czwartek, 15 grudnia 2016

Pół żartem, pół serio: Kici-kici – dzyń-dzyń-dzyń!

Święta idą – nie da się zaprzeczyć. Ze świętami wiążą się różne mniej lub bardziej straszne questy: trzeba w końcu chatę przewietrzyć, wypuścić poranne bąki co to się nagromadziły w ciągu ostatniego roku, pranie trzeba zrobić, no i oczywiście umyć okna dla Jezusika. Ale to wszystko to pikuś, bowiem jest jedna rzecz, na myśl o której jeży się włos na głowie: kwestia kota i choinki.

No bo z Ciciorem Pogromcą to jest tak, że jeśli można coś zwalić na ziemię, to zwali. Bo tak. Wychodzi więc na to, że trzeba jakimś magicznym sposobem zabezpieczyć choinkę, którą w tym roku mają zdobyć dyndające nekroelfy, czy tam inne dziadostwo. No i problem polega na tym, że te pajacyki są bardzo podobne do pluszowych, ikiełowskich myszy, które są ulubionymi zabawkami Ciciora.

Na szczęście będąc zapobiegliwym Samcem Alfa, przygotowuję się do tego zadania z wyprzedzeniem. Czynię to, przekopując Internety w poszukiwaniu sposobu na wyraźne zakomunikowanie kotu, że komoda to nie jest jego plac zabaw, a zwalenie z niej czegokolwiek może się zakończyć w najlepszym przypadku strzałem z liścia w koci pysk.

Więc działam. Szukam, szperam, przeglądam, najpopularniejszym hasłem tygodnia są „zabawiające się kociaki”, oraz „nice pussy having fun on commode”. Kto by pomyślał, co jest w stanie podpowiedzieć google przy wpisywaniu „pussycat cat”…

Szczęśliwie udaje mi się przez te zbereźności przebrnąć bez większych szkód moralnych (oraz bez urazu nadgarstka) i finalnie natrafiam na film prezentujący "jakim sposobem pozbyć się kocich zapędów do łażenia po komodzie". Jak przekonuje sympatyczny jegomość w materiale video, wystarczy komodę obłożyć taśmą klejącą, układając ją klejem do góry. Kot wskakujący na komodę przykleja się do taśmy, taśma przykleja się do kota, kot nienawidzi komody atakującej taśmą, nie podchodzi do komody, choinka na komodzie jest bezpieczna. Bingo! O to chodziło! Jedziemy po taśmę klejącą!

*****

Stoję przy komodzie, obok na podłodze siedzi kot. Siedzi i patrzy się tym wzrokiem mówiącym „chętnie bym coś spierdolił na ziemię. O, fajny dekoder”. Ja w prawicy trzymam nożyk do tapet, w lewej dzierżę wielką rolkę taśmy klejącej. Odcinam pierwszy płatek…

Dopiero teraz dociera do mnie, że na filmie jutubowym nie pokazali, jak się układa taką taśmę klejem do góry. Próbuję to dziadostwo położyć na komodzie, ale nie chce się odkleić od palca. Więc dociskam nożykiem. Przykleiło się do nożyka. Ślinię palec, dociskam oślinionym palcem. No i mam przyklejoną do siebie oślinioną taśmę. Kot wchodzi na parapet, by lepiej widzieć co się dzieje. Ajax odłożyła telefon i zaczyna się przyglądać moim poczynaniom.
Podejście drugie: odcinam kawałek, łapię za boczki, odkładam, naelektryzowana taśma przykleja się do palca, dociskam ostrzem noża, delikatnie dmucham – pac! Ułożyło się na komodzie.
Ha! Sukces! Da się! Co prawda to dopiero pierwszy paseczek i zostało jeszcze milion innych do położenia, ale co z tego! Da się! Stworzyłem machinę antykocią, precjozo miałkatej zagłady, nie będzie mi tu kot obleśną pierdziawą komody polerował! Muahahahahahah!!!

…w tym momencie ruch powietrza stworzony przez przebiegającego po komodzie kota obraca pasek taśmy, który momentalnie przykleja mi się do noża. Nosz kurrrrrrrr….

Odlepiam pasek od noża, teraz już wiem, jak go ułożyć. Układam. Jest ok. Dołączam obok, tak trochę równolegle ten pasek ośliniony. Dorzucam na krzyż pasek trzeci, który kładzie się na pierwszym, leci przez drugi i przykleja mi się do lewej dłoni. Odklejam trzeci pasek od dłoni, sklejając pierwszym dwa palce. Kot znów siedzi na parapecie i gapi się na mnie z dziwnym wyrazem pyska. Staram się go zabić wzrokiem – nie działa. Za to pasek taśmy puszcza. Dorzucam kolejny, który przykleja firankę do komody. Odklejam go starając się nie ruszyć poprzednich trzech – udaje się, ale kolejny przygotowany kawałek taśmy przykleja się do dekodera. Dłuższe, tak, trzeba robić dłuższe paski. Piąty, dłuższy kładzie się ładnie wzdłuż komody, ale szósty skleja dekoder, komodę, firankę i moją twarz. A chuj z brwiami, byle wygrać z kotem. Odrywam taśmę od twarzy, Ajax zaczyna się chichrać za plecami, kot robi coraz większe oczy. Ósmy pasek leci w poprzek poprzednich, ciągnąc się od strony szuflady do zadekoderza, mijając po drodze doniczkę. Po chwili przykleja się do liścia, komody i mojej ręki. No ja pierdolę… Wygram, wygram tę nierówną walkę! Kij z tym, że połowa komody jest ujebana w kleju z taśmy i mam wydepilowaną czwartą część twarzy. Pułapka powstanie!

*****

Dwa dni później obserwuję komodę. Na komodzie siedzi kot liżąc sobie dupę. Obok kota leży taśma przyklejona do wszystkiego poza kotem.


Myślę… czy da się kupić w grudniu arkusze lepu na robaki?

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Go!

Chciałem zagrać w Pokemon Go, by sprawdzić, co to jest i czym to się je. Ściągnąłem toto, zainstalowałem i mając chwilę wolnego czasu, wziąłem do ręki telefon.

Pierwsze co pojawiło mi się na ekranie, to przerażający Pokemon o gębie parszywej i szpetnej jak noc na Pradze. Po chwili zrozumiałem, że zamiast Pokemon Go, włączyłem przednią kamerę.

Już mi się odechciało pokemonów.

sobota, 9 lipca 2016

Brunz.

"Naprawdę ciężki przypadek sraczki jest nie wtedy, gdy ochlapujesz sobie poza całym kiblem pół własnej dupy, ale gdy obryzgane masz nawet brwi".

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Sesyjnie.

No bardzo przepraszam, ale ja nie dam rady zdać tego egzaminu? No wiem, że już mam zaliczony przedmiot na 3, ale że tak powiem - mam mieć jakąś tróję na koniec semestru? Jedną taką paskudną? O nie!

Notatki w dłoń, zapiski, brudnopisy także, pisadeł cała garść, siadam oto ja! Samiec Alfa rozpyka wszelkie ścierwo matematyczne rzucone mu przez prowadzącego zajęcia! Co mi tu będzie jakiś - za przeproszeniem - profesorek cyferkami straszył!

...prowadzący wszedł do sali. Zapadła prawie idealna cisza. Gdyby dobrze się wsłuchać, można by usłyszeć jedynie odgłosy bijących serc, krwi płynącej przez napięte ze skupienia skronie, no i bulgot w trzydziestolatkowych flakach. Po cholerę żarłem przed egzaminem baton z suszonymi śliwkami, zapijając go kawą.

- Witam państwa, tak jak mówiłem, będą trzy zadania do rozwiązania. Sprawa jest prosta - dwa zadania poprawnie rozwiązane - cztery, trzy zadania poprawnie rozwiązane - pięć, jeśli komuś noga się powinie, to przepisujemy ocenę z tego, co zaliczyliście wcześniej. Czy są jakieś pytania?

Na sali cisza. Widać, że jeden ze studentów coś ciężko kalkuluje, mrucząc pod nosem jakieś "jeden, trzy, a dwa a jeden to tszi, ale tszi jak bez... nie...". W końcu kalkulacja go przerasta, wstaje i wychodzi. Pierwszy poległy na egzaminie.
Wykładowca odprowadza czmychającego wzrokiem, po czym rzuca na tablicę pierwsze zadanie.
Wyszły kolejne trzy osoby.
Wykładowca wzrusza ramionami i nanosi na tablicę drugie zadanie. Wstają następne dwie osoby i uchodzą bokiem.
Po pojawieniu się trzeciego zadania na tablicy, wyszło nawet szydło z worka.

Ale nie nie nie, o nie, ja twardo siedzę! Rzucam okiem na tablicę - będę miał 4! To pierwsze zadanie zaraz rozpykam, do drugiego się nie zbliżam, a z trzecim powalczę. Więc biorę stado macierzy, tę przewracam, tamta obracam, potęguję, mnożę, jeb jej z Sarrusa, to jakieś badanko, tam analiza, jest! Mam wynik! Zadowolony z siebie siadam do zadania trzeciego. Zerkam w notatki wymyślając, jak rozpykać rzucone mi w twarz zagadnienie. Tu jakieś ka-od-es, tam jakieś sprzężonko, zarzucam ze wzora, podstawiam, robi mi się ułameczek, wymnażam skracam, a ułamek z ułamkiem w liczniku zamiast mi się jakoś redukować czy coś, dalej twardo się ułamkuje. Dobra, to tutaj dodam, tam odejmę, wyciągam deltę z Pitagorasa, a ułamkowe gówno nadal się rozrasta jak dług publiczny. Dobra, ostatnia szansa: biorę całe wyrażenie, dzielę przez zero, do wyniku dodaję pierwiastek z e^x, kończą mi się cyferki wyparte jakimś sposobem przez kolejne literki. Kurwa, chyba opracowałem jakiś nowy alfabet. Tak właśnie.
No i tym oto sposobem mam jedną tróję w indeksie.

*****

Sobota.
Nie dość, że przegrałem z egzaminem, to i z połączeniem śliwkowy-baton-kawa też przegrałem.
Świątynia dumania. W stanie ostatecznego skupienia, sunę wzrokiem po wnętrzu kabiny w uczelnianym sraczu. Moim oczom ukazuje się napis:



Pfffff, myśli, że cwaniak. Ale nie wie, że ja jestem cwańszy. Zanim siądę - oblizuję. Przecież na brudnym nie będę siadał! O!

wtorek, 12 stycznia 2016

Potu Kropelka.

Wtorkowy wieczór. Pożegnawszy się czule z Ajaxem, tuptam radośnie na salę. Sala jest dobra, bo można tam się poruszać. Tak solidnie poruszać, a poza jaskiniami ostatnio nie ruszałem się wcale. No bo łokieć się zrastał, no bo egzaminy były i trzeba było się uczyć, bo to, tamto, sramto i owamto.
Gdy w końcu sexappeal zaczął przelewać się bokami, nadszedł moment, by rozbujać nieco swą galaretę i sprawdzić, jak daleko mi do fit-zawału.

No bo z salą, to jest tak, że sala cieszy duszę i nerwy ukoi gdy człowiek walczy rozpaczliwie o złapanie kolejnego oddechu, sala ucho dopieści muzyczką sympatyczną lejącą się z głośników, a i dla oka się coś znajdzie gdy akurat powabne fokarium zbierze się wokół by swe atrybuty prężyć, rozciągać i się pochylać. Ach te gibkości, kształty i formy! Trzeba tylko uważać, by dobrze stanąć i w odpowiednim czasie na zajęcia przychodzić, bo jeśli człek źle trafi, to zamiast fokarium – marświnarium oczom jego się ukaże. A to nie jest widok dobry, bo i apetyt do ćwiczeń odchodzi i apetyt ogólnie gastronomiczny znika, a jeśli człowiek na jakieś schylenie trafi, to i na wskutek szoku później z dwa dni bryknąć nie chce…

Tia.  Ale oto ja! Samiec Alfa! Gdzieś pomiędzy fokarium a morświnarium jest moja grupa: alfa-hospicjum sprawnych inaczej. No bo gdy jakikolwiek ssak niewieści ćwiczy, to zawsze toto jakieś takie gibkie, z gracją się porusza, a nawet jeśli i czasami przez przypadek bobrzym ogonem zabłyśnie, czy tam wielbłądzią stopą pogrozi, to wszystko jest jakieś takie wysublimowane.
No chyba, że stopa wielbłądzia wilgocią ocieka. Albo z rowa włosy wystają.  A fe.

Tak czy inaczej – przybyłem i ja. Pączek w maśle – urwał jego nać – ja sam i stado niewiast. Część z nich znam z czasów przedoperacyjnych, część to nowe twarze. Wciągam brzuch trochę mocniej, sprawdzam, czy brwi równo leżą a i czy dredziki prezentują się odpowiednio, odchrząkuję i ruszam pomiędzy ludzi. Tzn pomiędzy niewiasty.

Najważniejsze, to przetrwać oczekiwanie na otwarcie sali. Podczas wyczekiwania wszyscy są zebrani w dosyć jasnym pomieszczeniu, więc wyraźnie widać wszelkie niedostatki, naddatki, niedoskonałości i inne ostatnie grzeszki, jak np. ten powiększony zestaw z kanapką drwala. Dzień po dniu. Przez ostatni miesiąc.
I ciastko sezonowe do tego.

Przez to wszystko każdy czeka niecierpliwie na otwarcie sali, bo sala jest ciemniejsza i można tam w końcu wypuścić brzuch i klapnąć na dupie w półmroku i bobrzego ogona i sexappealu cieknącego bokami nie widać. Tylko półmrok, mata i godzina cierpienia i pokuty za każde ciastko sezonowe i każdą fryteczkę i małego cheesburgera do tego. I drożdżówkę ze śliwką, bo śliwka to owoc, a ciasto to zboże a zboże to roślina, więc drożdżówka ze śliwką to sałatka.

Godzina 20:20.
Końcówka ćwiczeń. Zlany potem siadam na dupsku, by nieco się porozciągać po tych wszystkich podskokach, wymachnięciach, przykucnięciach i innych przywodzących na myśl człeka w potrzebie, stojącego przed zamkniętymi drzwiami WC.
Równo z grupą prostuję nogi, rozszerzam je, prostuję kolana, chwila dla lędźwi, czyli przechył do tyłu i przeciągnięcie, a teraz chwila pracy, czyli przechył do przodu i najdalej łapami pomiędzy nogami, najdalej jak się da się kładziemy i… kurde, sznurek od spodenek za mocno zawiązałem, bo mi blokuje przy brzuchu i dociągnąć się w dół nie mogę. Luzuję sznurek, wracam do pozycji, rzucam się ciałem pomiędzy swe nogi wyprostowane i… nadal mnie coś blokuje. Co jest, ręcznik mi został na udach, czy ki czort? Zerkam do lustra.
Oto ja. Łysiejący playboy w przepoconej koszulce, siedzący na dupie pośród niewiast o wnętrzach zapewne równie wartościowych, co galaretowatych bokach. Ja. Zlany potem, próbujący sięgnąć do przodu ponad brzuchem, który bezczelnie zwalił mi się na nadjajcze, skutecznie blokując możliwość sięgnięcia rękoma do przodu.
Pot, brzuch i wygolony łeb, by łysin nie było widać.
No kurwa, normalnie nowy, lepszy ja!

*****

Trochę przed godziną 22 wychodzę z szatni.
Organizm jeszcze drży, tu strzyka, tam trzeszczy. I pomyśleć, że za to płacę.
Ale nic. Ludzie płacą za Active Walk. To takie nowe, modne ćwiczenia. Polegają na tym, że uczestnicy zamiast skakać, czy brykać, czy coś wyciskać – przez godzinę chodzą na bieżni. Tak, płacą za to, by sobie pochodzić. A na zajęcia przyjeżdżają samochodami.

LOL.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Bujaj galaretą!

Poniedziałkowy poranek. Praca.
Szukam czegoś, co nadaje się do rzucenia na słuchawki. Tak pod kawę, żeby lepiej się pracę zaczęło.
Szybko przerzucam w myślach kolejne kawałki szukając jakiegoś niezbyt sennego, ale i nie za bardzo energetycznego... Zaczynają mi we łbie brzmieć urywki jednego utworu...
...był taki klip, gdzie czarnula trząchała ponętną galaretą, a w tle miała kolesia z czupryną jak seler, no i był tam hol jak w Lśnieniu i dywan jak u Ruskich na ścianie i ona robiła tam ram pam pam pa ram, coś o ptaku  śpiewając.
Jak to się nazywało...

...odruchowo wklepuję w szukajce YT "ram pam pam...." - o proszę, jak ładnie, jest!


 I nawet ptaszek się znalazł!


Cholerka, jutuby to jednak mądre bestie są!
Ciekawe, czy gdy wpiszę "trząchanie ponętną galaretą z ptakiem" to też znajdzie tę piosenkę.
...albo lepiej nie. Jeśli przełożony przeglądając moją historię aktywności w sieci natrafi na zapytanie "trząchanie ponętną galaretą z ptakiem", może wyciągnąć BARDZO mylne wnioski...

czwartek, 7 stycznia 2016

Śniork!

Praca wre. Na uszach słuchawki, przed pyskiem monitor, w amoku tworzę kolejne mądre analizy, podsumowania, tabelki, znaczki i korekty. Dzwoni telefon. Odruchowo klikam myszą w okno YouTube pauzując piosenkę, zrzucam na szyję słuchawki, biorę w dłoń pałąk z telefoniczną słuchawką, montuję na twarzy, odbieram rozmowę, słucham uważnie, myślę, odpowiadam, znów słucham, słucham, słucham, (ależ mi się dziś lewe jądro do uda przykleja!), słucham, odpowiadam, mówię, słucham, odpowiadam, żegnamy się, kończę rozmowę, ściągam z głowy pałąk telefoniczny, zakładam słuchawki na uszy, klikam w zakładkę z YouTube i przed mą twarzą wyskakuje to!


Pierwszy raz w życiu tak się wystraszyłem, że mi gila nosem poszła.

*****

Jak usunąć smarki spomiędzy przycisków klawiatury? Odessanie przez słomkę odpada!

środa, 6 stycznia 2016

Styczeń.

Sobota rano. Albo środa. Na jedno wychodzi.
Z nieco ociężałą głową stoję pod prysznicem czekając, aż do końca rozkleją mi się powieki. W międzyczasie odruchowo sięgam ręką po szampon. Chłodny glut pada na dłoń, dłoń z glutem ląduje na czaszce... fuck. Przecież nie mam włosów. Tzn nie to, że wypadły czy coś, tylko wygolone. Żeby nie było widać efektu działania tych chorych cebulek, co to całkowicie bezpodstawnie barwią włosy na nieco jaśniejszy kolor. Nie, tu nie chodzi o siwiznę, to na pewno jakaś wada konstrukcyjna włosa.
Ręka z glutem przesuwa się na tył czaszki - tam jeszcze coś jest. Leniwie miętolę kilka dredów pamiętając, by z rozpędu nie spróbować przeczesać włosów dłonią. Bo wtedy i brzydkie słowa z ust padają i brodzik trzeba umyć jeśli z bólu coś człowiekowi z człowieka uleci.
Później mydło do twarzy. I kolejne do ciała. Brakuje jeszcze specjalistycznego mydełka do ręki lewej, prawej, brzucha, dupy i odbytu, co to go swego czasu tak radośnie rozświetlała jedna z dupnych celebrytek.
Wyłażę spod prysznica. Rzut okiem w lustro. Tradycyjne "ojapierdolę" skierowane w stronę odbicia. I golenie i krem po goleniu, krem do twarzy, krem po kremie po goleniu a później krem na wargi, które znów starają się pęknąć na pół.
Zerkam na łazienkową półkę. Kiedyś stały tam golarka, dezodorant i mydło w płynie. To wszystko. Dziś mam kremów pinć, maści trzi, co daje razem pudełeczek jedenaście. Co jest w pozostałych niewymienionych - boję się zerknąć. Ale są. Te pudełeczka, znaczy się. Piętrzą się w koszyku (tak kurwa, kupiłem koszyk do łazienki żeby schować przed ludźmi stertę kremów) bezczelnie. To chyba jest coś jak kosmetyczno-pojemnikowa ewolucja: najpierw człowiek nie ma wcale pudełeczek, później jedno, dwa, cztery, osiem, pączkują sobie, pączkują, jest ich kilkanaście (dorosłość), kilkadziesiąt (starość), a później wszystkie napączkowane pudełeczka zamieniają się w urnę. I tak przychodzi śmierć.

Fuck this shit. Gdzie moja kawa?

*****

Jakimś magicznym sposobem minął nam kolejny rok. Wielki Nowy Rok, wielkie POSTANOWIENIA, stado kolejnych wielkich Nowy-Lepszy-Ja, sweet życzenia do porzygu od ludzi, którym człek by najchętniej wbił w krtań kawałki tłuczonego lustra. "Ja ciebie też szczęśliwego nowego roku, parchu zaropiały". Jeszcze kilka dni i ludzie zapomną o tym, jacy to dobrzy powinni być dla siebie, a uśmiechnięta, przepuszczona na pasach pani przestanie być uśmiechniętą panią którą można przepuścić. Znów stanie się "gdzielezieszpodkołajebanakrowo".

Zerkam na tablicę po prawej: rozpiska egzaminów, zjazdów, dwa kółeczka zakreślone na kartce wyraźnie sygnalizują, że powinienem robić coś zupełnie innego, niż babrać się na blogu. No cóż, widocznie znów jestem pełną gębą studentem. Pewnie zaraz zamiast oglądać zera i jedynki - okna umyję. Albo przeglądnę półki w piwnicy. Trzeba sprawdzić, czy kurz się ładnie układa.

Tia, NowyLepszyStudent-Ja.