wtorek, 21 sierpnia 2012

Sonda!

Pora pochylić się znów nad ankietą ;) Ostatnio zastanawialiśmy się, co jest wg Was najokrutniejsze w WC.
Wyniki pokazały, że równie straszne są Wam nieznane łoniacze na desce, co ciepło deski ogrzanej obcym zadem:

NAJOKRUTNIEJSZA RZECZ W WC, TO:


  1. Nieznanego pochodzenia włos łonowy na desce sedesowej 49 głosów (57%)
  2. Ciepła deska sedesowa ogrzana zadkiem nieznanego pochodzenia 46 głosów (54%)
  3. Zimna deska sedesowa 17 głosów (20%)


Startujemy od razu z nową sondą. Tym razem całkiem poważne pytanie ;) Zapraszam na dolną część bloga - głosujcie!


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zakaz pedałowania.

Niezbędny, nudny wstęp:

Rok 2003. Chyba.
Wracając z kolejnej wyprawy w stronę dowolną, utknąłem po północy w mieście istot, które idąc śpiewają, a stojąc śmierdzą. Znaczy się w mieście pielgrzymów.
Częstochowa. Sennym wzrokiem sunę po rozkładzie jazdy PKP. Jak nie patrzeć, czeka mnie ponad 2godzinna katorga oczekiwania na najbliższy pociąg. Całe szczęście - mam ze sobą niezastąpionego towarzysza podróży: książkę! Szukam więc na dworcu miejsca które będzie godnym tego, bym osadzil na nim swój zad szlachetny. Ławeczki wyglądają zachęcająco, jednak za ciemno tam będzie by czytać. Pod ścianą już rozłożył się okazały paw, kawałek dalej kilku bezdomnych urządziło sobie zawody, który z nich rozkoszniej puści nosem bąbelek przez sen.
Słodko.

Na pięterku częstochowskiego dworca znajduję miejsce, gdzie ochroniarz ma swoją kanciapę. Obok kanciapy stoi słup, nad słupem źródło światła, podłoga czysta, widok w dół zacny, można się rozkładać! Demontuję ze swego organizmu plecak, rozwijam karimatę, moszczę się niczym kura mająca zamiar srutnąć frutti-di-czikenem (znaczy się jajko znieść), będziemy czytać!
Cisza... Na dole bezdomny mamra coś przez sen. Ze stróżówki ochroniarzy słychać siermiężne pochrapytanie stróża mojego bezpieczeństwa. Idealna cisza. Jedynie ćma tłucze skrzydłam latając na pawiem, który swymi barwami przywiódł jej na myśl łąkę pełną kwiatów. Jednak ćma nie siada, zupełnie, jakby zapach cofniętej paszy nie zgadzał się z wonią kwiatów...

...otwieram książkę i wpadam w wyimaginowany świat bohaterów obcinających sobie głowy toporami, siekierami, wyrywających sobie flaki przez gardło i wznoszących modły do czegoś prastarego i ohydnego. Rozkosz!

Słyszę kroki. Podnoszę wzrok znad kartek i zerkam w dół. Nikogo nie widzę. Obracam się dookoła obserwując pięterko - ktoś się zbliża. Lat - trochę ponad 40. Ubrany jak przeciętny zjadacz chleba, z twarzy podobny do nikogo. Taki statystyczny Jan Nowak z lekką nadwagą. Nasz wzrok się krzyżuje, jegomość podchodzi i rozpoczyna dialog:

- Dzień dobry!
- A dzień dobry.
- Nie przeszkadzam?
- Nie, skąd :)
- A widzę, że Pan na pociąg czeka?
- Tia, jeszcze trochę ponad dwie godziny, dobrze, że mam co czytać.
- A to daleko Pan jedzie?
- Nie, jakieś 1,5 godziny na południe.
- Aha...

Następuje niezręczna cisza... Widać jak trybiki w głowie jegomościa pracują z zawrotną predkością, starając się podtrzymać rozmowę. W końcu nieznajomy wypala:

- To ja może bym do siebie na herbatkę zaprosił? Mam takie maleńkie, przytulne mieszkanko 10 minut od dworca...

Zwarły mi się pośladki. W tym momencie na moich twardszych od stali półdupkach kowal mógłby kuć podkowy.

- Eeeeeeee, nie... Może nie... Ale dziękuję za zaproszenie.
- A proszę bardzo, przepraszam, jeśli niepokoiłem... Dobrej nocy.
- Dobranoc.

Jegomość odchodzi w mrok. Na dworcu znów zapada cisza. Ochroniarz niezmiennie pochrapuje, bezdomny na dole cicho brzęcząc butelkami przewraca się na 2gi bok.

Kurwa. Miałem branie!
Wracam do książki. Piętro niżej ćma rozpaczliwie tnie skrzydłami powietrze starając się odkleić od 2go wcielenia czyjejś kolacji. Tak, paw zdecydowanie nie był kwiatkiem.

*****

Rok 2004? 2005?
Wakacje. Uczelnia, praca, problemy zostały gdzieś z tyłu, odprężony umysł chłonie rozkosz płynącą z przedzierania się przez Polskę. Daleko za mną Zambrów, na celowniku S1. Gdzieś w połowie tej drogi stoję ja. Żwir pobocza rozkosznie chrupie pod glanami, plecak wydaje się wyjątkowo lekki. Ciepły, lecz niezbyt upalny dzień dopełnia ogólną zajebistość poranka.

Dochodzę do miejsca, gdzie może się bez problemu zatrzymać TIR z naczepą. Wkładam na twarz standardowy-uśmiech-nr-3 i wzrokiem słodkiego szczeniaczka wbijam ślepia w kierowców przejeżdżających samochodów.
Nie mija wiele czasu, zatrzymuje się obdrapana fiesta, corsa, obojętne. Uchyla się okno od strony pasażera, słyszę dobiegający ze środka głos kierowcy:
- W którą stronę chcesz pan jechać?
- Na południe! Na Warszawę, a potem na S1!
- Wsiadaj pan!

Niewiele myśląc otwieram drzwi, odchylam siedzenie do przodu, wrzucam na tylną kanapę plecak, kładę siedzenie, siadam z przodu, zapinam pasy i zwracam się do kierowcy by powiedzieć zwyczajowe "dzień dobry", gdy orientuje się, do jakiego auta wsiadłem. Lub bardziej: w co się wpierdoliłem.

Po mojej lewej jegomość. Na oko 50 lat na karku, lecz równie dobrze mógł mieć 30 i nieco przechodząną wątrobę. Brudne pazury wbite w kierownicę, wymiętolona koszula. I oczy. Nieobecne, śniete rybie oczy zionące nicością i chaosem, wypełnione jakby bladoniebieskim śluzem. Wyduszam z siebie:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiada kierowca uśmiechając się kącikiem ust.

Kurwa kurwa kurwa kurwa! Jestem w dupie. Rozkładam na kolanach atlas drogowy sprawdzając, gdzie dokładnie jestem. Staram się być zajęty gapieniem się w mapę najbardziej jak się da. Kątem obserwuję wnętrze samochodu. Coś, co wydawało mi się zniszczoną przez przewóz narzędzi deską rozdzielczą samochodu, wydaje mi się teraz pokopaną przez kogoś deską rozdzielczą samochodu. Mógłbym przysiąc, że widzę odbity obcas obok przyklejonego św Krzysztofa.

Nie ma co jednak się denerwować, trzeba robić dobrą minę do złej gry. Trzymając mapę na kolanach, uśmiecham się do kierowcy. Uśmiech na mojej twarzy pewnie przypomina grymas kota srającego po zjedzeniu butelki tabasco.
Wydawać się może, że uda nam się tę podróż spędzić w ciszy. Wlepiam ślepia w drogę przed nami szacując, jak długo dam radę jechać z panem Rybiookim. Niestety, Rybiooki ma chęć pogadać.

- A pan często sam tak jeździ autostopem?
Powietrze zrobiło się ciężkie jak humor Strasburgera w oglądanej znad niedzielnego rosołu familiadzie.
- Praktycznie cały czas, gdy tylko mam możliwość - jeżdżę sobie gdzieś autostopem.
Rybiooki przygląda mi się z uśmiechem:
- A nie boi się pan sam tak jeździć? - zapytuje obcinając mnie wzrokiem od stóp do głów.
Liczę: jedziemy około 90km na godzinę. Wszystkie rzeczy mam na tylnym siedzeniu, dookoła lasy.
- Nie, częściej to ludzie się mnie obawiają.
Rybiooki jakby zdziwiony moją odpowiedzią, posapując pyta:
- Dlaczego?
- No wie Pan, wysokie glany, czarne ciuchy, krótkie spodnie, ludziom to przeszkadza - odpowiadam czując na sobie śliski wzrok Rybiookiego.

90km na godzinę. Pierdolę plecak, wyskoczę w czasie jazdy, pobocze jest trawiaste, nawet gdy sobie coś połamię, to przynajmniej dupa będzie cała. Honor uratowany.
Rybiooki po przemyśleniu mojej odpowiedzi i dlugieeeemu przyglądnięciu się glanom obudowującym moje opalone łydki, stwierdza gulgoczącym głosem:
- Mnie tam glany nie przeszkadzają, nie mam nic przeciwko!

Czuję jak zimny pot leje mi się po plecach. Drzwi nie mają centralnej blokady. A może go jebnąć w twarz i dopiero wyskakiwać? Nie... Wtedy moglibyśmy uderzyć w jakieś drzewo, albo inny samochód.
Rybiooki oblizując wargi ciągnie temat:

- A zdarzyło się kiedyś, że ten, no, w drodze ktoś się do pana, tego no, dobierał?
Patrzę na Rybiookiego, ten bezczelnie gapi mi się na krocze. Podciągam mapę z kolan wyżej, zasłaniając sobie nią klejnoty. Zdecydowanie, najpierw strzał w ryja, a potem wyskakuję z samochodu.
Jednocześnie przypomina mi się sytuacja z Częstochowy.

- Tak, kiedyś na dworcu w Częstochowie podszedł jakiś pacjent do chcąc zaprosić mnie do siebie na herbatkę.

Rybiooki charcząc w głębokim oddechu spojrzał na mnie i głosem kapiącym śluzowatą słodyczą zapytał:

- Tak?!?!!??
- Tak.

Rybiooki kręcąc się na fotelu kierowcy to rozluźniał, to zaciskał palce na kierownicy. Przechodząc w falset, zapytał:

- I co Pan wtedy zrobił?
- Bałem się.

Rybiooki i szczytu wytrzymałości zacisnął swe uda i po raz kolejny obcinając mnie wzrokiem wypalił:

- Naprawdę się pan bał?!?! Dlaczego?!?!
- Bo jak skopałem skurwysyna, to musiałem chyba go trafić glanem w krtań, bałem się, że się udusi.

Atmosfera momentalnie pękła niczym nabrzmiały ropień pod łopatką. Z Rybiookiego momentalnie spłynął cały parujacy lepką czułością śluz. Przerażony wbił oczy w drogę przed sobą.

- To gdzie Pana mam wysadzić?
- A w Warszawie jak mogę prosić. Zdaje się, że będziemy jechać pod Krakowskim Przedmieściem - tam mi pasuje.

Kilka godzin później dotarłem do domu. Wchodzę do mieszkania, ojciec obserwuje jak ściągam plecak wyplątując się jednocześnie z glanów.

- Jak tam trasa, spokojnie?
- Tak, spokojnie. Idę na piwo. Tak. Zdecydowanie muszę iść na piwo.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Pół żartem, pół serio: Za-Granica


Czasami jest tak, że trzeba przekroczyć jakąś granicę. Przełamać się, wygrać z samym sobą, zrobić krok do przodu. Nie, tym razem nie mam na myśli zjadania czegoś, co ma więcej oczu lub kończyn niż ja, nie mam także na myśli jakiejś wyuzdanej pozycji seksualnej, do wykonania której są niezbędne taboret, druszlak i kij od mopa ze słoikiem majonezu.

*****

Wracając z Najwspanialszą-Z-Żon z Woodstockowej wyprawy, daliśmy się namówić Szfjagrowi, by zamiast tłuc się naszymi kochanymi, polskimi drogami - przejechać przez teren Niemiec. No dobra, dałem się namówić. Że tak zapytam - po kiego grzyba się na to zgodziłem? Nie wiem.

Wyjeżdża bowiem człek z Polski naszej kochanej, granicę za sobą zostawia, łzę uroni wiedząc, że to ostatnia może być wyprawa na obczyznę, rusza w ten kraj germański, dziki, obawiając się, że zza zakrętu Niemka jakaś wyskoczy i na śmierć przestraszy.... Koszmar!

Pełnia skupienia. Wgryzam się zębami i pazurami w kierownicę starając się nie przekroczyć prędkości ani o jeden kilometr. A licho wie - za szybko pojadę i wyskoczy mi od raz jakiś Szkop z karabinem by ostrzelać nasz samochód? Może zamiast wystawiać mandaty - od razu na przydrożnych słupach rozwieszają, wycinając na piersiach swastykę? Matko Jedyna, gdzie ja się wpakowałem?!

Jedziemy przez ten dziki kraj, słońce za chmurą się chowa, drzewa po prawej ustawione w równym rzędzie (niczym oddział hitlerjugend podczas parady) przyglądają nam się badawczo. Po lewej przerażające domki z idealnie przystrzyżonymi żywopłotami, jakby ktoś wzorował się na wąsiku schludnie przyciętym pod aryjskim nozdrzem...
Droga niby równa, niby ruch mały, jednak ten niepokój... Wszystko jest nienaturalnie uporządkowane. Kury nie dziobią po rowach, na przystanku nie widać ani jednego drzemiącego żula. Każde obejście jest czyste, kwieciste, jakby chciało powiedzieć:
- to ja jestem obejściem lepszej części ludzkości, jam jest porządne i sztachety moje są idealne, a kurczak jak zrobi kupę na podwórku to posprząta po sobie i jeszcze sobie tyłek chusteczką higieniczną przetrze!

Koszmar, koszmar, koszmar! Czarno-czerwono-żółty koszmar! Najgorsze jednak dopiero przed nami! Wesoła ekipa z samochodu z Najwspanialszą-Żon na czele, dochodzi do wniosku:
- Jedziemy do McDonalda na kawę!!!

Niby pomysł dobry, ale i trochę zły. Kofeina się przyda w podróży, czysty kibel po tygodniu biwakowania jeszcze milszy będzie jednak...

...przed moimi oczami pojawia się obraz germańskiej wersji McDonalda, gdzie na ścianach zamiast zdjęć uśmiechniętych dzieci, wiszą portrety wojennych oprawców, a zamiast wesołego clowna - przed wejściem siedzi SSman z palcatem, zerkając na gości z wyrazem twarzy mówiącym:
- jedz tę aryjską paszę, by rosnąć ku chwale Wielkich Niemiec, ty mała, niegrzeczna, ty.. wiem że to lubisz, ty jurrrna...
Scenariusze w mej głowie rozkręcają się, prezentując po sekundzie widok małych, spasionych Szwabiątek siorbiący swoje szejki z kubeczków zdobionych swastykami i obrazkami przedstawiającymi naloty dywanowe...
Kibel zaś będzie na 100% mroczny, wilgotny, w czerni i fiolecie utrzymany, gdzie deska z drutem kolczastym na obwodzie ma stanowić narzędzie codziennego wzmacniania hartu ducha i odporności na ból Prawdziwego Niemca.

Ja pierdolę, ja chcę do Polski!!!

Zajeżdżamy przed McDonalda. SSmana nie widać, pewno schował się za clownem, spryciarz. Rozglądam się niepewnie. Na drzewach nie widać śladu snajperów, jednak balkonów w okolicznych blokach nie jestem pewien. Zbliżamy się nieśmiałym krokiem do menu wystawionym na zewnątrz knajpy. Kurwa, ani słowa po angielsku! Menu wygląda jakby stado pluskiew i innego robactwa kopulowało z modliszkami, tworząc jakieś do niczego nie podobne litery. Przynajmniej mają obrazki przy spisie paszy, może jakoś to będzie.

Wchodzimy do środka. W wiatrołapie na wszelki wypadek wstrzymuję oddech na wypadek, gdyby miał mnie ktoś potraktować gazem, albo innym czymś wziewnym.

Wnętrze restauracji. Na ścianach nie widać Goebbelsa, Mengele też nigdzie nie jest widoczny. Pewnie ta podstępna, nazistowska obsługa pochowała wszystko, by nie budzić naszych podejrzeń. Ale nie ze mną te numery, wy szkopskie gadziny!

Przeglądamy szybko menu próbując ustalić, kto zamawia kawę. Zanim się orientuję co się dzieje - wszyscy wokół pryskają do toalety, zostawiając mnie samego przed kasą. Stoję jak dupa przed kasjerką, zastanawiając się co powiedzieć. Jakoś przywitać się trzeba chyba, może Sieg heil czy coś?
Kasjerka zaczyna coś do mnie mówić w języku znanym mi jedynie z niskobudżetowych produkcji przyrodniczych, które dane mi było oglądać w latach osiemdziesiątych.
Niewzruszony staram się złożyć zamówienie:
- Hi, four large coffee with milk, please
Elokwentna pracownica światowej sieci fastfoodów niestety nie zna ani słowa po angielsku. Spinam się więc w sobie, rzucam okiem na menu i dukam:
- ajnc, cwaj, draj, wir, tak, wir grose kafe łif kurwa milk, bitte!
Przerażona kobieta robi wielkie oczy i gapi się na mnie jakbym co najmniej zaproponował jej chłostanie zdechłą rybą po jej owłosionych łydkach. Kurde, a może coś nie tak jak trzeba powiedziałem i obraziłem jej matkę?
Widać jednak, że ona też stara się jakoś rozwiązać nasz problem z zamówieniem, zagaduje do mnie:
- WAS?!
- no kurwa, mówię przecież, że ten, WIR GROZE KAFE. ŁIF MILK!
...w tym momencie dla podkreślenia wagi mleka w kawie, dodaję na pół knajpy:
- ...MILK! MUUUUUUUUUUUUUUUU!!!!
...wykonując jednocześnie gest przypominający dojenie krowy.

ALLELUJA! Załapała! Po chwili smakowita kawa zostaje postawiona przed mym obliczem. Kawa. Jedna.
- Wir kobieto, wir...
Załapała. Cztery kawy. Czarne. Jak się okazało, mleczko do kawy leży po mej lewicy - jakoś nie zauważyłem.
Wydawać by się mogło, że to już koniec koszmaru. Nie, o nie... ten podstępny germański naród oczywiście musiał przygotować coś specjalnego na sam koniec. Gdy chcę zabrać kawy, kasjerka zapytuje o coś wskazując w stronę parkingu. Na szczęście zanim dochodzę do wniosku, że chce bym ją zabrał na tylne siedzenie, z odsieczą przychodzi Najwspanialsza-Z-Żon i błyskając wiedzą najwspanialszych poliglotów, z pełną stanowczością odpowiada:
- NA MIEJSCU!

Mija kilkanaście minut. Siorbiemy kawę przy czystym stoliku, bez walających się puszek po piwie, bez wszechobecnej wilgoci i błota, nie słysząc rozlegających się co chwilę okrzyków "zaraz będzie ciemno".
Poezja. Organizm chłonie kofeinę jak Żul Andrzej niskobudżetowego gleborzuta, wraca jasność umysłu, jest bosko. Tubylcy uśmiechnięci, nawet przyjaźni, dzieci jakieś takie niezbyt nazistowskie, nawet jedna z dziewczynek ma ciemnoskórą lalkę, kurde, cywilizacja! Tylko dlaczego pośród dorosłych są sami faceci?! Tego nie rozumiem...

Kawa działa. Umysł jasny i ostry jak brzytwa analizuje czekającą nas drogę, serce bije jak dzwon, tylko jelitko cichutko pobulgując w okolicach tyłka sygnalizuje nieśmiało: a może by tak kupka?

Będzie się działo.
Wstaję od stołu, poprawiam spodnie, ogarniam okolicę szukając wejścia do WC. Jest WC! Są drzwi, zaś za nimi... Deska. Jakaś taka dziwna trochę. Na wszelki wypadek trącam ją końcem buta. A-nóż-widelec wysunie się jakiś jęzor ze ściany żeby oblizać deskę przed skorzystaniem? Nic się jednak nie dzieje. Naciskam kolejno wszystkie guziki znalezione w kabinie by sprawdzić do czego służą. 11 z nich okazało się elementami dekoracyjnymi, dwunasty uruchomił spłuczkę. HA! Już bez mała ogarnąłem tę niemiecką technologię! Badam jeszcze papier, czy aby na pewno solidny, gruby, czy aby paluszek w strategicznym momencie nie przebije go brudząc się okrutnie...

Mija 15 minut.
Takich efektów nie gwarantuje żadna dieta: straciłem 4,5kg wagi w kwadrans!

Korzystając jeszcze z odrobiny niemieckiego luksusu, próbuję umyć ręce. Po kilkunastu sekundach udaje mi się zlokalizować dystrubutorek z mydłem. Nieśmiało wciskam przycisk spodziewając się, że z głośników popłyną dźwięki Deutschland Deutschland uber alles, jednak nic się nie dzieje.

Wychodzę z WC. Otwieram szeroko drzwi do toalety. Na sali zapada cisza. Niczym groza płynąca w mgle cmentarzem po północy, snuje się za mną woń moich dokonań. Specjalnie przytrzymuję jeszcze chwilę drzwi na oścież, patrząc z wyższością na blednących i zieleniejących Niemców.

- To za trzydziesty dziewiąty!

Ruszamy w dalszą trasę. Obsługa reanimuje tych, którzy stracili przytomność. W oddali słychać wycie straży pożarnej...