?!?
- nie nożem, nogą...
- jak to nogą, twoją, czy jak?

Jednego nie można mojej Matce odmówić: wyobraźni. Pomimo kilku prób nie jestem w stanie zobrazować sobie możliwości złamania własnego palca przy użyciu własnej nogi.

- nie, nogą od kolegi...
- to coś ty robił jego nogą?!
- nic, on normalnie chciał mnie kulturalnie kopnąć w jaja, a ja chciałem wbić mu nóż, ale się nie udało no i się złamało. 

Cisza. Końcówką układu nerwowego odczuwam Ten moment, w którym nastąpi tradycyjna, barwna zjeba od Rodzicielki.

- ...a bo ty to pierdoła jesteś i za coś normalnego byś się wziął a nie się nożami po jajach kopiecie!

Tak, na wsparcie Mamy zawsze można liczyć.


*****

...a w poniedziałek zaczyna się rehabilitacja.

czwartek, 15 maja 2014

Pół żartem, pół serio: Teoria Dnia Trzeciego

W życiu każdego Prawdziwego Samca bywa tak, że los stawia przed Samcem zagadki.
Upatrzy sobie bowiem człek niewiastę jakowąś, o, nóżka zgrabna, lico miłe oku, pierś także kilka opcji brykanych na myśl nasuwa - no nic, tylko brać się do roboty i zdobywać. No i właśnie zaczyna się Zagadka. Obcujemy bowiem z Niewiastą ową, podsuwającą nam obraz kobiety idealnej która bąków nie puszcza, nie przeklnie, po zadzie się nie drapie w towarzystwie Samca.
Jak rozgryźć tę zagadkę? W jaki sposób poznać prawdziwe oblicze Wybranki?

...trzeba zabrać ją na trzy dni pod namiot.

Teoria Dnia Trzeciego.

*****

Akt pierwszy - przyjazd.

Bo to jest tak: siedzi sobie Prawdziwy Samiec na polu namiotowym podziwiając twór pałatkowy, który postawił w trakcie uniesienia architektonicznego. Twór, który swoim kształtem i budową przeczy wszelkim prawom fizyki, ale z pewnością zwraca na siebie uwagę. Tak, Prawdziwy Samiec stworzył Wabik. Tu przedsionek, tam część sypialniana, jest też składzik na plecaki wszelakie, nie należy jednak wydzielać zbyt wyraźnie części kuchennej - na takie sugestie jeszcze stanowczo za wcześnie.

I gdy tak Prawdziwy Samiec zerka na rozstawione pałatki oceniając, kto ma większy namiot, pojawiają się One. Docierają na pole namiotowe Niewiasty, a pośród nich zapewne będzie Ta Jedna, Jedyna, Wybranka. Wypadają Białogłowe z samochodów niczym biurwy z ZUS`u o 15:15, kroczą dumnie witając się czule ze wszystkimi, bujają biodrami wbitymi w kreacje typu 'jak się ubrać, żeby nie za wyjściowo było, ale żeby też praktycznie i wygodnie było i żeby wyglądać lepiej niż tamta głupia zdzira co pewnie i tak założy krótką kieckę i tymi cycami będzie świecić po obozie. A żeby opryszczkę pinda jedna złapała!'...
Tak, to rozpoczyna się Niewieści wyścig zbrojeń.

Prawdziwy Samiec wie: płeć słaba stanie okoniem nie chcąc samczej pomocy przy rozbijaniu swoich namiotów. Przyszłe połowice biorą się do roboty solidnie umilając sobie czas kapką czegoś mocniejszego do picia. I wtedy to właśnie okazuje się, że obcisłe dżinsy jednak nie były dobrym pomysłem - może i tyłek wyglądał niezmiernie ruchable, jednak podczas mocowania śledzi stringi wyłażą zza spodni, szew wbija się tam gdzie nie powinien, a faceci - ci idioci - zamiast pomóc, stoją z piwem rechocząc głupio i gadają coś o wielbłądzich stopach. Skąd im się akurat teraz wziął temat wielbłądów?!?
Olać wielbłądzie kończyny kroczne, Prawdziwy Samiec wiedząc na co zerkać, powoli zacznie kompletować wszystkie elementy układanki, zagadkę prawdziwego Niewieściego oblicza zacznie rozszyfrowywać, bowiem jeśli obiekt Samczych obserwacji po trzeciej butli wina nadal jest w stanie poprawnie wbić śledzie i przenieść z samochodu torbę, karimatę i śpiwór, to wiadomo - w przyszłości poradzi sobie z przyniesieniem węgla z piwnicy, uklepaniem schabowego, czy noszeniem zakupów!
Ha! Ach ta nasza Samcza Inteligencja!

Akt drugi - impreza.

Wieczorowa pora. Niewieści ubiór zaczyna być poddawany małym modyfikacjom: biodrówki są zastępowane przez grubsze dresy bo komary jak dzikie tną w każdy wystający kawałek dupska, wydekoltowana bluzeczka także z powodu komarów przestaje być praktyczna, pojawiają się pierwsze bluzy i mniej reprezentacyjne kurtki. Ale farba z podkładem i gładzią na podobiźnie trzymają się dzielnie i nawet blask ogniska nie wydobywa spod warstwy tynku tego, co Niewiasta ukryć chciała...

...ale to tylko do późnych godzin wieczornych. Rozpoczyna się bowiem w pewnym momencie ubojnia, wygląd przestaje mieć znaczenie: nawalone samce wlezą na wszystko co nie spieprza na drzewo, nie trzeba się więc przejmować wyglądem. I nie jest ważne, czy Niewieście ciało zdobi dres, bolerko czy plandeka z Żuka, na pewnym etapie Prawdziwy Samiec jest w stanie zrobić naprawdę wiele! Więc gdy wypatrzy w tłumie drobniutką blondynę zwiniętą w kłębek niedaleko ogniska, od razu podejdzie doń krokiem zamaszystym, odkaszlnie i splunie siarczyście by swą męskość podkreślić, po czym rzuci niby od niechcenia:

- ...oj maleńka, nuzie to Ty masz sarenkowe, ale depilowałbym Cię jak Brown strefę bikini... zwiedzimy namiocik?


Biednemu, zaspanemu psisku o biszkoptowej sierści nie pozostaje nic innego jak zwiać, schować się w pobliskich zaroślach - tam co prawda można oberwać rzucanym pawiem, ale przynajmniej zadka nikt nie nagwintuje.

I tak oto dzień kończy się ogólnym rozluźnieniem kultury ubioru, w zasadzie całkowitym rozluźnieniem jakiejkolwiek kultury, można latać nawet z gołym dupskiem. Przy odrobinie szczęścia nawet nikt nie będzie tego pamiętał.


Akt trzeci - poranek

Poranek.
Znów życie ukrywa przed Prawdziwym Samcem prawdziwe oblicze jego Wybranki.

Z namiotów, niczym z bagiennych czeluści wynurzają się niewiasty, starając się cichcem prześlizgnąć w stronę krzaków. Skacowany żołądek domaga się wykonania tego, o czym poeci w swych strofach nie wspominają, aromat dobywający się z ustów byłby w stanie powalić nosorożca. Zwykle w takich okolicznościach stado obozowych Prawdziwych Samców średnio przejmuje się wyglądem towarzyszek, skupiając się głównie na poszukiwaniach czegoś do picia. Szczęściarze posiadający lek na suchoty i tak do południa nie zwrócą uwagi na Niewieścią fizjonomię - przez zapuchnięte z przepicia powieki mało co widać.

Nastaje południe. Kobiece lica po szybkiej reanimacji znów nadają się do publicznego pokazania bez obawy, że wiewiórki porażone obrazem facjaty pospadają z okolicznych choinek.Więc dzień się toczy swoim naturalnym rytmem, to jakaś ściana, to znów jaskinia, pełnia szczęścia i relaksu do samego wieczora, gdy znów zasiadają wszyscy do ogniska by umęczony organizm zasilić jednym, ale to tylko jednym symbolicznym piwkiem.

Historia zatoczy koło. Kolejny raz biedny pies musi na wszelki wypadek uciekać w krzaki, bo nie dość, że ten dwunożny idiota identycznie jak ostatniej nocy kręci się obok ogona, to w dodatku ma w ręku świeczkę i pieprzy coś o woskowaniu.

Akt czwarty - dzień trzeci

Poranek. Chwila prawdy.
Człek mniej skacowany niż dnia poprzedniego budzi się u boku swej Niewiasty. Wybranki.
Trwoga szarpie sercem, dusza w boleściach się zwija, będzie trzeba przywitać się godnie i uśmiechnąć bez względu na to, jakie okrutne obrazy los przed wzrokiem Prawdziwego Samca postawi.
Trzy głębsze wdechy, dłonie w pięść zacisnąć, zwrócić się licem do Wybranej i...

...cóż to jest u licha? Jakim prawem?! Przecież to trzeci dzień, bez wody, łazienki, lustra, jakim prawem niewiasta po lewicy leżąca nadal pięknem swym oszałamia, powabem kusi, przecież to wbrew prawom natury i logiki!
I szuka człek wyjaśnienia dopatrując się jakiejś szpachli, lakieru, czy innych mazideł - a tu nic! Czyżby znalazła się prawdziwa, naturalna piękność, która i pozbawiona wszelkich ustrojstw na twarzy nadal rozpala serce swym spojrzeniem?
Co teraz zrobić?! Uwierzyć w swe szczęście i radować się życiem? Co to oznacza? Że Prawdziwy Samiec znalazł cel swoich poszukiwań?

Nie, to oznacza, że należy odciąć Jej głowę i przebić serce osikowym kołkiem.
Tak na wszelki wypadek.

czwartek, 8 maja 2014

Pół żartem, pół serio: iry... co?!

Środa. Wieczór.
Pędząc Srebrną Strzałą przez kolejne miasta, rozplanowuję ostatnie wolne minuty tego wieczoru. Tak, należałoby kupić w końcu do lodówki coś, co nie jest wódą, piwem, albo cebulą. I te, no, warzywa, owoce, witaminy jakieś by się przydały, urozmaicenie posiłków się znaczy. Tak. Kupię ziemniaki i piwo. Piwo jest z roślin, rośliny mają witaminy. Tak. To trzyma się kupy.

Wpadam do sklepu ze słuchawkami wkręconymi w uszy. Ostatnie niedobitki kupujących starają się wybrać jakieś zdatne do zjedzenia frukty, ekspedientki z nienawiścią miotają wzrokiem błyskawice w stronę spóźnialskich, ja zaś przy dźwiękach pieśni o jakichś cytrynach po południu, suszę zęby i z wdziękiem baletnicy przeskakuję pomiędzy mopiarkami pucującymi podłogę na zakończenie zmiany.

Ahhhh... sklep prawie pusty! Bosko! Przyjemny chłód bijący od lodówek studzi rozbiegane ciało, wędlina prężąca swe benzoesany i sorbiniany ciągnie się po horyzont, nic tylko korzystać z życia! Wybieram szybko jakieś dwa najmniejsze dostępne kawałki, które w założeniu były kiedyś świnią albo krową, dorzucam do tego majonez, kilka bułek i już mam wychodzić ze sklepu gdy...
...w lustrze dostrzegam swój pysk.

No kurwa.
Średnio to wygląda. Nie to, że kiedykolwiek wyglądało jakkolwiek lepiej, ale tym razem naprawdę nie jest za dobrze. Pomijam niedospane ślepia, czy odrobinę śliny w kącie ust, która pojawiła się w chwili szczególnie głębokiego zamysłu. Wszystko wskazuje na to, że wypadałoby się w końcu ogolić!
Golenie... o ile można to nazwać goleniem - daleko mi do męskiego zarostu który można chlastać siekierą, bliżej temu wszystkiemu do widoku kilku zapałek wbitych w gówno, ale tak czy inaczej wypadałoby czasami ten ryj doprowadzić do cywilizowanego stanu. Chwila rozmyślań: golarki nie mam, trzeba kupić odpowiedni sprzęt. Szybko odnajduję piankę do golenia, jakieś ostrza, przydałby się jeszcze jakiś płyn czy krem na gębę po goleniu żeby ryj nie palił...
Przechodzę wzdłuż regałów to w jedną, to w drugą stronę - jakby nic odpowiedniego nie widać. Dezodoranty, perfumy, kremy na dzień, kremy na noc, podpaski, tampo... e... nie, chyba za daleko zaszedłem, ale nie! Jest! Stoi Ona!
Ta buteleczka wygląda bardzo męsko. Tak jakby samczo. Można wręcz powiedzieć, że ten flakon aż kipi testosteronem - to musi być to!
Chwytam flachę i zaczynam się przyglądać naklejce:
...unikalny w swym składzie...
 o, to prawie tak jak ja, też unikalny!
... przebadany dermatologicznie...
ehekhem... no cóż... szybko odsuwam od siebie niewygodne wspomnienia...
...płyn do irytacji pochwy.
Do CZEGO?!!?!

Mózg wchodzi na najwyższe obroty. Zaraz, jak można irytować pochwę?! Ale... Może to jakiś krem po goleniu z afrodyzjakiem, a taka gra słów producenta na ulotce sugeruje, że użycie kremu powoduje, że pochwa wręcz irytuje się z niecierpliwości i pożądania? No coś w tym musi być... Rzucam okiem na dziwnie przyglądającą mi się ekspedientkę i wracam do lektury:

...płyn do irygacji pochwy.

Eeeeee... to irytacji czy irygacji? Wyciągam telefon, pora zapytać wujka Google czy pochwę się  irytuje, iryguje, czy co tam trzeba z nią zrobić. I dlaczego ma to mieć jakikolwiek związek z ogoloną gębą.
Wklepuję szybko w wyszukiwarkę swój irygacyjny problem i voila - jest! Faktycznie, irygacja. Obserwowany już przez dwie ekspedientki, w jednej dłoni dzielnie trzymam butelkę, w drugiej przewijam artykuł dotyczący trzymanej flaszeczki. Pewnie to ostatnia sztuka i te dwa babska chcą mi ją zabrać, dlatego się przyglądają. Przytulam mocniej opakowanie do piersi i czytam:

...irygacja pochwy zalecana jest pozbyć się z jej wnętrza...

O kurwa zgroza ja pierdolę święty armageddonie fuuuuuuuuuuuj!!! Zabierzcie ode mnie to paskudztwo!!! Odrzucam na regał flaszkę z obrzydzeniem wycierając dłoń w spodnie, zimne ciarki przelatują po plecach.
Jak można coś takiego sprzedawać w zwykłym sklepie drogeryjnym, przecież jakieś dziecko może to zobaczyć albo nawet wypić!!!

Oddalam się jak najszybciej z miejsca straszącego artykułami irygacyjnymi patrząc z niesmakiem na dwie zaśmiewające się ekspedientki. Też się kutfa mają z czego cieszyć.

*****

Krem po goleniu znalazł się po drugiej stronie regałów.
Udało mi się ogolić i nie pochlastać sobie całej gęby.
Teraz wyglądam jakbym zamiast ryja miał jeden wielki, gładki, niemowlęcy półdupek.

niedziela, 4 maja 2014

Pół żartem, pół serio: Czajniczek.

Wieczór. Chyba nawet późny. Jak przystało na prawdziwą, wyczekiwaną przez wszystkich wiosnę, pizga mroźnym złem, a niebo wyraźnie sygnalizuje, że zaraz zacznie zacinać deszcz. Zaczynam się powoli zastanawiać, czy jaja nie przymarzły mi do spodni.
Umęczeni wyprawą zakupową szukamy ciepłego miejsca, gdzie można siąść na dupie i napić się czegoś po czym będzie można kierować samochodem. Szybki przegląd znanych miejsc - wychodzi na to, że trochę jedzie patologią. Poza knajpami z piwem, knajpami z browarem i knajpami z wódą nikt nie zna innych lokalizacji. Teoretycznie jest jeszcze McDonald, ale widok rozwrzeszczanej, macającej się po kątach gimbazy nie jest czymś, czego potrzebuję do szczęścia.
Trafiamy do herbaciarni. Tak. Jakimś sposobem odpowiednie dwie szare komórki zderzyły mi się we łbie przypominając o dziwnej knajpie gdzie nie ma alkoholu i rozwrzeszczanych dzieciaków. Mam tylko nadzieję, że nie będzie też starszych pań pogrywających w bingo, lub przekomarzających się, który ksiądz rzucił ostatnio wznioślejszym kazaniem.

Wchodzimy. Jest ciężko. W powietrzu zapach czegoś, co przywodzi na myśli słonia przedzierającego się przez kwieciste zarośla, dziwnego żółtoskórego człowieka moczącego dupę na polu ryżowym, oraz mieszankę aromatu gandy, tytoniu waniliowego i kremu którym ś.p. Babcia smarowała sobie pięty żeby jej nie pękały. Ogólnie jebie jakimś nowym, nieznanym dramatem.
Stojąc zdezorientowani jak Trynkiewicz w celi z sodomitami, rozglądamy się dookoła. Jakieś słoiki na półkach, jakieś czajniki, wszędzie wisi pełno szmat, z głośników dobiegają dźwięki niewiasty pośpiewującej przy akompaniamencie jakiejś kobzy, czy innych skrzypiec zrobionych pewnie z kawałka kija i koziego jelita.
Totalny kosmos.

Sympatyczna Pani Gospodarz prowadzi nas w stronę jednej z wiszących szmat, za którą ukazuje się... UOooooooooooooo... pokoik! Dwa na dwa metry, maleńki stolik wysoki na 30 cm, dookoła jedno wielkie siedzisko, miękkie ściany, wszędzie wiszą jakieś materiały, ciepło, cicho, przytulnie, ja tu chcę zamieszkać!!!

Dostajemy karty menu mówiące równie dużo, co napisany odręcznie przez 60letniego lekarza wypis ze szpitala. Jakieś nazwy, jakieś znaczki, myślałem, ze tu będą jakieś zdjęcia tytek albo... ja wiem, obrazki z owocami czy coś, tymczasem na liście widnieją pozycję przywodzące na myśl nazwy zaklęć z H. Pottera, albo cytaty z jakiegoś łacińskiego atlasu chorób wenerycznych. Co to kurwa jest Żelazna Bogini Miłosierdzia?!?! Jakiś pornos?!!?
Po natrafieniu na Jaśminowe Smocze Perły wymiękam. Wygrzebuję się z pokoiku, zakładam buty, idę po pomoc.
- dzień dobry, nie chcę wyjść na ignoranta albo prostaka, ale pomocy. Ja nie wiem o co chodzi w tej karcie, do tej pory napicie się herbaty oznaczało jedynie zalanie torebki wodą!

Jestem naprawdę pełen podziwu dla Pani Gospodarz, która cierpliwie podsuwała mi pod nochal słój po słoju czekając, aż powącham, pomyślę, pomlaskam, a jeszcze większym podziwem darzę Ją za to, że nie wybuchnęła śmiechem, gdy rozpędzony w wąchaniu bez mała wsadziłem nos w koszyk z napiwkami biorąc go początkowo za kolejny zbiornik z jakimś magicznym suszem.
Po kilku minutach wybór został dokonany. Jakieś coś z czekoladą i to drugie z kwiatem czegoś tam. Wpełzam znów do nory i moszczę się na legowisku.

Cisza, spokój. Zmienia się muzyka. Kobzę zrobioną z patyka i jelita zastępuje rytmiczne postękiwanie jegomościa połączone z cichym pluskaniem strumyka. Zupełnie jakby ktoś nagrał odgłosy sraczki. Rozglądamy się po norce: wszędzie wokół jakieś materiały, na ścianach, na suficie, na oknie, nawet w drzwiach dynda jakby parawan. Bosko.

- wiesz co mi to przypomina? Człowiek jak był mały, to budował sobie bazy, twierdze, domki z poduszek, koca, kołdry, później chował się w tym z książką i mógł tak przesiedzieć cały dzień.
- o, to to, a później nie chciał z tego wyjść.
- a może bym coś takiego zrobił u siebie - rozmarzam się - w końcu jest też miejsce w mieszkaniu, skąd mógłbym wystawić stół i przeniósłbym tam kanapę i porozwieszał koce i powrzucał pełno poduszek i...
- ...i później wszystko by ci śmierdziało obiadem, bo przypominam że masz tam okno z kuchni na pokój.
No tak. Ciężko byłoby stworzyć relaksującą atmosferę pośród materiałów przesiąkniętych zapachem odgrzewanego, mamusinego bigosu i kiełbasy z cebulą.

Zanurzam się głębiej w legowisko. Fantastyczne miejsce.
Nagle odsłania się kotara, wchodzi Pani Gospodarz. Na tacy wnosi dwa czajniczki, filiżanki, ciasto... Uderzenie w twarz. Zapach dobywający się z czajniczków jest jak cios toporem w potylicę. Ogłusza. Otumania. Wręcz otępia. Podnoszę pokrywkę jednego z czajniczków, wąchamy... aromat wdziera się do wnętrza głowy, wypełnia ją po brzegi wyciekając uszami, cebulkami włosów, porami na całym ciele. Szok.
Nalewam pierwszą z herbat. Bierzemy po filiżance, przykładamy do ust, delikatny łyk...

...chciałoby się mówić, pisać, krzyczeć o aromacie, o bukiecie, chciałoby się myśleć o tym bogactwie które działo się w ustach, które zapełniało kubeczki smakowe od a do z, o tej kompletnej, pozbawionej jakichkolwiek niedociągnięć symfonii smaków, chciałoby się oddychać tylko i wyłącznie tym aromatem przepełniającym człowieka od ust, po czubek głowy, po czubki palców stóp, chciałoby się...
...ale z moich ust dobywa się jedynie:

- o kurwa.

Obok mnie rozlega się cichutkie:

- mhm... tak.

*****

Dzień później. Wieczór.
Nie wytrzymałem dłużej, niż jeden dzień. Godzina prawie 21. Z wywieszonym jęzorem lecę do herbaciarni licząc, że jest jeszcze otwarta. Chcę kupić coś na wynos. Chcę wepchnąć nos do każdego z tych pojemników, chcę znów poczuć te symfonie smaków, siorbać, mlaskać, ciamkać, smakować, pieścić językiem, tylko skąd ja kurwa u siebie wezmę czajnik do przelania tego dziadostwa?!
I czym to zaparzę? W słoiku?!

Zdążyłem. Kupiłem. A w mieszkaniu znalazłem czajniczek. W kwiatki malowany.
Dzień dobry, to ja. Prawdziwy Samiec. Z porcelanowym, kwiecistym czajniczkiem w dłoni.
Niech znów się zacznie orgia.

Dziękuję.

Jedenasta. Niedziela. Ledwie widzę na oczy.
Po lewej kawa, po prawej koce, kawałek dalej czajniczek którego stąd nie widać. I filiżanki.

We łbie spokój.
To dzięki Wam wszystkim. Nigdy bym nie pomyślał, że tak wiele osób będzie mnie pilnować, asekurować, doglądać, sprawdzać, czy wszystko jest ok.
Dziękuję Wam za dziesiątki sms`ów, telefonów z pytaniem czy żyję, czy jest ok, czy czegoś mi potrzeba. Dziękuję za znoszenie moich kiepskich dni, za wyciąganie mnie z domu, za wpychanie na ścianki, za wyciąganie do jaskiń, za wypychanie na rower, rolki, za wyszarpywanie z marazmu i za to, że potrafiliście czasami ze mną posiedzieć i po prostu pomilczeć jeśli była taka potrzeba.

Świat jest dziwny. Kiedyś chciałem zdobywać wszechświat, miałem siebie za Pana Wszechświata, Prawdziwego Samca, istotę nieśmiertelną, niepokonaną. Życie dało mi lekcję pokory. A Wy, którzy mnie otaczacie, pomogliście przetrwać to wszystko.

Dziś jest niedziela. Kończy się bardzo dziwny długi weekend. A w zasadzi dziwny tydzień. Albo i dwa. Pojawiły się zmiany, powoli następuje ruch ku przodowi, jakoś tak nagle wszystko od najdziwniejszej, najbardziej zaskakującej strony zostało pchnięte ku lepszemu. Być może nie do końca ogarniam wszystko co się dzieje, być może obawiam się zmian które następują, ale jest w tym wszystkim szansa na lepszy czas. Jest nadzieja. I zaczynam witać i żegnać dzień uśmiechem.

Nigdy bym nie pomyślał, że jest wokół mnie tylu przyjaciół.
Że tyle osób dostrzega moje istnienie, bądź nieistnienie.
Jesteście wspaniali.
Dziękuję.

środa, 30 kwietnia 2014

Mosty

Piąta rano. Budzik nieubłaganie przypomina, że należy wstać. Jeszcze dziesięć minut, błagam... Przestawiam budzik o 10 minutek i momentalnie zapadam w...
...krokodyl mruga w stronę chyba-nietoperza. Krokodyl, na którego trzeba uważać podczas karmienia  sałatą, bo krokodyl ma taki jeden ostry ząb którym potrafi dziabnąć. Więc płynie ten krokodyl od sałaty w stronę krawędzi łózka, a ja poprawiam sobie poduszkę w taki sposób, żeby pomiędzy mną a krokodylem była bariera nie do przejścia. Wiem, że krokodyl jeśli będzie inteligentny, to przejdzie sobie mostem, ale z drugiej strony nie za bardzo może, bo na moście jest dużo potłuczonych butelek i krokodyl mógłby poranić sobie na szkle łapy a nietoperz potargałby skrzydła. Tylko o co chodziło z tym skorpionem, przecież one z krokodylem nigdy się nie lubi...

Piąta dziesięć.
Trata ta ta pim pi rim pim znów oznajmia budzik. Kurwa.
Nie otwierając jeszcze oczu, wyplątuję się spod kołdry. Macam okolice poduszki nadal mając zamknięte ślepia - nie namierzam krokodyla. Wstaję. Biorę torbę z ciuchami treningowymi i idę do łazienki. Staję nagi przed kabiną prysznicową, z tą torbą w ręku.
No tak.
Odrzucam torbę, włażę pod prysznic.

*****

Jestem rozkosznie przemęczony. Od trzech(?) dni nie dosypiam. Lecę nieustannie na ryj, walczę w nocy z krokodylami, nad ranem uczestniczę w starciach z własnym niewyspaniem, a pomimo to gdzieś we łbie powoli rodzi się spokój. Cisza.
Dziesięć kilogramów wyparowało. Spadek wagi chyba zaczyna hamować, chyba zaczynam znów być głodny, chyba nie powinienem jeść przed snem, ale gdy tak jak wczoraj po północy wracam do mieszkania spokojniejszy i wyciszony - budzi się żołądek. Bestia bez dna, nieskończona otchłań domaga się ofiar, domaga się świń i krów i tony ziemniaków (znaczy się, że jakieś zdrowe warzywo niby musi być). Więc przysypiając na jedno oko wsadzam sobie do twarzy kawałek kurczaka, zagryzam pomidorem, szukam chleba, pomidora zamiast posolić - posypuję curry, zamiast wgryźć się w pajdę - wsadzam sobie w twarz deskę do krojenia i dopiero czując, że ten chleb jest jakiś twardy - wyjmuję oślinione drewno z gęby śmiejąc się z siebie.

*****

Godzina zaraz-północ. Mknę Srebrną Strzałą w stronę mieszkania. W głośnikach "sun to me", we łbie cichy szum, przed gębą pusta droga. Jakoś tak ręce i nogi i wszystko inne zamiast kierować Strzałę w stronę łóżka, sprawiają, że trafiam na wąską drogę pnącą się kawałeczek w górę, na mały asfaltowy plac gdzie lubiłem wieki temu przychodzić, by popatrzeć w dół, w stronę centrum, pustego parkingu, rzeki, linii tramwajowej, żeby zerkać w okna majaczących gdzieś w oddali budynków i zastanawiać się, jak te ostatnie, nieśpiące niedobitki spędzają noc. Czasami próbowałem sobie wyobrazić ludzi krzątających się wokół własnych spraw, odgadnąć co się dzieje w ich głowach, ale prawda jest taka, że jeśli ktoś nie śpi o tej godzinie, to znaczy że wyżera coś z lodówki, ogląda idiotyczny film, albo po prostu wstał żeby się jeszcze przed snem wysrać.

Pojechałem wczoraj w nocy tam, na ten plac, wyszedłem z samochodu, zapaliłem papierosa i zwróciłem gębę w stronę centrum miasta. Zamiast pustych ulic zobaczyłem wielką blaszaną ścianę budynku. Jakim sposobem, kiedy, jakim cudem ktoś tam coś wybudował? Co za idioci mieli czelność zasłonić mi moją prawie-panoramę miasta?
Jak zwykł mawiać klasyk: "a to chuje".

*****

Nadchodzi długi weekend.
Jeszcze nie do końca wykrystalizowały mi się plany, pomysły. Autostrada, autostop trochę jakby wzywają, trochę jakby i rower coś tam starał się powiedzieć. A mi się chce tylko i wyłącznie wrócić do krokodyla, goniących się ryb i zapachu towotu.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Ósmy arbuz.

Zawsze doprowadzali mnie do szału ludzie, którzy przez 3 godziny wybierają sałatkę na stoisku garmażeryjnym. Wybierali jedną sałatkę, do wyboru mieli jedną z trzech. Nie czterdziestu, nie siedemnastu, nawet nie sześciu. Ale z trzech.
Ja wyboru jednej z trzech sałatek dokonałem w ciągu zaledwie 4(!) minut.
Kobitka, która zza moich pleców chciała dopchać się do wędlin stojących obok sałatek, próbowała mnie zabić wzrokiem. Peszek.

Niesamowite jest, jak wiele rzeczy dostrzega człowiek próbując poukładać sobie życie na nowo. Powstają w głowie nowe teorie, prawidła, wnioski na podstawie których należy postępować w przyszłości...
...i tak np. płyn do płukania jak jest niebieski i tani to będzie walił pawiem, jak będzie mega tani i różowy to znaczy, że śmierdoli niedomytym pędzlem. A żółtych i drogich nie można kupować, bo takim płynem zawsze pachniały Jej rzeczy. A przecież należy unikać sytuacji, gdy człowiek wsadzi twarz w świeżo wyprane gacie by wwąwichwać się we wspomnienia, prawda? I nie chodzi tu o babranie się w przyszłości, bardziej o możliwość pomylenia czystej bielizny z brudną: w najgorszym przypadku człek może wjechać paszczą w kawałek odpowiedzialny za ochronę pierdziawy, a wtedy o jeden sztach za daleko i problem mamy gotowy.

Nowe nauki, nowe sposoby na to, jak zagospodarować czas. Skały, liny, jaskinie, cokolwiek, rower do bólu, trening do porzygu i jak najmniej przebywania w mieszkaniu. I fajka za fajką.
Tak ostatnio kalkulowałem: jeśli papierosy są sposobem na stres i sex też jest sposobem na stres, to w zasadzie nie wiem, czy nie bardziej opłaca się chodzić na dziwki niż kupować papierosy. Muszę tylko zasięgnąć opinii jakiegoś lekarza co jest gorsze: rak płuc, czy niedoleczony syfilis.

Dzień po dniu poznaję świat i siebie samego na nowo. Niesamowite jest, jak człowiek stara się podświadomie organizować substytuty tego, co utracił. Pranie rzucam obok pralki dokładnie tak samo jak Ona rzucała, klucze rzucam tam gdzie Ona dawała swoje. Mam nadzieję, że nie zacznę kupować sobie tamponów i nie nasram obok pluszowego konia wyobrażając sobie, że to robota Merdatego.

Wtorek wieczór. Dziś wyjątkowo bez treningu. Ale to i dobrze, chyba coś sobie naciągnąłem włażąc wczoraj na ścianę. Ręka odpocznie, nogi odpoczną po trzech dniach solidnego pedałowania, może nawet jakiś film pooglądam. Jeszcze tylko nocny spacerek wokół miasta by wykończyć się przed snem i gotowe - kolejny dzień udało się przeżyć. I nawet nie zwyzywałem jakiejś parki bezczelnie obściskującej i liżącej się na ławce pod moim oknem.
Jak to było?
"Całująca się para tworzy jeden organizm z odbytami na obu końcach przewodu pokarmowego".

Dobranoc.

środa, 16 kwietnia 2014

Degustacja

Piątek. Dzwoni telefon. Odbieram:

- Dzień Dobry, dzwonię z firmy XYZ. Bardzo miło mi Pana poinformować, że został Pan wylosowany do grupy szczęśliwców, którzy otrzymają od nas zaproszenie do centrum konferencyjnego XYZ na pokaz oraz degustację...
- ...nie, dziękuję - przerywam - nie jestem zainteresowany.

*****

Poniedziałek. Dzwoni telefon. Odbieram:
- Dzień Dobry, dzwonię z firmy XYZ. Bardzo miło mi Pana poinformować, że został Pan wylosowany do grupy szczęśliwców, którzy otrzymają od nas zaproszenie do centrum konferencyjnego...
- Nie - przerywam- nie wyrażam zgody na otrzymywanie od Państwa jakichkolwiek zaproszeń i tym bardziej ukrytych pod nimi ofert handlowych. Domagam się usunięcia mojego numeru telefonu z Państwa bazy danych.
Rozłączam się.

*****

Wtorek, dzwoni telefon. Odbieram
- Dzień Dobry, dzwonię z firmy XYZ. Bardzo miło mi Pana poinformować, że został Pan wylosowany...
Rozłączam się bez słowa.
Już znam na pamięć ten nr telefonu.
Tego samego dnia po godz 17 komórka znów zaczyna skakać po stole. Zerkam na wyświetlacz - znów firma XYZ stara się mnie przekonać, że odczuwam potrzebę uczestnictwa w ich zajebistych pokazach. Nie odbieram.

*****

Środa. Dzwoni telefon. XYZ.
Odbieram.
- Dzień Dobry, dzwonię z firmy XYZ. Bardzo miło mi Pana poinformować, że został Pan wylosowany do grupy szczęśliwców, którzy otrzymają od nas zaproszenie do centrum konferencyjnego XYZ na pokaz oraz degustację...
- Przepraszam, czy mogę wejść w słowo?  - przerywam słyszaną po raz kolejny, tę samą regułkę.
Niewieści głos po drugiej stronie nieco zdziwiony jakby zawiesza się na moment. Wychodzi na to, że teraz mogę mówić. Więc mówię:
- Drodzy państwo, dzwonicie do mnie któryś raz z kolei, za każdym razem wyraźnie staram się Państwu dać znać, że  nie jestem zainteresowany waszą ofertą. Niestety jakkolwiek cywilizowana forma przekazu do Państwa nie chce dotrzeć, więc może zmienię nieco poziom, zapewne dopasowując się do Państwa. Czy możecie się łaskawie odpierdolić od mojego numeru telefonu i więcej nie truć mi dupy swoimi zjebanymi ofertami dotyczącymi koca z kapy renifera czy garnków z ssącą przystawką do robienia lod...

...niestety nie było mi dane dokończyć. Rozmówczyni przerwała rozmowę.
Zapisuję sobie ten nr w kontaktach. Gdy następnym razem zadzwonią, odegram rolę jakiegoś perwera trzepiącego kapucyna podczas rozmów z konsultantami. Bez względu na ich płeć. O, właśnie tak. Muszę tylko dokładnie zapamiętać ten ułożony już tekst o zużytej bieliźnie, zapachu pachwin i czekoladowym nosku.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Kwestia sondy...

Przez to wszystko co się ostatnio działo, zapomniałem o sondzie. Pora podsumować ostatnią, a w zasadzie dwie ostatnie, bo mieliśmy pytanie osobno zadane Prawdziwym Samcom i Niewiastom.


Noszenie przez Niewiastę ciuchów faceta innego niż Jej obecny to:

a) Zdrada! Na stos!
b) Faux pas
c) Nic złego


27% Niewiast stwierdziło, że to zdrada, reszta niech idzie smażyć się w smole, lafiryndy jedne.
74% Prawdziwych Samców także potraktowało noszenie ciuchów obcego faceta za akt zdrady. Reszta pewnie goli sobie nogi i waginy.

Dziękuję za uwagę i pozdrawiam.

A temat następnej ankiety wymyślcie sami. Czekam na komentarze z propozycjami.

Tic Tac, ziuuuuuuuuu i plum.

Zrozumiałem wczoraj jedno: rozpoczęty kurs nurkowania to nie będą zajęcia o zapierdzielaniu w maseczce 3 metry pod wodą. To nie będzie  zerkanie na rybki i homarki i pytongi podwodne pasące się pośród malowniczych, zatopionych opon i wózków sklepowych. I nie będzie to beztroskie pluskanie się na płyciznach w towarzystwie roześmianych niewiast ponętnie bujającymi swoimi... butlami z powietrzem.
Nie.

Zrozumiałem wczoraj, że wsadzą mnie w wielki gumowy kondom z dziurą na łeb, obwiążą jakimiś rurami, dadzą na grzbiet butle. Na koniec dociążą ołowiem i wdupią mnie do wody.
Może mi ktoś wyjaśnić, po co jestem na kursie nurkowym?
Przecież jedyne co potrafię zrobić w wodzie to jakuzzi, a najlepszą dla mnie formą zabaw na basenie jest tajniackie podrzucanie do wody Lionów.

*****

...jedziemy na kurs. Najwspanialszy-Z-Bliźniaków za kółkiem, po jego prawicy Najstarszy-Od-Jaskiń (wow, nowa postać!), człowiek który mając kawałek sznurka w ręku potrafi zrobić wszystko, nawet jest w stanie stworzyć węzeł, dzięki któremu może sam siebie ciągnąć na sankach.
Gdzieś z tyłu ja, upchany pomiędzy torbę, fotelik dla dziecka i dziwne coś, czego Bliźniak nie sprzątnął z podłogi od pół roku. Coś dziwnie na mnie zerka. Ja zerkam na Bliźniaka - ten jak zwykle pędzi przez miasto szerząc wiarę - ludzie widząc jak jedzie zaczynają się modlić i wzywać imię Pana. Inne rzeczy też wykrzykują, ale nie wypada cytować.
W każdym razie zerkam na Bliźniaka. Ten mając na twarzy grymas sowy cierpiącej na zapalenie spojówek wbił wzrok w drogę i pruje do celu. Staram się nie widzieć wskazówki licznika prędkości, staram się ogólnie nic nie widzieć i nie słyszeć i nie zastanawiać się, czy to na czym przed chwilą podskoczył samochód było kamieniem, dziurą w asfalcie, czy czyjąś nieudaną próbą umknięcia sprzed kół samochodu.

Chcąc odwrócić swoją uwagę od faktu, że Najwspanialszy-Z-Bliźniaków kieruje nadal mając nogę w gipsie, zaczynam się dzielić swoimi przemyśleniami ze współtowarzyszami. Jak to faceci z facetami. 


...Wiecie, rozgryzłem jedną z tajemnic wszechświata. Tajemnicę Tic Taców.
Przez całe życie zastanawiałem się, jak to jest, że Tic Tac ma dwie kalorie i jest reklamowany jako produkt zawierający dokładnie taką ilość kalorii, jeśli wszędzie, i w reklamach i w życiu Tic Taci żre się po dwa?
Przecież to jest wbrew zdrowemu rozsądkowi. Każdy mówi: 
- chcesz tic taca?
- chcę
I daje dwa. Nie ze względu na szczodrość, ale tak się już przyjęło, było jest i będzie. Z czego to się bierze? Przecież człowiek mając zapędy do upraszczania świata, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem zamiast dwóch małych Tic Taców, wolałby zeżreć jednego, dwa razy większego cukierka zawierającego 4 kalorie! Mniej problemów przy wydobywaniu dziadostwa z pudełeczka, mniej liczenia przy częstowaniu, Ogólnie świat staje się prosty i mniej skomplikowany, a my mamy więcej czasu który możemy poświęcić na wyjaśnienie kolejnych zagadek wszechświata. 
Zastanawiałem się więc długo, dlaczego nie jeden tic tac dwa razy większy. I któregoś dnia spróbowałem wziąć jednego Tic Taca zamiast dwóch i wiecie co? To jest całkiem inna bajka. Człowiek musi brać po dwa Tic Taci bo mając w twarzy dwa cukierki można sobie językiem pocierać je wzajemnie i uwalnia się wtedy i szybciej i więcej smaku! Więc nawet jeśli człowiek by kupował dwa razy większe Tic Taci to i tak żarlibyśmy po dwa!

W samochodzie zapadła cisza. Nawet radio na moment przestało grać. Z niecierpliwością czekam na aplauz, na wybuch radości, na gratulacje i komplementowanie mojego geniuszu, na wspólną analizę moich wniosków, lecz jedyne co dochodzi do moich uszu, to wypowiedziane półgębkiem słowa Najstarszego-Od-Jaskiń w stronę Bliźniaka:


- ty, ale on to jednak jest jakiś taki trochę jebnięty, nie?

Nikt mnie nie rozumie. Nikt.

*****

Wieczór. Mościmy się na krzesełkach wyczekując rozpoczęcia kolejnych zajęć w ramach kursu. Za oknem po prawej widać w dole basen i masy ludzi taplających się w wodzie. To ktoś do wody skoczy, to ktoś kogoś wepchnie, na końcowym torze szkółka pływacka ławicą pokonuje kolejne metry toru. Najstarszy-Od-Jaskiń z Najwspanialszym-Z-Bliźniaków roześmiani co chwilę zagadują o rurze Najstarszego. Że jest fajna i ogólnie niezła i jest na sprzedaż i mogą mi polecić spróbowanie z tą rurą. Nie wiem co chłopaki w temacie rur robili pod namiotami na przedostatnim wyjeździe, ale na wszelki wypadek odsuwam się od obu nadal dopytując o co w końcu chodzi.
- bo widzisz - zaczyna tłumaczyć Najstarszy - kiedyś podczas nurkowania zachłysnąłem się wodą i rzygnąłem do tej rurki i jak ten paw poszedł górą to wokół tej rurki zebrały się takie małe kolorowe rybki i tak to zjadały a ja tak rzygałem oglądając te rybki jak one tak jadły....

Kurwa, co ja tu robię?! To pod wodą można puścić pawia?!

- ...no tak - wybudza mnie z zamyślenia Najwspanialszy-Z-Bliźniaków - z używanym sprzętem to tak właśnie jest, że czasami pewnych rzeczy lepiej nie kupować. Na przykład pomimo, że lubię lumpeks, to nie kupiłbym np. spodenek kolarskich, bo mało kto wie, w jaki sposób kolarze ich używają podczas trenin...

...ej ej EJ EJ EJ!!! Zaraz zaraz! Przecież ja kupiłem sobie spodenki na rower w lumpie i są wygodne i mają tą poduszkę i nic mnie nie boli i czy jeśli one były z lumpa to znaczy, że ktoś w nich swoimi... o jezu.

- żartujesz, prawda? - zapytuję Bliźniaka.
- no nie, serio.

- a ja tak się cieszyłem ze znalezionych w lumpie spodni na rower... i już nawet w nich jeżdżę od kilku dni...


Eksplozja rubasznego śmiechu rozniosła się szerokim echem po terenie aquaparku.
Moje życie jest do dupy.

******

Środa. Bardzo późny wieczór. W zasadzie środek nocy.
Na podłodze leżą spodnie na rower. TE spodnie. Oglądam je z lewej, z prawej, gąbka niby nie jest wysiedziana, nie widać żeby były używane, łoniaczy obcego pochodzenia także nigdzie nie stwierdzam.
Ale wąchać pieluchy nie będę.

A srał to pies, wrzucam spodnie kolejny raz do pralki, tym razem ustawiając wyższą temperaturę.
Teraz już nie będę się przejmował. W końcu gdyby coś w nich było, to już by mnie swędziało. O.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Nie mam pomysłu na tytuł.

Świat zwariował. Przyjmuje całkiem obce, niecodzienne, nieznane mi wcześniej formy.
Wszystko wygląda i zachowuje się inaczej. I wymaga jakiegoś takiego dziwnego podejścia do sprawy.

Wszystkiego trzeba uczyć się od nowa.
Pomidorowej. Pomidorowej też trzeba uczyć się od nowa. Miałem ugotować mały garnek, wyszła mi pasza w ilości będącej w stanie zaspokoić potrzeby sporego regimentu armii radzieckiej. Nie mogę już patrzeć na pomidorową, a z garnka nic a nic nie ubywa. Miałem nadzieję, że trochę, nie wiem, wyparuje samo z siebie czy coś, ale gdzie tam.
Merdaty też jakby z niepokojem zerka na ten garnek. Zupełnie jakby się obawiał, że spodziewam się od niego pomocy w zeżarciu cysterny zupy. Gdyby był porządnym psem, to sam by poprosił żeby mu nalać.
Kurde, może ona jednak nie była taka smaczna, jak mi się wydawało?

*****

Pękły mi spodnie na dupie. Tak standardowo, znaczy się od prania, bo te proszki teraz takie jakieś agresywne są oczywiście. Nie to że przytyłem czy coś, wręcz przeciwnie. W każdym razie pękły. Jedne z ulubionych. Taka mała dziurka, tak się rozeszło, tak jak zawsze, gdy spodnie dochodzą do wniosku, że chcą oddać duszę panu i zakończyć swój żywot w śmietniku, pośród obierek ziemniaków, łupin cebuli i kociego gówna wyrzuconego z całą zawartością kuwety.
I nie wiem co z tymi spodniami zrobić. Wcześniej wystarczyło pójść do Teściowej, uśmiechnąć się ładnie, pierdzielnąć słodkie ślepka i już. Frrrrrrrrut frrrrrrrrrut na maszynie i spodnie były zreanimowane. A teraz? Jakoś nie wypada, jakoś się nie godzi. W zasadzie mógłbym spróbować zrobić z tym coś sam, ale biorąc pod uwagę moje zdolności krawieckie i fakt, że jedyny ścieg jaki znam to "na kurzą dupkę", spodnie wychodząc spod moich rąk mogłyby przypominać wiele rzeczy, ale z pewnością nie ten element ubioru, który naciąga się na część ciała odpowiedzialną za siedzenie i pierdzenie na kota.

Trzeba było więc iść po spodnie. Kupić jakieś. Nigdy w życiu nie wiedziałem, że jednoosobowy zakup spodni jest tak złożonym procesem logistycznym. O ile jeszcze ogarniam gdzie są lumpeksy, tak już kompletnie nie wiem na których wieszakach czego szukać. Kolory jakieś, wzory, materiał taki, sraki, owaki, nawet nie można się zorientować, czy to co człek próbuje naciągnąć na dupsko, nie jest gaciami damskimi.
Tak, wbiłem się dziś w spodnie z jakimiś... chuj wie co to było, cekiny jakieś? Bez mała zabiłem się w przymierzalni starając się ukryć kompromitujące gacie na zadzie. Sądząc z ciszy, która zapadła na hali, chyba jednak nie zdążyłem się ukryć i dane mi było olśnić wszystkich zebranych dupskiem zdobionym cekinami układającymi się w napis LOVE.
Ja pierdolę.

Sklepy są straszne. Wieszaki są straszne. Zawsze wystarczało zamerdać ciuchem w stronę Najwspanialszej-Z-Żon i zapytać - "a to?". Spojrzenie pełne politowania lub zadowolenia zawsze jednoznacznie sygnalizowało, czy mam się udać do przymierzalni z odkopanym znaleziskiem, czy też lepiej iść powiesić się na najbliższym wieszaku by nie robić więcej wstydu podczas zakupów.

Lumpex. Niekończąca się składnica pomysłów, towarów, potencjalnych błędów zakupowych i kusząco niskich cen. Poszedłem tam po spodnie. Jeansy. Wyszedłem z jakimiś super-mega ocieplanymi spodniami narciarskimi składającymi się ze sryliona warstw odciągających pot, wodę i pewnie też bąki, wyszedłem stamtąd z koszulką której nie planowałem kupić, wyszedłem stamtąd ze spodniami na rower. Takimi wyściełanymi w kroczu jakimś amortyzatorem, ze specjalnymi kieszeniami i w ogóle milionem udogodnień. O i ile jeszcze koszulka się przyda, spodnie na rower też wykorzystam, to może mi ktoś wyjaśnić na chuj mi spodnie snowboardowe wczesną wiosną?
Przecież nie potrafię jeździć na żadnej desce, a jakikolwiek mój kontakt ze śniegiem kończy się zazwyczaj przeziębieniem, lub wyrżnięciem ryjem w zaspę.

Zakupy. Kolejny lumpex. Kolejne przymiarki - nie mam na to nerwów. Spotykam gdzieś w międzyczasie kogoś ze szkoły, wchodzimy razem do lumpa więc liczę, że kobiece oko pomoże mi wyłapać coś w moim rozmiarze - ale nie. Zdziwienie, zaskoczenie w związku z rozstaniem z Najwspanialszą-Z-Żon przysłaniają wszelkie inne kwestie. Kurwa, ale ja potrzebuję teraz spodni, a nie pogadanki o tym jak co dlaczego i co teraz.

Poddaję się.
Wchodzę do sklepu gdzie można kupić nowe spodnie. Jakiś outlet. Wykosztuję się, odżałuję, ale podejdę do pierwszej lepszej sprzedawczyni i poproszę o pomoc. Przynajmniej w teorii powinna wiedzieć, jak określić moje rozmiary, więc przy dobrym wietrze ten jeden problem będzie z głowy.
Taki chuj. Pierwsza ekspedientka ogląda, czy tips jej się nie odkleił, druga chwali się trzeciej jakąś techniawką z telefonu. Obsługa - pełna profeska.

Wyłapuję więc z tłumu sprzedawców kobietę w wieku jurajskim, której wiek jednoznacznie wskazuje, że o życiu wie już wszystko. Więc pewnie na rozmiarach też się zna. Bingo. Bierze mnie na bok, wyciąga miarkę, mierzy w każdą ze stron, to raz wzdycha, to raz coś mamra pod nosem, liczy, kalkuluje, dodaje odejmuje, sięga do wieszaka i wyciąga coś, co wygląda rozmiarowo na ciuch dopasowany do mojego zada. Tak, dopasowane spodnie. Żółte.
Ja pierdolę.
Tłumaczę więc, że to tak nie za bardzo, że bardziej stonowane, że z kolorów to tak bardziej czarne, szare, zielonkawe, takie te, no, niebieskie takie bardziej ciemne trochę jakby popiołem ktoś obsypał, albo atramentem usmarował... Bez mała widać, że kobieta prawie chce zapytać, czy szukam ciuchów na stypę.
No w zasadzie to tak.

Dostaję dwie pary. W jednych cały osprzęt lata mi jak serce Dzwonu Zygmunta i ogólnie wyglądam jakbym sieknął kretem w pieluchę, kolejne znów są tak obcisłe i opinające, że mogę w lustrze rozpoznać odznaczające się na materiale poszczególne włosy łonowe. O losie złośliwy...
Za którymś razem pojawiają się Te spodnie. Nie wiem jaki mają kolor. Taki niejednolity. Zakładam je na zad. Prawie idealne. Jak się trochę rozciągną, będą ok.
Wstrzymując oddech zerkam na cenówkę. Dziewindziesiont dziewińć. O matko. Jakimś sposobem nie zwalam się na ziemię niczym porażony piorunem, uspokajam oddech, podejmuję męską decyzję. Biorę. A co mi tam.
- poproszę te spodnie, pasują. Normalnie powinienem Panią uściskać w podziękowaniu za pomoc.
- ależ nie ma sprawy, po to tu jestem.
Macam jeszcze przez chwilę materiał spodni. Jest jakiś inny niż zwykle. Taki... Niby delikatny, ale mocny.  I przyjemny w dotyku.
- dziwny materiał - zagaduję - takiego jeszcze nie miałem...
- a bo to są spodnie, wie Pan, w sklepie firmowym wyżej kosztują normalnie trzysta złotych.

Trzysta zeta za spodnie? To co one robią, masują jądra i mają opcję automatycznego ssania?!

- eeeeeeeeeeee... - zapytuję inteligentnie - to co to jest za firma?
- proszę przyjrzeć się metce.

Odginam materiał, patrzę na metkę. Kurwa, znów konie.

*****

Właśnie napierdolony koleś przy stoliku obok zacząć smęcić na pół knajpy, że teraz jest przesrane bo za pół roku kończy 20 lat a on nadal jest sam. Ile sąd wlepia za wbicie komuś w dupę butelki piwa przy założeniu, że oskarżony działał w afekcie?

*****

Późne popołudnie.
Wmuszam w siebie czikenburgera własnej produkcji. Osiągnąłem mistrzostwo - stworzyłem najobrzydliwsze na świecie danie fastfoodowe. Jeśli po tym nie rzygnę na treningu, to będzie cud.
Przeżuwam paszę kęs po kęsie zerkając bezmyślnie na zakupy leżące na kanapie. Spodnie narciarskie, spodnie do-chodzenia, spodnie na rower. Koszulka - z jakimś dziwnym kolesiem. I jeszcze jedna. Niebieska. Najwspanialsza-Z-Żon zawsze powtarzała, że nie mam się ubierać tylko w czarne kolory. Kupiłem więc niebieską koszulkę z jakimś diabełkiem. Problem w tym, że ten kolor pasuje mi jak spojler do traktora. Nie wiem, do czego będę to miał później dopasować, jeśli nie mam innych ciuchów w podobnych barwach. Chyba przyda się jak już całkiem zsinieję na ryju od tego wszystkiego.

*****

Czwartek. Pora dopić piwo, zapalić jeszcze fajkę i zwijać się do domu.
Jutro piątek. Kolejna walka o to, by zamęczyć się w ciągu dnia na tyle skutecznie, żeby wieczorem paść na twarz nie mając przed snem siły na myślenie o czymkolwiek.

Za to kaktus ożył.
Kto by pomyślał, że kaktusa jednak też należy czasami podlać.