piątek, 29 kwietnia 2011

Edmund.

Poznajcie Edmunda.
Edmund to mój nowy przyjaciel. Jest nieco nietypowy.
Zazwyczaj jest niewidoczny dla przeciętnego zjadacza chleba, jednak jeśli ktoś jest dobrym obserwatorem - zobaczy Edmunda ukrytego pośród jałowych nieużytków.
Edmund jest bardzo skromny, wręcz nieco zamknięty w sobie, szczególnie, gdy je. Mamy z Edmundem podobne gusta - kochamy mięcho! Jednak jeść z Edmundem - średni interes. Skurczybyk ma 9 paszczęk. Dziwne? Czy ja wiem... dziwniejsze jest chyba to, że jest czerwono-zielony. Ten typ tak ma, no...

Edmund mieszka z nami od niedawna. Mam nadzieję, że dogada się z kotem. Zawiąże się pomiędzy nimi jakiś bliski kontakt. Bardzo bliski. Wręcz dogęb... tfu! Dogłębny oczywiście. Tyle tylko, że Edmund najpierw musi podrosnąć. Mały jeszcze typek z niego jest...

***

Nadchodzi długi weekend. Jedziemy na wieś. Edmund jedzie z nami. Niech też ma coś z życia chłop. W końcu obaj mamy podobnie - prawie każdego dnia siedzimy po kilkanaście godzin przy monitorze...

wtorek, 12 kwietnia 2011

Gdy Mamuta zdziera buta.

W dziwnych miejscach już miałem okazję lądować, w dziwniejszych dane mi było się budzić. Ale u licha... na retrosafari to jeszcze nigdy mnie nie było! Doprawdy, moje skromne możliwości intelektualne nie są w stanie określić tego wszystkiego, co dane mi było doświadczyć...

...a było to dawno, dawno temu...
..kiedy pewnej wiosennej nocy stałem pilnując rogu jednej z mrocznych i plugawych uliczek schowanych gdzieś w zapomnianej części miasta. Obserwując świat przez bez mała sączący się deszczyk snułem rozważania o tym, czy iść w stronę sklepu i zakupić browara w puszce, czy też może poczekać kilka minut i skrzyżować rękawice z pierwszym piwem dopiero w knajpie.
Podjąwszy decyzję o zakupie konserwy, której hasło promocyjne oddawało cześć martwemu drobiowi, udałem się do sklepu, a następnie zatopiłem się z chłodnym piwem w najmroczniejszym z mroków. Tia... Sączyć piwo ciemnościach, niewidoczny dla nikogo. Jedynie cichy szum piany, ja i odgłos spuszczanej wody w kiblu na piętrze w kamienicy obok. Piwo i ja. I mrok. Zimny Lech. Mniam.

Nagle... z mroku po 2giej stronie wyłoniło się wielkie, sparciałe nieco, ale jednak wielkie nietoperzysko! Sunęło bezgłośnie przez bezmiar podwórka ze wzrokiem zatopionym w celu swej podróży. W drzwiach knajpy. Nie wytrzymałem. Krzyknąłem. Nie ze strachu czy obawy, że tracę zmysły. Krzyknąłem, albowiem profil skrzydlatego przypominał mi podobiznę persony na którą czekałem. Tak! To był On! Przybył Virek!
Virek. Istota, która potrafi tak sprawnie przyssać się do ofiary, że jest w stanie nieskończenie długo ssać drogocenne kilobajty, zajmować niezauważenie przestrzenie macierzy, ujarzmiać każdą plątaninę kabla i spierdolić najlepsze zdjęcia upierając się, że srający na trawniku pies w tle portretu niewiasty o nieziemsko powabnym obliczu - nie jest czymś co psuje zdjęcie i co powinno się usunąć.
Tak, przybył On. Zasiedliśmy więc do kufli, kielichów, zerkaliśmy w magiczną szklaną kulę szukając w nieskończoności znanych nam miejsc, kiedy padła propozycja z okazji wyschnięcia kielichów: udajmy się ku innej knajpie.

I udaliśmy się.

Zaprawdę powiadam Wam, gdybym wiedział, jakie obrazy dane mi będzie obserwować, gdybym wiedział, jakie wydarzenia będzie dane rejestrować moim zmysłom, gdybym wiedział, GDYBYM TYLKO KURWA WIEDZIAŁ!!!!! To bym nie poszedł.

Ale poszedłem. Szliśmy obaj ramię w ramię, za towarzyszy mając jedynie echo naszych butów bijących w stygnący beton, szliśmy otuleni wilgotnym cieniem wlewającym się za ubrania przez odchylone kołnierze i niedomknięty rozporek (no co, czasami mi zjeżdża...). U kresu drogi dotarliśmy do miejsca, gdzie kamienice dwie w litery "Ruch chuje" zdobione stały niczym woje na straży ostatniej z dziewic. A dziewicą ową było miejsce znane jedynie wtajemniczonym. Świat, który był niedostępny dla postronnych. Nagły podmuch wiatru aromatyzowanych zapachem moczu z pobliskiej klatki schodowej poszarpał nam włosy i kurtki. Uszkodzona od zawsze latarnia mrugnęła porozumiewawczo. Zapukaliśmy. Nic. Zapukaliśmy po raz kolejny. Nadal nikt nie otwiera. Zapukaliśmy znów. Nadal nic. Zapukaliśmy więc...


...dziesięć minut później klamka drgnęła. W drzwiach pojawiła się twarz Jego - Właściciela. Opiekuna. Pilnującego porządku niczym Cerber warujący nad Styksem. Rozpoznał nas, wpuścił do środka. Zrobiłem krok naprzód i spadłem w dół.
Spadałem długo ociemniały, ogłuszony, spadałem nieskończenie niczym wartość mojej wypłaty w momencie tankowania samochodu, spadałem aż obudziły mnie słowa Najbardziej Sparciałego z Nietoperzy:
"esos, idziesz?"
Ruszyłem więc przed siebie, jednak nie byłem już w kolejnej knajpie. Byłem w dżungli otoczony przez przebijający się przez ściany zieleni jednostajny rytm zwieńczony rykiem szamana starszego niż ropa naftowa. Ryk miażdżący każdy neuron z osobna, zabijający każdą z myśli i każdą z emocji. Wrzask nawoływał Ją - kimkolwiek była, gdziekolwiek się znajdowała. Krzyk ją określał, a hałas dawał fundament tego ryku. Gdy szaman zakończył zdanie w swej niezrozumiałej mantrze i zaczął ją wrzeszczeć od nowa do mych uszu, wiedziałem już jak określił Swoją Muzę. Przez mój mózg przebiły się wersy rodem z najplugawszej biblii od której nawet szatan by się zaczerwienił:

jesteś-szaaaaaaaloooooooooonaaaaaaa, mówięęęęęęęęęęęęęęciiiiiiiiiii

Kurwazgrozajapierdolę gdzie ja jestem!?!??!?! Trafiłem w środek niezrozumiałego dla mnie rytuału, gdzie wszyscy wspólnie pomimo różnic gatunku i wieku kąpali się w tej samej pulsująco-drżącej mieszance ciał, dźwięków i spazmów, w mieszance, gdzie zapach dziesiątek różnych perfumów mieszał się z wonią odbekniętego piwa podkreślonego wychuchem tytoniowym, w mieszance, gdzie fale rozstępów i cellulitu zderzały się ze sobą taranując ramiona i torsy, niczym tsunami miażdżące elektrownię Fukushima!
Zrobiłem szybko kroków kilka, podbiegłem do szamana piwem dzielącego i złożywszy ofiarę ze złotych sześciu(?) pobrałem nieco płynu błogosławionego, by móc się za jego zbiornikiem schować. Udało się. Zasiadłem wygodnie obok Niewiasty, której sympatyczność jest odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości naszego wpadania na siebie, a wprost proporcjonalna do mojego przerażenia nocy owej, zamieniliśmy dwa zdania i gdy butlę z płynem błogosławionym do ust podniosłem, i gdy oczęta swoje zamknąłem by skupieniu kontemplować bukiet smaków piwa pitego zrozumiałem, że to, co zobaczyłem, zasnąć mi nie pozwoli. Pod moimi powiekami nadal toczyły się orgiastyczne tańce przy dźwięku Białego Misia, a goronca-czterdziestka-pjontka podchodziła do mnie bujając biodrami z uśmiechem na ustach niosąc pytanie: czeszcz miśzku, chczesz żobaczycz moje roszsztempy?

Walcząc, by utrzymać wrzask w krtani pożegnałem się się z towarzyszami ze stolika i czmychnąłem w stronę wyjścia. Zamknęły się za mną drzwi.
Kurwa - pomyślałem - impreza disco polo, cholerne emeryten party! Muszę tu przyjść z Najwspanialszą z Żon. Pokażemy im, jak się potrafią ludzie przy tej muzie bawić!

Kobieto! Nigdy nie mów tego swojemu mężczyźnie!

Z życia wzięte:
Czego mężczyzna nie chce usłyszeć z ust swojej żony po spożyciu obiadu?

- wiesz, to mięso upadło na ziemię, podszedł do niego kot, powąchał je i uciekł.

Sam nie wiem co jest gorsze: fakt, że wąchał je kot, czy fakt, że nawet kot nie chciał go żreć.