piątek, 30 marca 2012

pół żartem, pół serio: kupie samochód, auto szpszedam

Od kilku dni, krwawiąc z oczu, uszu, oraz innych otworów ciała, systematycznie przekopujemy z Najwspanialszą-Z-Żon serwisy internetowe w poszukiwaniu samochodu. Bezmiar słodkości, ideałów, promocji i okazji leje się z monitora na nasze klawiatury, starając się nas przekonać, że:

- nein, nie jestem handlarz z dojczland, cosz pan!
- przebieg? paaaaaaaanie, jaki przebieg, 300 000 ze świagrem to my na rowerze przez wakacje robiły!
- eeee, no nieeee, no, tym samochodem jeździła tylko mamusia i to z pewnością ona nakleiła w środku HWDP na desce rozdzielczej
- samochód bezwypadkowy, w tym roku w ramach odświeżenia samochodu wymieniona została klapa bagażnika, tylni zderzak, prawe tylne nadkole i wydech
- samohód w idealnym stanie, dołonczam komplet alumfelg i subwoofer, jeżdzone było oszczendnie
- samochód w stanie idealnym zarejestrowany, ma badania, aktualne OC, można dosłownie wsiąść i jechać. Brak akumulatora.
- (tel) tak, ogłoszenie aktualne, rosszont? Bo ja wiem, moment, MAMOOOOOOOOOO!!!
- (tel) tak, ogłoszenie aktualne, a czy poza wartościami materialnymi zastanawiał się Pan kiedyś, ile ma pan w sercu miejsca dla boga?
- (tel) nie, nie jesteśmy komisem (w tle: panie Janku, pan przestawi te dwa kombiki bo przyjdzie zaraz klient z nowym autem do popchnięcia!)
- samochód służył mamusi, jeździła delikatnie, miała tylko raz delikatną stłuczkę: samochód przeszedł przez barierę energochłonną i dachował ze skarpy.

Dialog telefoniczny, po 2giej stronie starszy jegomość:
- witam, ja w sprawie samochodu, czy oferta jest nadal aktualna?
- nie, dziękuję, żadnych ofert, nie jestem zainteresowany!
- źle Pan mnie zrozumiał, ja w sprawie samochodu do sprzedania!
- czego?
- S A M O C H O D U, dał Pan OGŁOSZENIE o sprzedaży auta!
- Wiesiaaaaaaaa, jakieś ponaglenie komuś słałaś?
- proszę Pana, w gazecie jest informacja, że sprzedaje Pan samochód, chciałem zapytać czy...
- PANIE, NIE! Nie jadę na żaden zachód, co Pan chcesz? Idź pan w chuj z tą swoją żydomasonerią komunisto pierdolony!!! (JEB! słuchawką...)


...a póki co, ciulamy na patach.

Życie nabrało nowych barw. Dane jest mi poznać od nowa miejsca i zdarzenia, o których zapomniałem. Dane jest mi uczestniczyć coraz częściej w pewnego rodzaju safarii połączonym z ustawką kiboli i otwarciem markjeta z mjensem po pinć pindziesiont.
Znaczy się, że komunikacją miejską jeździć trzeba.

W czasach, gdy jeszcze dupsko me rozpuszczonym nie było, uwielbiałem tłuc się godzinami w autobusach. Dopiero w tłumie można było poczuć się faktycznie częścią społeczeństwa, jednym z wielu, prawdziwym Obywatelem. Oczywiście nie oznacza to, że nucąc Rotę zagadywałem każdego dookoła rozprawiając o ptaszkach, słoneczku, czy cycatej blondynie w przedniej części busa. Najczęściej chcąc delikatnie dozować sobie ilość kontaktu ze współpodróżnikami, wsadzałem mordę w książkę, dodatkowo odcinając się słuchawkami. To dopiero złoty środek: pomimo, że pośród, to jednak sam. Normalnie Epikur zesrałby się z dumy.

Tłuczemy się więc z Najwspanialszą-Z-Żon komunikacją miejską będąc co chwilę świadkami wydarzeń równie osobliwych, co pociesznych. I chyba rodzi się powoli w nas wiara, gdy jadąc z psem busem obserwujemy dziwnie kręcącego się pod nogami naszego psiura, na usta sama ciśnie się modlitwa: byle teraz nie nasrał, byle teraz nie nasrał...

A w niedzielę giełda samochodowa. Oj, będzie używania przy klawiaturze, oj będzie...

czwartek, 29 marca 2012

Tam, gdzie słońce nie dochodzi.

[Tekst poczyniony na potrzeby firmowego pisemka. Wrzucam też tutaj, byście nie myśleli, że zapomniałem o 30latku]

W życiu każdego Prawdziwego Mężczyzny nadchodzi taki moment, gdy jako odpowiedzialny za siebie i rodzinę samiec, najchętniej rzuciłby wszystkim łącznie z żoną i dziećmi, spakował manatki i zapadł się pod ziemię. Część z nas - Prawdziwych Samców - odnalazła swój spokój, swą świątynię dumania w miejscu, gdzie kartofel z wekiem się spotyka, a szczur przebiegający nocną porą kawałek opony z roweru spożyje. Znaczy się w piwnicy. Każdy wie, że w tym miejscu ZAWSZE jest coś do zrobienia: a to słoiki poprzestawiać trzeba, a to śrubki poukładać, rower do sezonu przygotować należy, a w razie braku innego sensowniejszego powodu wielogodzinnego przebywania w piwniczce - zawsze można podjąć próbę nauczenia piwnicznych pająków gry w warcaby.

Co ma zrobić nieszczęśnik, który z racji takich a nie innych warunków mieszkaniowych pozbawiony jest podpiwniczenia? Jeszcze pół biedy, jeśli persona taka mieszka na parterze - zawsze może zerwać kilka paneli z podłogi i niczym bohater Wielkiej ucieczki urządzić skromny osobisty podkop pod budynkiem. Jednak gdzie tu szczytny cel, jeśli zamiast podkopem - można prościej wydostać się na zewnątrz drzwiami, ewentualnie w przypływie kaskaderskiego uniesienia - oknem?

W takich przypadkach z pomocą przychodzą dziury zewnętrzne obcego pochodzenia. Znaczy się jaskinie.

Oczywiście dla mniej wymagających mamy zjawiska typu Jaskinia Łokietka, Sztolnia Czarnego Pstrąga etc. czyli miejsca, gdzie można uprawiać podziemną turystykę człapaną, spod znaku kebaba i budki z piwem. Dla prawdziwego Samca kipiącego testosteronem i chęcią udowodnienia sobie, jak twarde ma... nerwy, znajdzie się coś odpowiedniejszego w naszej najbliższej okolicy.
Będą to miejsca tak mroczne i wilgotne, że nawet ośmiornica mogłaby się nabawić klaustrofobii, a sam Wodnik Szuwarek mógłby nabrać wstrętu to wody. Będą to miejsca tak ciasne, że pośpieszny autobus z Zabrza do Katowic w czasie zajęć akademickich nie pozostawia mniej miejsca by zaczerpnąć powietrza. Będą to miejsca przesycone grozą, ciemnością, wszelkimi odmianami, gatunkami i podgrupami klaustrofobii, miejsca, po wyjściu z których człek cieszy się nawet na widok znienawidzonej teściowej, a dźwięk jej jazgotu jest niczym miód dla uszu po przerażającej ciszy, w której było dane spędzić ostatnie kilka godzin...

Spora część mieszkańców Śląska słyszała o Dolinie Sportowej Dolomity, jednak niewiele osób wie, że pod nią ciągną się najprawdopodobniej setkami kilometrów stare chodniki - pozostałości kopalni rudy ołowiu.
Po otrzymaniu wszelkich niezbędnych pozwoleń oraz skompletowaniu niezbędnych precjozów do bezpiecznej wyprawy, można zapuścić się w głąb chodników, gdzie jest tak samo ciemno, jak i mokro. Potężna część kopalni jest zalana, zwiedzanie odbywa się w większość po kolana lub po pas w wodzie. Niezapomnianą atrakcją są zatopione w wodzie deski, belki, oraz inne sprzęta czyhające tylko na to, by walnąć w nie goleniem, potknąć się o nie i zaliczyć pełne zanurzenie w wodzie, której picia nikt by nie zalecił.
Z racji wielkiej wilgotności połączonej z koniecznością brodzenia, po pas w wodzie, zwiedzanie chodników wymaga zaopatrzenia się w kombinezon tzw. OP1, który poza tym, że chroni spacerowicza przed wodą, to dodatkowo broni współtowarzyszy w przypadku zapachu, który mógł być skutkiem podziemnego strachu. Ogólnie całość wyprawy można określić jako prymitywną formę SPA połączonego z gimnastyką podwodną: błoto lecące z każdej strony doskonale wpłynie nawet na najbardziej zniszczoną cerę, pół dnia z kuprem w wodzie nawodni najgłębsze warstwy skóry, a ciągłe mrużenie oczu w ciemnościach, wyprostuje każdą zmarszczkę mimiczną. Nic, tylko korzystać!

Główną atrakcją kopalni są miejsca, gdzie w chodniku metrowej wysokości woda sięga 50 centymetrów. Człek w takich warunkach jest w stanie odkryć w sobie niebywałe pokłady równowagi, która jest jedynym gwarantem tego, że w przypadku potknięcia w takim tuneliku nie dobędzie się spod wody radosny bulgot nurka-mimo-woli.

Ktoś mógłby zarzucić, że pół dnia spędzone po pas w błocie nie jest niczym pasjonującym, a sprowadzanie stanu swojego organizmu do poziomu szczęśliwego prosiaka wytarzanego w szlamie nie przystoi osobom 'nadgryzionym zębem czasu'. Może i jest w tym trochę racji, jednak ma ona minimalne znaczenie wobec bezmiaru szczęścia przepełniającego człowieka, gdy po kilku godzinach wychodzi na światło dzienne obiecując sobie: "nigdy więcej nie wejdę do tego bagna. Tzn. z pewnością nie przez najbliższe dwa tygodnie, ale potem to może i nawet, no dobra, może znów za tydzień..."

Jeśli ktoś nie jest miłośnikiem sportów podziemych-prawie-wodnych, może udać się odrobinę na wschód w okolice Krakowa, gdzie czekają na zwiedzających dwa nieco przyjaźniejsze miejsca: Jaskinia Twardowskiego i Jaskinia Jasna. Obiekty te są idealnym miejscem dla osób, które przed nadchodzącym sezonem letnim chcą poćwiczyć wciąganie brzucha - jak wiadomo, zdolność ta jest szczególnie przydatna na plaży, gdy mijają nas jurne dziewoje kusząco kręcące biodrami.
Jaskinia Twardowskiego to doskonałe miejsce na rozruch zarówno fizyczny, jak i umysłowy. Najtęższe umysły mogą spędzić godziny zastanawiając się, skąd wzięto nazwy poszczególnych sal jaskini. Dopiero dokładne przebadanie zawartości pomieszczeń pozwala odkryć, że Salka Z Belką wzięła swą nazwę od starej belki z gwoździem, która służy głownie do potykania się o nią, zaś Salka Z Tabliczką to nic innego jak... salka z wykutą małą tablicą w ścianie. Ułańska fantazja odkrywców sal potrafi zniszczyć nawet największe mózgi...
Jaskinia Twardowskiego, na której się skupimy, to jak najbardziej naturalny twór. W przeciwieństwie do wspomnianej wcześniej kopalni, nie mamy tu prawie wcale do czynienia z błotem, za to miejscami kamulec sypie się na bogato. Czyni to w takiej różnorodności kształtów i ilości ostrych krawędzi idealnych do rozbijania kolan, że człowiek nie jest w stanie przewidzieć, o co jeszcze może się uderzyć. Jakkolwiek by się nie czołgać i przeciskać w którąkolwiek stronę, zawsze znajdzie się jakaś radosna skałka, która tylko czeka na to, by przypomnieć nam boleśnie o wszystkich stawach, jakie nasz organizm posiada.
Czas spędzony w Twardowskim to głównie walka z własnym strachem przed zaklinowaniem się w którejś z dziur, stawianie czoła zmęczeniu podczas czołgania się krętych tunelikach, oraz niesamowita radość w momencie napotkania miejsca, gdzie można się swobodnie rozprostować, korzystając z niewyobrażalnie wielkiej przestrzeni trzy metry na metr przy stropie na wysokości 60 cm.
Na ambitniejszych speleologów czekają bardziej wymagające odnogi, które do zagłębienia się weń wymagają odrobiny pokombinowania "jak dopasować swój organizm do otworu". Zazwyczaj wystarczy obrócić się na brzuch i zjechać kawałek głową w dół by później obrócić się na plecy, a następnie przekładając nogi nad głową z jednoczesnym okręceniem się wokół własnej osi i przepleceniem rąk wokół głowy i lewej nogi przechodzącej pod prawą pachą, zrobić prawie-fikołka z jednoczesnym odbiciem się prawą nogą i lewą nogą od sufitu i dna, by prześlizgnąć się kawałek po błocie będąc wygiętym do tyłu trochę ponad 90stopni. A później to już jest łatwo - wystarczy udawać przerośniętą dżdżownicę radośnie borującą w podkrakowskiej ziemi.

Fani prędkości także znajdą coś dla siebie: jeden z tuneli Twardowskiego (a dokładnie Piaskowa Rura) jest idealny do uprawiania podziemnego saneczkarstwa. Kilkunastometrowy korytarz ostro spadający w dół, daje możliwość solidnego rozpędzenia się na błotku pokrywającym drogę ku piekielnym czeluściom. Oczywiście o ile człowieka nie przeraża zjazd w tunelu niewiele szerszym niż ramiona dorosłego mężczyzny.

Żarty żartami, ale bądźmy przez chwilę poważni i odpowiedzmy na pytanie: po co to wszystko?
Odpowiedź jest prosta: by na chwilę zapomnieć, odciąć się od pędu codzienności, wyhamować solidnie i oczyścić głowę z wszystkiego, co w powszednie dni nas męczy. Idąc, pełznąć, brodząc czy czołgając się pod ziemią, wszystkie zmysły wyostrzają się jedynie na to, jak bezpiecznie przebyć kolejny odcinek podziemi. Nie ma miejsca na zastanawianie się, czy nie do końca lubiana ciotka męża kuzynki mojej szwagierki nie wpakuje nam się w niedzielę na kawę, nie jest ważny wynik ostatnich wyborów, a cena paliwa jest ostatnią rzeczą, która nas obchodzi kilka kilometrów od wyjścia na powierzchnię.
Niesamowitych wrażeń potrafi dostarczyć to, co oferuje swoim gościom podziemie: chodniki, w których człowiek może odnieść wrażenie, że cofnął się o kilkadziesiąt lat wstecz, widok podziemnych studni z wodą tak czystą, że jedynie odbicie światła w jej tafli sygnalizuje nam jakąkolwiek ciecz po nogami, idealna cisza, którą zakłóca jedynie nasz własny oddech.
Czasami pomimo kilku godzin spędzonych pod ziemią, człowiek wychodzi nie tyle zmęczony, co o wiele silniejszy. Świadom swojej wytrzymałości, napędzony satysfakcją ze zwycięstwa nad własnymi słabościami i strachem uświadamiasz sobie, że codzienne problemy to nie koniec świata. Bowiem czym jest denerwująca wszystkich, gderająca ciotka wobec sytuacji, w której trzeba było się rozebrać pod ziemią, bo inaczej zaklinowane dupsko nie chciało prześlizgnąć się przez zacisk.

Jest jeszcze jedna rzecz, bardzo prosta, ale jednak dająca wielką radość. Moment, gdy wypełzając spod ziemi na powierzchnię gdzie jest kilkunastostopniowy mróz, można natknąć się na jakiegoś spacerowicza. Mina takiego człowieka - bezcenna: wszak właśnie wypełzło przed nim z ziemi coś, co przypomina połączenie ubłoconego warchlaka z okablowanym żółwiem ninja ubranym jedynie w lekki kombinezon. Cóż, wszak pod ziemią zawsze jest tych kilka stopni na plusie.
Nie pozostaje nic innego, jak powiedzieć zdziwionemu jegomościowi "dzień dobry" i wrócić innym wejściem do jaskini, gdzie w ciszy i ciemności czeka radosna mordka sympatycznego nietoperza sennie dyndającego z sufitu.

Uwaga: opisane wyprawy odbyły się za zgodą właścicieli obiektów, pod czujnym okiem doświadczonych grotołazów, z zastosowaniem wyspecjalizowanego sprzętu. Odradzam organizowania samemu tego typu wypraw przez osoby nieposiadające odpowiedniego doświadczenia.

środa, 21 marca 2012

Cośtam cośtam.

Bo w życiu to jest tak: pogoda piękna, słoneczko wychodzi więc serce się raduje, człowiek susząc zęby podziwia okoliczności przyrody i już rusza wjeżdżając na skrzyżowanie by podróż kontynuować, a tu nagle się okazuje, że człek przeoczył jeden drobny szczegół. O ile rozpędzona półtoratonowa audica może zostać określona mianem drobnego szczegółu...

JEB!

Zastanawiam się jaki to musiał być widok dla kogoś z zewnątrz: kawałki samochodów w końcu opadają na asfalt, Najwspanialsza-Z-Żon z miną srającego kota stara się mnie zabić wzrokiem - wszak bez kawałka tyłu ciężko nam będzie dojechać do stajni, ja w szoku latam po skrzyżowaniu zastanawiając się, dlaczego stoimy pod prąd nie na tym pasie co trzeba i nie w tym kierunku co trzeba, zaś poszkodowani pierwsze co robią, to wygrzebują się spod poduszek powietrznych i zaczynają biegać wokół swojego samochodu...

- kurwa, panie kochany, ja dopiero co ponad 600 euro za nowe alumy dałem!!!

Jakoś umknął wspomnianemu fakt, że ich auto straciło część przodu. Najważniejsze, że alumy są całe.

Tak oto pewnego niedzielnego przedpołudnia na własne życzenie stałem się sprawcą. Zredukowałem się do poziomu plugawego kryminalisty, dla którego życie ludzkie i bezpieczeństwo na drodze nie mają żadnej wartości. Żebym jeszcze cholera był synem jakiegoś prezydenta, albo przynajmniej sołtysa - może by przeszedł patent z pomrocznością jasną, a tak... dupa. Teraz czeka mnie już tylko potępienie przez społeczeństwo, następnie krzesło elektryczne, a na koniec piekielna czeluść.

Zdecydowanie nie lubię mieć wypadków. Nie chodzi już nawet o to, że najpewniej zgniję w więzieniu modląc się, by Najwspanialsza-Z-Żon przyniosła następnym razem mydło W PŁYNIE, nie chodzi o to, że potencjalny dwustukilowy współwięzień o jakże wiele mówiącej ksywie 'troskliwy Buba' wyceni mój zadek na dwie sztangi fajek, nawet nie chodzi o wszelkie paskudne wpisy w aktach. Chodzi o to, że przez swoją nieuwagę mogłem zrobić wielką krzywdę osobom postronnym, a co gorsze - osobie Najważniejszej.
Lekcja pokory została przyjęta.

Trzeba więc czekać: na wycenę szkód, na opinię rzeczoznawców, na wyniki badań biegłych. Jeszcze mandat lub sprawa, naprawa lub kasacja samochodu. A gdzieś w trakcie tego wszystkiego okazało się, że jest wiosna.

poniedziałek, 5 marca 2012

Jak tam Pański kabel?

Za oknem kapie woda. Ciurkiem z rynny leci. Kurwa jej mać, jakby nie mogło być trzy stopnie zimniej, wszystko by pozamarzało. Siedzę w przychodni na krzesełku tak wygodnym, że nawet reżyserzy najbardziej wyuzdanych japońskich pornosów nie wpadną na pomysł by użyć takiego narzędzia tortur w swych ambitnych porno-scenariuszach. Krzesło gniecie w tyłek, jest twarde, zimne, stoi pod oknem od którego ziąb wali po plecach i za którym kapie ta pieprzona woda. A ja wlałem w siebie już ponad litr mineralnej i nie sikałem od ponad 2 godzin.
O ja pierdolę.

Kolejny etap strugania potomka znów skierował uwagę lekarzy na mnie. Tym razem mamy nową misję: będziem skanować jajca! USG znaczy się. Tylko po kiego kija kazali mi nie lać przez pół dnia? Nie jestem lekarzem ale z tego co patrzyłem w lustrze, to jaja są trochę poniżej pęcherza moczowego i nie mają z nim wiele wspólnego. A srał to pies. Póki co nie sikam, wlewając w siebie kolejne łyki wody.

W poczekalni atmosfera przepełniona cierpieniem, zadumą nad sensem życia, co rusz słychać postękiwanie umęczonych samców, którym przyszło testować jak bardzo wytrzymałą mają końcówkę. Co chwila ktoś wstaje, starając się nie robić zbyt gwałtownych ruchów, spaceruje kilka kroków, po czym z wyrazem cierpienia na twarzy - siada. Umęczeni mężczyźni zerkają po sobie wzrokiem pełnym zrozumienia i ogólnego współczucia, starając się jednocześnie ocenić, komu pierwszemu puści cewa i kto walnie sikiem w pory.

Ból rozdziera podbrzusze, pęcherz pełen do granic możliwości rwie i szarpie, nie pozwala się ruszyć i głębiej odetchnąć. Strach kaszlnąć i kichnąć, mogłoby się to zakończyć wielką plamą - w przenośni i dosłownie.
Pot leje mi się po plecach, staram się rozchodzić przepełniony pęcherz, zerkając co chwila na zegarek. Jeden z współuczestników niedoli nie wytrzymał, chwycił klucz w rejestracji i poleciał do WC. Jeden mniej w kolejce - każdy myśli. Lecz jednocześnie wszyscy mu zazdroszczą. Wszak siknął.
Moja tortura trwa nadal, oceniam ból na gorszy, niż sraczka po ostrym kebabie z kawałkami tłuczonego szkła i gwoździami.
...a może bym tak pierdnął? Zawsze trochę więcej miejsca w brzuchu, może pęcherz by się lepiej ułożył?

USG... ulotka pokazuje uśmiechnięta pielęgniarkę z dziwnym czymś zakończonym półokrągłym cosiem trzymanym w jednej ręce. W 2giej spoczywa tubka czegoś zapewne śliskiego. Ej zaraz, ale oni chyba nie wsadzą mi tego w dupę?!?!?!
Piętnaście sekund później przestaje mieć to znaczenie: do gabinetu wchodzi lekarz i wywołuje pierwsze nazwisko. Zebrani patrzą na drzwi jak pies obserwujący swego pana pożerającego ostatni kawałek salcesonu. Kolejny pacjent przegrywa walkę z organizmem i wybiega z przychodni ze łzami w oczach. Ja się wycwaniłem - przed chwilą poszedł cichutki bączuś. Uradowany pęcherz moczowy najwyraźniej zagospodarował się w wolnej przestrzeni - nawet odrobinę mniej boli. Dziadek obok krzywi się bardziej niż przed momentem - chyba sykacz poleciał w jego stronę.

Mija dziesięć minut. Znam już na pamięć układ kafelek na podłodze w przychodni, wiem który kwiatek ile ma listków i jestem pewien, że gdy lekarz jeszcze raz zasugeruje mi takie badanie, to wezmę mu tą sugestię i wsadzę....
...nie wytrzymuję i ja. Niecałe dziesięć sekund później stoję już nad wc obiecując sobie: nie wysikam wszystkiego, tylko trochę upuszczę żeby ciśnienie zmalało. Puszczam - strumień przy którym Niagara może się schować rusza w kanalizację, po doliczeniu do trzech - przestaję sikać. Matko jedyna, to były najwspanialsze trzy sekundy mojego życia. Pęcherz zwija się z rozkoszy odciążony nieco, całość sielskiego obrazka dopełnia moje odbicie w lustrze prezentujące łzę wzruszenia toczącą się po policzku.
Świat nabrał barw. Wracam do poczekalni z piersią wypiętą niczym kogut po wygranej walce, śledzą mnie  zebrani swymi żółtymi oczami. Widocznie poziom moczu dotarł u nich już do wysokości gałek ocznych. Za kilka minut i oni wylądują w WC.

Odciążony organizm pozwala znów obserwować otoczenie. Od momentu mojego przyjścia wystąpił znaczny regres stosunków interpersonalnych pomiędzy pacjentami. Wcześniej zagadujący do siebie na tematy błahe i nieważne, teraz powarkują jedynie, przypominając istoty z czasów, gdy pokarm zdobywało się nie w  sklepie, lecz przez jebnięcie pawiana w łeb maczugą. Ktoś zauważył, że w sklepie obok jajka są po 70 groszy. Prawie wybuchają zamieszki.

Nagle pada moje nazwisko - to moja kolej. Zebrani szydzą wzrokiem, widzieli, że byłem w WC, więc lekarz wyrzuci mnie za pusty pęcherz. A tu taki error - cwaniak jestem, upuściłem tylko trochę.
Doktorek przerzuca papiery, zaprasza na kozetkę, bierze w rękę dziwną końcówkę. Nieeeeee, no, w dupsko mi tego nie zapakuje, to jest zdecydowanie za duże. Albo zdecydowanie będzie boleć.

- proszę się rozebrać, zsunąć slipy, rozłożyć bardziej nogi, a teraz proszę wziąć małego do ręki i przytrzymać w tę stronę...

...MAŁEGO?!!?!?? Ożesz Ty kutafonie z Andromedy!!! A żebyś usiadł gołym dupskiem na zapchlonym jeżu!!! M A Ł E G O ?!?! Ty wiesz co to narzędzie zbrodni potrafi zrobić i gdzie było!???!?
Nie mówię jednak nic, cierpliwie poddaję się badaniu starając się przekonać, że to wszystko dla potencjalnego potomka. Ale niech tylko mi szczyl kiedyś mojej torby z aparatami dotknie bez pozwolenia, albo jedynkę ze szkoły przyniesie - od razu mu wygarnę, ze ma zasady w dupie, a ojciec tak się dla niego poświęcał dając się obmacywać starym dziadom o zimnych palcach!
...tylko dlaczego ten lekarz tak dziwnie się patrzy i oblizuje? CZY ON USZCZYPNĄŁ SIE W SUTEK?!?!?

Koniec badania, wychodzę z gabinetu. Za drzwiami poczekalnia wygląda jak spotkanie amatorskiego fanklubu stepowania. Biegnę do WC, będę SIKAĆ! Do ostatniej kropli!

O ja pierdolę, nigdy więcej.