wtorek, 12 stycznia 2016

Potu Kropelka.

Wtorkowy wieczór. Pożegnawszy się czule z Ajaxem, tuptam radośnie na salę. Sala jest dobra, bo można tam się poruszać. Tak solidnie poruszać, a poza jaskiniami ostatnio nie ruszałem się wcale. No bo łokieć się zrastał, no bo egzaminy były i trzeba było się uczyć, bo to, tamto, sramto i owamto.
Gdy w końcu sexappeal zaczął przelewać się bokami, nadszedł moment, by rozbujać nieco swą galaretę i sprawdzić, jak daleko mi do fit-zawału.

No bo z salą, to jest tak, że sala cieszy duszę i nerwy ukoi gdy człowiek walczy rozpaczliwie o złapanie kolejnego oddechu, sala ucho dopieści muzyczką sympatyczną lejącą się z głośników, a i dla oka się coś znajdzie gdy akurat powabne fokarium zbierze się wokół by swe atrybuty prężyć, rozciągać i się pochylać. Ach te gibkości, kształty i formy! Trzeba tylko uważać, by dobrze stanąć i w odpowiednim czasie na zajęcia przychodzić, bo jeśli człek źle trafi, to zamiast fokarium – marświnarium oczom jego się ukaże. A to nie jest widok dobry, bo i apetyt do ćwiczeń odchodzi i apetyt ogólnie gastronomiczny znika, a jeśli człowiek na jakieś schylenie trafi, to i na wskutek szoku później z dwa dni bryknąć nie chce…

Tia.  Ale oto ja! Samiec Alfa! Gdzieś pomiędzy fokarium a morświnarium jest moja grupa: alfa-hospicjum sprawnych inaczej. No bo gdy jakikolwiek ssak niewieści ćwiczy, to zawsze toto jakieś takie gibkie, z gracją się porusza, a nawet jeśli i czasami przez przypadek bobrzym ogonem zabłyśnie, czy tam wielbłądzią stopą pogrozi, to wszystko jest jakieś takie wysublimowane.
No chyba, że stopa wielbłądzia wilgocią ocieka. Albo z rowa włosy wystają.  A fe.

Tak czy inaczej – przybyłem i ja. Pączek w maśle – urwał jego nać – ja sam i stado niewiast. Część z nich znam z czasów przedoperacyjnych, część to nowe twarze. Wciągam brzuch trochę mocniej, sprawdzam, czy brwi równo leżą a i czy dredziki prezentują się odpowiednio, odchrząkuję i ruszam pomiędzy ludzi. Tzn pomiędzy niewiasty.

Najważniejsze, to przetrwać oczekiwanie na otwarcie sali. Podczas wyczekiwania wszyscy są zebrani w dosyć jasnym pomieszczeniu, więc wyraźnie widać wszelkie niedostatki, naddatki, niedoskonałości i inne ostatnie grzeszki, jak np. ten powiększony zestaw z kanapką drwala. Dzień po dniu. Przez ostatni miesiąc.
I ciastko sezonowe do tego.

Przez to wszystko każdy czeka niecierpliwie na otwarcie sali, bo sala jest ciemniejsza i można tam w końcu wypuścić brzuch i klapnąć na dupie w półmroku i bobrzego ogona i sexappealu cieknącego bokami nie widać. Tylko półmrok, mata i godzina cierpienia i pokuty za każde ciastko sezonowe i każdą fryteczkę i małego cheesburgera do tego. I drożdżówkę ze śliwką, bo śliwka to owoc, a ciasto to zboże a zboże to roślina, więc drożdżówka ze śliwką to sałatka.

Godzina 20:20.
Końcówka ćwiczeń. Zlany potem siadam na dupsku, by nieco się porozciągać po tych wszystkich podskokach, wymachnięciach, przykucnięciach i innych przywodzących na myśl człeka w potrzebie, stojącego przed zamkniętymi drzwiami WC.
Równo z grupą prostuję nogi, rozszerzam je, prostuję kolana, chwila dla lędźwi, czyli przechył do tyłu i przeciągnięcie, a teraz chwila pracy, czyli przechył do przodu i najdalej łapami pomiędzy nogami, najdalej jak się da się kładziemy i… kurde, sznurek od spodenek za mocno zawiązałem, bo mi blokuje przy brzuchu i dociągnąć się w dół nie mogę. Luzuję sznurek, wracam do pozycji, rzucam się ciałem pomiędzy swe nogi wyprostowane i… nadal mnie coś blokuje. Co jest, ręcznik mi został na udach, czy ki czort? Zerkam do lustra.
Oto ja. Łysiejący playboy w przepoconej koszulce, siedzący na dupie pośród niewiast o wnętrzach zapewne równie wartościowych, co galaretowatych bokach. Ja. Zlany potem, próbujący sięgnąć do przodu ponad brzuchem, który bezczelnie zwalił mi się na nadjajcze, skutecznie blokując możliwość sięgnięcia rękoma do przodu.
Pot, brzuch i wygolony łeb, by łysin nie było widać.
No kurwa, normalnie nowy, lepszy ja!

*****

Trochę przed godziną 22 wychodzę z szatni.
Organizm jeszcze drży, tu strzyka, tam trzeszczy. I pomyśleć, że za to płacę.
Ale nic. Ludzie płacą za Active Walk. To takie nowe, modne ćwiczenia. Polegają na tym, że uczestnicy zamiast skakać, czy brykać, czy coś wyciskać – przez godzinę chodzą na bieżni. Tak, płacą za to, by sobie pochodzić. A na zajęcia przyjeżdżają samochodami.

LOL.

3 komentarze:

  1. No właśnie, nigdy nie zrozumiem idei siłowni. :) Zawsze ćwiczę w domu.

    OdpowiedzUsuń
  2. czekolada to też sałatka- tylko jakoś bezczelnie mocno związuje sznureczek w dresach.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Skoro krowa składa się wody, trawy i powietrza...to stek wołowy to też sałatka...o w cholera jestem wegeterianinem:-)

    OdpowiedzUsuń