piątek, 24 kwietnia 2015

Mr B.

No bo to jest tak: człowiek przez pół dorosłego życia miał psa. Czasami był to prawdziwy pies - patrz Pan Pierdziawka, czasami był to pies klasy... jakiś pies. Znaczy się Merdaty. Innym razem, złośliwy los rzucił na krótko człowiekowi pod nogi coś, co przypominało połączenie mopa, owcy i wykręconego na lewą stronę kota. Tak czy inaczej - od dawien dawno miałem przy dupsku psa. No bo pies jest fajny: można go nauczyć głośnego bekania, można chodzić z nim na spacery, bić się, robić mu dowcipy gdy śpi, łaskotać po stopach, no i co najlepsze - robić psu sałatkę ze smażonego podgardla ze smażonym podgardlem. Człek ma wtedy okazję samemu wchłonąć kawałeczek (albo dwa) takiej smażącej się świnki. No, trzy kawałeczki maksymalnie. I na koniec jeszcze jeden plasterek na smaka.

Tak, bardzo brakuje mi psa. Więc gdy tylko jest okazja, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności akurat mam wolną chwilę, by spędzić nieco czasu w towarzystwie Pana B.

Kim jest Pan B? Głównie jest prawie rudy, prawie podpalany, ewidentnie włochaty (głównie na zewnątrz), oraz posiada bardzo duże ilości zębów służących do gryzienia wszystkiego i wszystkich. Mr B w zasadzie jest chodzącą gryzarką, przed którą należy chować każdy obiekt, który nie jest litym kawałkiem betonu lub stali.
Ulotka wpadła za płot? Można ją zjeść. Masz nową kurtkę? Można ją zjeść. Samochód stoi w moim zasięgu? Też da się zeżreć, tylko to zajmie trochę więcej czasu.

Pan B jest wielki, silny, posłuszny jak sześciolatek z ADHD na speedzie, zaś jego procesy myślowe przypominają pingpongowe piłeczki wrzucone do pustego, wirującego bębna pralki.

Jak do tej pory, moja współpraca z Panem B. przyniosła efekty w postaci dwóch blizn stałych, niezliczonej ilości drobniejszych ugryzień, dziury w koszulce, zeżartego kagańca, przegryzionej lonży, oraz zeżartej linki holowniczej.

Długo zastanawiałem się nad tym, skąd moja słabość do obcowania z tym psem. Chyba bierze się to z faktu, że jakikolwiek kontakt z tym futrem, wymaga całkowitego poświęcenia uwagi temu skaczącemu zlepkowi zębów i kłaków. Wszelkie inne sprawy przestają mieć znaczenie. Nie są ważne zakupy do zrobienia, rachunki do zapłacenia, nie i już. Gdy tylko jakiś strzępek myśli lub uwagi oddali się od Pana B, mamy chwilę później zagwarantowaną konieczność demontażu psiej paszczy wbitej kłami w najbardziej odstający kawałek człowieczego organizmu.

I tak oto pcham się w kudłato-zębate katharsis, walcząc z przeciwnościami losu, niebezpieczeństwem utraty zdrowia lub życia. I ciepię okrutnie, no bo jak tu po samczemu niewiastę za organizm ułapić, jeśli obok stoi to wielkie kudłate coś wyczekując na moment, gdy opuścisz gardę?
Na nic marzenia o spokojnym spacerze i beztroskich rozmowach, gdy trzeba pilnować Pana B, by ten nie odgryzł podwozia w przejeżdżającym obok samochodzie.

I dlaczego u licha tak mi się to podoba?!

*****

Późne popołudnie. Pan B. powalony i przytrzymywany przez nas, leży na ziemi. Wokół walają się wielkie kule wyczesanej sierści. Dziad jeden traci futro szybciej niż ja. Tyle, że u niego nie widać zakoli. Próbujemy ogarnąć psie kłaki, jednocześnie starając się przeżyć, nie zadławić latającymi włochami i ogólnie unikać psich zębów. Aktualnie przyjęta pozycja bojowa nr 43 wygląda następująco: ja po lewicy na kolanach, lewy łokieć trzyma psa za kark, lewa dłoń trzyma łapę prawą przednią i stara się naciągać skórę z futrem. Dłoń prawa uzbrojona w szczotkę, wyczesuje to, co da się wyczesać.
Po mojej prawicy Ax, także uzbrojona w jakieś czesadło, próbuje ogarnąć futro znajdujące się bliżej psiego wylotu. Robota idzie całkiem nieźle, jeszcze nie zostaliśmy pogryzieni przez psa, za to komary zaczynają nadrabiać zaległości w temacie upuszczania nam krwi. Okoliczne ptactwo pochowało się po krzakach, pewnie wyczekując momentu, gdy będzie można futro Pana B zgarnąć do gniazda i walnąć królewskie legowisko w ptasim M3. Gdyby tak obiboki dziobate zajęły się komarami, to by robota lepiej szła i więcej futra by miały do gniazd, a tak tylko gapią się bezproduktywnie, zapewne zastanawiając się, co zeżreć, by później obleśniej nafajdać człowiekowi na samochód.

Pan B mości się niespokojnie, widocznie zaczyna mu brzydnąć pozycja nr 43. Przygotowując się do zmiany ułożenia psa i nas, czuję nagle ciepły dotyk w okolicy pleców. Nie daję nic po sobie poznać, nadal intensywnie wyczesując psa. Subtelne muśnięcia zsuwając się z wysokości nerek, powoli wędrują w stronę lewego pośladka.
O Ty świntucho - myślę sobie, próbując zerknąć w stronę Ax - o Ty Ty Ty, tak przy psie?
Ale nie protestuję. Kto by protestował.
Muśnięcia stają się coraz wyraźniejsze, mocniejsze. Hue hue hue hue, tylko dlaczego zaczynają one przypominać wąchnięcia i trząchnięcia? Co ta kobieta wyczynia? Zdziwiony obracam się w stronę Ax - Jej kończyny ewidentnie leżą na psie. Twarz także jest na swoim miejscu. Jeśli to nie Ona, to kto w takim razie dobiera mi się się do du....
Zerkam na psa. Ten wydłużywszy swoją szyję o jakieś 30 cm, okręcił się karkiem wokół mojego biodra i natrafił swoim wielkim nochalem na coś, co miałem w kieszeni spodni. Znaczy się suszone, świńskie ucho.
Ręce mi opadły, wszystko mi opadło. A tak dobrze się zapowiadało...

*****

Wieczór. Leżymy z Ax na balkonie, leniwie sącząc herbatę. Gdzieś w dole kręci się Mr B., zapewne szukając czegoś do zeżarcia. Zerkam co jakiś czas w stronę psa, nadal nie pojmując do końca, skąd moja słabość do niego. Chyba po prostu się rozumiemy. I potrafimy wywęszyć żarcie w każdych okolicznościach. I w sumie lubimy gryźć. O tak, właśnie. Pora w tej sprawie przysunąć się do Ax...
Hue hue hue :>

3 komentarze:

  1. hłe hłe hłe.. i tak wolę koty :P

    OdpowiedzUsuń
  2. "Pohandlumy" psem

    Daję ci jakieś 2 do 3 godz spokojnego tête-à-tête z Ax ( czy tam męskimi gryzakami jak kto woli :) ) , a ja zabieram Mr B na szaleńczy spacer.
    Przegonimy kilka bażantów, wyprawimy kocury sąsiadów na ich własne podwórko, zostawimy kłęby sierści na krzakach jako swoiste znaczenie terenu.
    Jak już Mr B zaspokoi moją tęsknotę na moim kaukazem oddam go w kochające ręce właścicielki

    OdpowiedzUsuń