wtorek, 29 lipca 2014

Okumulacja

Wtorkowy poranek. Leżę w wyrze tocząc pianę, starając się nie zabić idiotki, która wydała mi złe leki.

...bo to jest tak: jak człowiek już sobie pokiereszuje kości na treningu, pozrasta się i odbębni rehabilitację, to wypadałoby sobie zrobić coś nowego. No i oczywiście pierwsze co zrobi Prawdziwy Samiec, to polezie na trening gdzie dostanie strzał w gałkę. Oczną. Skuteczny strzał. Zakończony wieczorową galopadą w kierunku ostrego dyżuru na okulistyce, gdzie po pierwsze: można się dowiedzieć, że oko nie wypłynie, szyć na szczęście nie trzeba a i szczęścia trochę było, bo gdyby nie soczewka, to skończyłoby się o wiele gorzej. I jeszcze jednego można dorobić się na ostrym: zapalenia spojówek jego mać.

Leżę więc w wyrze 2gi tydzień, bo jakiś zasrany wirus czyhający na klamce szpitala wziął i bezczelnie przeprowadził abordaż na pokiereszowane ślepie. I leżę tocząc łzę za łzą, brocząc ropą jak rafineria naftowa, a widok jaki roztacza się przed mym licem kojarzyć się może jedynie z woodstockowymi toitoiami. Znaczy się jest przesrane totalnie. I gówno widzę.
Nie, to nie koniec. Organizm mój jest bardzo uczciwy wobec siebie samego. Wierzy w równość i sprawiedliwość, wspierają się wszystkie narządy wzajemnie, więc jeśli prawa gałka jest zainfekowana, to ziuuuuuuuu, lewa w ramach solidarności też niech czerwienią zapłonie, niech ropą spłynie, niech piecze i swędzi. I chuj z tym, że w ciągu 2ch tygodni wydałem na leki więcej, niż na piwo, fajki i dziwki w ciągu ostatnich 3 miesięcy, chuj z tym, że smaruję, wcieram, wpuszczam w oczy wszelkie maści, krople i wyciągi z dupy bobra astrachańskiego, w dupę można sobie to wszystko wsadzić bo...

...idiotka w aptece spieprzyła coś przy recepcie i zamiast dać mi lek przeciwwirusowy, wydawał maść z witaminką A.
A żeby Cię swędziało torbo zasrana tam, gdzie się podrapać nie możesz! Żebyś utyła tam, gdzie nie da się spalić tłuszczu, żeby ci cycki obwisły, a twój facet żeby nie mógł, żeby cię dopadło pieczenie stref intymnych, grzybica stóp, problemy gastryczne i sraczka tak zdradliwa, że kichnąć będziesz się bała do końca życia!!!

Dwa tygodnie... dwa tygodnie bez ruchu, rolek, roweru, nawet ćwiczyć nie mogę, bo organizm ma odpoczywać i zajmować się infekcjami. Ma skupić się na przyjmowaniu dobrodziejstw wszelakich maści i kremików z kroplami do kompletu. Ta, kremików sremików. Równie dobrze mógłbym wsadzić sobie w dupę kostkę masła.

czwartek, 24 lipca 2014

Stonka transportowa

Biedrona. Tak, stałem się jednym ze stałych klientów tego sklepu. Nie z powodu jakiegoś wybitnie płomiennej miłości do pchania kasy w zagraniczne firmy, ale tak ot, bo blisko. Wcześniej był MarcPol ale splajtował, bo ludzie kupowali za mało piwa i kaszanki. Więc otworzył ktoś w tym samym miejscu Biedronę, obniżył cenę krupnioków, podniósł cenę piwa, dorzucił do tego pomidory w promocji i wszyscy zadowoleni: klienci, sieć... tylko mieszkańcy osiedla jakby bardziej wkurwieni, bo po ulicach plącze nam się mrowie rzęchów plujących olejem... a, nie, przepraszam: samochodów prawie-zabytkowych, znaczących teren.

Tak czy inaczej: zaczynam chodzić do Biedrony: pomidory biedrona quality po których prawie nie ma sraczki, owoce biedrona quality pachnące woskiem i starymi skarpetami, golarka biedrona quality, która przy odrobinie szczęścia nie pierdolnie mnie prądem. Sama radość. Są też w promocji banany biedrona quality, niektóre nawet żółte. Nie jestem pewien, czy to w biedronowych bananach był koks, ale na wszelki wypadek kupuję je na potęgę i wcieram w dziąsła biały nalot ze skórek.

No i chodzę do tej Biedrony. Bo prawie po drodze z pracy, bo prawie blisko, bo prawie można płacić kartą, a jeśli zabraknie gotówki to można bez problemu wyjść ze sklepu, przejść przez ulicę, wejść do centrum handlowego po drugiej stronie, zjechać ruchomymi schodami na dół, wypłacić pieniądze z bankomatu, wjechać ruchomymi schodami na górę, przejść przez ulicę, wejść do sklepu i już można podejść z powrotem do kasy by uregulować rachunek. Oczywiście o ile człowieka nie zajebią wcześniej ci, co stali za nim w kolejce.
I wyłazi człowiek z tego sklepu przedzierając się przez stado dzieciaków starających się zwalić na ziemię wszystko, co mogą dosięgnąć przy kasie. I otacza człowieka błoga cisza i spokój, nic nie wrzeszczy, nikt nie piszczy, nie spiera się o ostatnią paczkę mielonego garmażeryjnego. Poezja.

Tylko nie rozumiem jednej rzeczy...

*****

Popołudnie. Drałuję w stronę domu targając torbę wypełnioną wszelakim dobrem. Krok za krokiem wspinam się pod górkę przy parkingu, leniwie obserwując resztę pieszych: po prawej idą dwie kobiety z załadowanymi siatkami. Po prawej idą kolejne dwie, każda z co najmniej jedną reklamówką. Z przodu jeszcze jedna niewiasta transportowa, obracam się - za mną następne trzy. Każda jak muł juczny. Tzn nie z urody, tylko z pełnionej chwilowo funkcji. No, w zasadzie te dwie po lewej trochę przypominają z twarzy muła... ale to nie o tym miało być.
Idą więc te niewiasty w wieku różnym, status społeczny przedstawiając różnoraki, idą krok za krokiem. Bez mała słyszę, jak trzeszczą im te biodra, jak ścięgna jęczą pod obciążeniem, trzy z nich mają taki wysiłek na twarzy, jakby zaraz z przeciążenia miała wypaść im macica. Albo wątroba.
I coś mi się kurwa w tym wszystkim nie zgadza.

Gdzie tu są ich faceci?!?!

Przecież za czasów gdy miałem swoją Niewiastę na łbie 24/24h jasne było, że wszelakie zakupy o większym ciężarze załatwiało się razem! No dobra, czasami było to nudne do porzygu, gdy xNzŻ zastanawiała się przez pół godziny nad wyborem pomiędzy bananami skręconymi w lewą albo w prawą stronę, ale taki był koszt życia razem! Tak tak tak, trzeba było znosić akcje xNzŻ w stylu:
- potrzebujemy tylko owoce, cukier, mleko... oooo.... ooooooooo, jaka bluzeczka!

...no ale, kurza dupa, jak można puścić babę do sklepu żeby sama dźwigała kilkanaście kilogramów w siatach? Przecież to nie te czasy, gdy babami orało się pole, czy używało ich do zabezpieczania wycieku w uszkodzonym reaktorze atomowym!

Zdecydowanie, momentami nie ogarniam tego świata.

*****

A Benek ma się dobrze. Chyba.


Bo albo ma pryszcze na końcówce, albo puszcza pierwsze korzonki.

czwartek, 10 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: Benek

Nie miała baba problemu, kupiła sobie prosiaka.
Nie miałem wystarczająco dużo zmartwień, sprowadziłem do domu Benka.

Benek jest jeszcze mały, ma pięć kończyn, nie ma oczu, mieszka na parapecie i dziwnie patrzy w niebo. Nie, Benek nie jest efektem wydymania kosmity ani spółkowania ze spiruliną, Benek jest kwiatkiem. No bo czego może brakować samotnie mieszkającemu facetowi, jak nie kwiatka?


No i stoi toto dziadostwo w szklance, moczy dupę w wodzie. I tak patrzę na toto czekając, aż łaskawie korzenia puści albo zdechnie. Ale ani korzenia, ani zgonu... Nawet postawienie zielska w pełnym słońcu średnio pomaga. Może to wina szyb, które są tak ujebane, że czasami ciężko sprawdzić czy jest dzień czy noc?
W każdym razie Benek wprowadził się na kwadrat. Jako człek odpowiedzialny, dbający o istoty żywe etc etc pierdu pierdu, szarpnąłem się i wpadłem na pomysł, by zaopatrzyć chwasta w jakąś wyprawkę. Najodpowiedniejsze wydawać by się mogło pół litra i ćwierć kilo śledzia, ale z tego co wiem to kwiatki raczej średnio tolerują wódę, a i śledziem zazwyczaj gardzą. Na co mi samemu pół litra? Pić tego w samotności nie będę, jeszcze Benek to zobaczy i straci cały szacunek do mnie. A śledzie... cóż... A gdybym tak zostawił kilka sztuk przy otwartym oknie, niech się niesie radosny, morski aromat... Może sąsiedzi pomyślą, że już wróciłem z Woodstocku z jakąś nową niewiastą. Mieliby o czym gadać.

Więc Benek dostał wyprawkę...
Wchodzę do ogrodniczego. Po lewej łopaty, grabie, taczka i betoniarka. A, nie, przepraszam, to nie betoniarka - obchodzę szerokim łukiem ubraną na pomarańczowo miłośniczkę łopat i kieruję się na prawo. Za ladą pamiętającą czasy PRL`u stoi Sympatyczna Pani pamiętająca co najmniej czasy Aleksandra Wielkiego. Przyglądam się chwilę kobiecie upewniając się, że to ekspedientka a nie jakaś wystawowa mumia, a następnie zaczynam przemowę...
- dzień dobry, bo widzi pani, dostałem taką szczypo... szczepio... szczap...
- szczypkę?
- tak! Dostałem szczypkę czegoś na co wołają Beniaminek no i to mi nie zdechło więc chyba muszę to teraz do jakiejś doniczki wsadzić, podlać czy coś. No i chyba potrzebuję doniczki i ziemi i ja wiem... jakiś nawóz do tego? Ślimaka albo dżdżownicę może...?
- myślę, że na początek wystarczy mała doniczka i ziemia.. Duża ta szczypka?
Jakoś nie lubię, gdy kobieta pyta mnie o rozmiar, szczególnie gdy prawdopodobnie pamięta czasy pierwszych chrześcijan. Na wszelki wypadek odsuwam się kawałek i pokazuję:
- o, taka.
- no to proponuję taką doniczkę i taką podstawkę i... jaka ma być do tego ziemia?
Zerkam na kobietę jak tapir malajski w kręcące się koło fortuny, kompletnie nie wiedząc o co jej chodzi.
- no ziemia, jaka ma być - pada ponownie pytanie - kwaśna? zasadowa? z domieszką jakąś?
A skąd ja mam kurwa wiedzieć jaka ma być ziemia? Jak dla mnie - niech będzie nawet święta albo i udeptana stopami Egipcjan budujących piramidę, wali mnie to, byle mi zielsko nie zdechło jak już mam się wykosztować krocie na tą całą cholerną wyprawkę.
- no wie pani... - próbuję jakoś dojść do porozumienia - no taka do kwiatka, tego Benka...
- a no tak, beniaminek, racja mówił pan.
Dup! Ląduje mi przed licem woreczek ziemi, doniczka i spodek. Jakaś dziwnie mała ta doniczusia, w 2004 chlaliśmy na Wood spirol z większych pojemników, ale niech będzie. Ja tam się na doniczkach nie znam.
- dać panu do tego jakąś odżywkę?
- a niech będzie - rzucam ogarniając bezmiar zakupów - jak już szaleję to niech ma to zielsko coś z życia. Jakąś najprostszą w użyciu proszę.
- ta będzie najprostsza i najtańsza - stwierdza sprzedawczyni - dwie nakrętki odżywki na litr wody.
Płacę prawie 12 zeta, zbieram zakupy, dziękuję, wychodzę.

Szukam samochodu, bo oczywiście znów nie pamiętam gdzie zaparkowałem. Zerkam na reklamówkę z zakupami. Pięknie - myślę sobie - trafił mi się kwiatek, który zamiast jak na faceta przystało, chlać czystą, to jakieś drinki z odżywką musi mieć. Niech jeszcze się okaże, że Benek na piwo źle reaguje, to jak wezmę do kibla krzaka zaniosę, jak te liście wykorzystam to nawet w najgorszych wizjach Benkowi takie coś się nie przyśniło! No! A i zużycie papieru wtedy przez jakiś czas spadnie!

środa, 9 lipca 2014

Banan

Trochę po szóstej rano. Miasto zaczyna się nagrzewać jak Radomianka na Trzy Cytryny. Śpiąc na oko lewe, okiem prawym staram się ogarniać otoczenie w drodze do pracy. W końcu głupio by było dać się zabić na pasach trochę po szóstej rano.
Przez ramię przewieszona torba, w torbie obleśna drożdżówka z serem. Magiczna drożdżówka. Drożdżówka sprawiająca, że ubrania w dziwny sposób zbiegają się w praniu.
Obok drożdżówki bułka, ser topiony i pomidory sztuk dwie. Znając życie pierwsze co zrobię w pracy, to siądę dupskiem na torbie, więc będę mógł je jeść słomką.

Krok za krokiem pełznę w stronę centrum dowodzenia wszechświatem. Po lewej jakiś najszczęśliwszy na świecie Pan Żul odpala 3/4 znalezionego papierosa, kawałek dalej damulka w panterce wysrywa psa przy wejściu do Biedronki. Pies po postawieniu cegły z wyraźna dumą na pysku obwąchuje swoje dzieło jakby upewniając się, że to co wczoraj zjadł to na pewno był zdechły szczur, a nie antygwałtka właścicielki.
A fe.

Ostatni przystanek przed wejściem do roboty. Warzywniak.
Warzywniak ma to do siebie, że można w nim kupić warzywa. Niby nic odkrywczego, ale to co ma najwspanialszego - ukryte jest przed wzrokiem kupujących. Wchodzę rzucając sympatyczne "dzdobry" i zerkam za beczułkę z kiszonymi ogórami. Tak... Za krańcem beczki, schowane pod drewnianą skrzynką są ONE. Omijane przez wszystkich szerokim łukiem, znienawidzone przez społeczeństwo, pogardzane, wyśmiewane...
...miękkie, plamiaste banany!

Nie rozumiem, nie ogarniam, nie mieści mi się w głowie, dlaczego ten cud natury jest tak nieprzychylnie traktowany przez ludzi?! Toż to najwyższa, najbardziej rozwinięta ewolucyjnie forma owocu, sama słodycz, pełnia smaku, aromat pieszczący nozdrza, wypełniający swoim bukietem kubeczki smakowe, kształt idealny do pochłaniania w ruchu, na rowerze, do trzymania w ręce, w twarzy, o tak, natrzyj mi klatę bananem, ty mała, brudna ekwadorska dziw...
...eeeeee. Tak i do tego banany są zdrowe.

Stoję więc w kolejce dziwiąc się, że kobieta robiąca przede mną zakupy, prosi o ładne, gładkie, żółciutkie bananiki, "tylko wie pani, bez tych ohydnych plamek". Kupująca trzęsie się na widok jeszcze odrobinę zielonkawych owoców trafiających na wagę, a ja się zastanawiam czy poczułaby różnicę w smaku, gdyby zawiązać jej oczy i podawać na przemian ledwie żółtego banana i surowego ziemniaka.
Tfu!

- a dla Pana co będzie - zapytuje ekspedientka
- dla mnie te ruchome, plamiaste banany co tak ładnie pani je schowała przed kupującymi
- ile sztuk?
- wszystkie.

...a na wieczór po treningu będą banany miksowane z lodami i śmietaną. Tylko kurde, muszę to jakoś tak przemycić do pokoju, żeby ciuchy w szafie tego nie widziały.
Bo znów się wezmą złośliwie same poskurczają.

wtorek, 8 lipca 2014

Nekrobuchty #2 i ideologiczny bełkot

Bo czasami bywa tak, że człowiek się wkurwi. Ma jakiś taki dziwny dzień, że do godziny 14 sra tęczą, podśpiewuje pod nosem, nawet sikając stara się chlustać moczem do rytmu ulubionej piosenki, a tu nagle później Jeb!
Bo tak.

I nie pozostaje nic innego, jak wsiąść na rower, przegonić cielsko plugawe, wypocić dziwne myśli, a gdy już nogi odmówią posłuszeństwa - zabrać rolki i wyciszyć się sunąc bezgłośnie godzinami z jednego końca toru na drugi.
...i spokój zaczyna wypełniać duszę, człek cieszyć się zaczyna pogodą ładną, okolicznościami przyrody za serce łapiącymi, zadkami współużytkowniczek toru za które sam by złapał jak przyroda za serducho, wszystko nagle zaczyna się układać, stabilizować... do czasu. Bo gdy tak człowiek kontempluje świat piękny i zamyśli się za głęboko, to może źle wyliczyć promień skrętu przy nawrocie i zamiast z gracją i wdziękiem zmienić kierunek jazdy - wpierdoli się z jazgotem w najbliższe krzaki przebijając je swoim cielskiem na wylot, płosząc wszystkie mieszkające w zaroślach komary.
Nauczka na przyszłość: rozłożenie rąk do pozycji "na Jezusa" wcale nie zwiększa na tyle powierzchni ciała, żeby krzaki mogły zamortyzować i zatrzymać rozpędzonego człeka - to raz. A dwa - leżenie w takiej pozycji w towarzystwie babć też nie jest zbyt mądre:

- pani popatrzy, pani Krysiu, jak młody porządny człowiek: to i o ciało dba i krzyżem poleży, widać, że zna ODPOWIEDNIE wartości i je wyznaje... Hej, słodki chłopcze na ziemi, może wpadniesz do mnie na herbatkę, pokażę ci kolekcję różańców... A warto, uwierz mi, że warto... Pięćdziesiąt trzy lata temu to robiłam takie rzeczy, że te lafiryndy na wrotkach mogłyby się zdziwić, przyjdź do mnie, warto, pokażę ci, na co stać starszą panią...

...nie pozostaje nic innego jak zebrać się szybko z ziemi i oddalić się natychmiast od stada jurnych pań w wieku jurajskim. Tak... Zamyślanie się na rolkach to nie jest dobry pomysł. Dobrze, że krzaki nie miały kolców. Albo że nie mieszkała w nich jakaś wiewiórka. Jeszcze by się wystraszyła i spróbowała znaleźć sobie nową dziuplę... Auć...

A życie toczy się dalej. Trochę inny układ mebli, trochę inna kurtka, trochę inaczej spędzany wolny czas. Tylko czasu ciągle jakby mało. Kto by pomyślał, że powtórne życie kawalerskie jest tak czasochłonne?

*****

Późne popołudnie. Wchodzę do mieszkania - ewidentnie coś jebie jakby drożdżami.
Tak, to buchty powstały z martwych. Zerkam na toto, wyglądają jak skamieniałe, spękane skorupy mieszczące w sobie coś żywego, drożdżowego, z pewnością lepkiego i bluźnierczego. I zdecydowanie dziwnie od nich sztyni.



Szybki rzut oka do wnętrza lodówki - jest keczup. W razie czego walnie się Pudliszkiem w kluchę i jakoś całość przejdzie przez rurę. Wrzucam sito z pośmierdującymi kluchami na kąpiel wodną, zobaczymy co będzie.

...mija kilka minut. O ile w momencie wejścia do mieszkania czuć było delikatną woń drożdżową, tak teraz na kwadracie jebie mi jakbym co najmniej uruchomił na przemysłową skalę produkcję wina, bimbru, paliwa rakietowego i środka do dezynfekcji rur.



Buchty zaczynają jakby od wnętrza pulsować. Zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić jedną w stronę kotów czekających pod oknami na karmę - jeśli klucha zaatakuje kota będzie to widoczny sygnał, że nie powinienem się zbliżać do zawartości garnka. Ha, a dodatkowo gdybym to nagrał, to zostałbym gwiazdą jutuba! Filmik z kluchą pożerającą kota...
Wróćmy do kuchni. Trzeba skonstruować coś jako dodatek do bucht na wypadek, gdyby okazały się jadalne. Szybki rzut myślą w stronę pomysłów na obiad... może by tak sos pieczeniowy, albo jakaś potrawka? Ewentualnie gulasz? Problem w tym, że jedyne co mam w domu, to stare powidła, śmietana, keczup i wóda. Wybór pada na śmietanę i powidła: jeśli nie dostanę sraczki po kluchach, to po miksie śmietanowo-powidłowym na pewno mnie ruszy jak niemiecką armię na Moskwę.


Późne popołudnie, tego samego dnia.
Mieszam odrobinę śmietany z powidłami. Biorę kawałek buchty. Smakuje jak śmietana z powidłami i styropianem. Może jednak walnąć w to keczupem?
Przeżuwam smętnie los, który sam sobie zgotowałem zastanawiając się, jakim sposobem wpadł mi do łba pomysł, by to jednak odmrozić i zeżreć? Tfu...
...wiem! Wiem czego tu brakuje, jak delikatnie przebudować to wszystko, by miało sens!
Zgarniam buchty z talerza, wypieprzam wszystko do śmietnika i idę do Turasa na kebab.



Tak, to zdecydowanie dobry pomysł, już nawet pies mielony razem z budą będzie lepszy od wpieprzania tego połączenia starej buły, siary z gleborzuta i pianki izolacyjnej.

piątek, 4 lipca 2014

Nekrobuchty #1

No bo to jest tak: czasami Prawdziwy Samiec pozostawiony sam sobie ma jakieś zrywy, podczas których to sobie coś upiecze, ugotuje, czasami nawet jakieś warzywo wciągnie. Ale ogólnie - komu by się chciało ślęczeć godzinami nad garami gotując dla samego siebie?
Jedzie więc Prawdziwy Samiec przez tydzień na mrożonkach wszelakich, czasami tylko porywając się na coś ambitniejszego jak np frytki, czy kiełbasa z patelni.
Tak. Nastąpił okres gastronomicznej posuchy, podczas którego jedyna okazja do upichcenia czegoś, to próba zabłyśnięcia przed jakąś Łanią Powabną zdolnościami gastronomicznymi. Chociaż... z drugiej strony coraz bliższa memu sercu jest teoria, wg której można zaoszczędzić sporo czasu wymaganego przez gotowanie, umieszczając tabletkę gwałtu w hot-dogu z Ikei. Też działa.
Tzn podobno działa, słyszałem od kogoś.

******

Piątkowy poranek.
Staję przed lodówką, rozdziawiam jej paszczę zerkając do środka. Ewidentnie wypadałoby zrobić jakieś zakupy. Poza kilkoma słoikami z dżemem, sześcioma jajkami i długim, zielonym czymś co albo jest szczypiorkiem albo było kiedyś kabanosami - ogólnie bieda. Wybieram więc bramkę nr 2: otwieram zamrażarkę. Po prawej mrożona końska noga, wybite zęby Rudego Ciula, coś w plastikowym pudełku czego wolę nie dotykać i... o... W rogu wciśnięty jest jakiś dziwny worek!
Dobieram się do dziadostwa - tak jest! Oto i mamy obiad na dziś! Zrobimy sobie obiadek na słodko. W zasadzie nie mam pojęcia, czy kluski na parze można mrozić, ale skoro już zamarzły, to i odmarzną.
Niepokoi tylko jedna rzecz: data przydatności do spożycia.



Ja rozumiem, że w momencie, gdyby nie było to wszystko mrożone, musiałbym się przejmować faktem, że buchty są ponad 2.5 roku po terminie, ale skoro były zamrożone, to chyba powinny być jadalne?
Zerkam w stronę wc. W razie czego godzinę po obiedzie nie będę się oddalał od toalety dalej jak na 10 metrów. I na wszelki wypadek wyłożę w mieszkaniu podłogi gazetami.

Nóż w dłoń, otwieramy tę Puszkę Pandory!


Dobra, ja tam się nie znam. Niby mam kucharza w papierach, niby coś tam powinienem wiedzieć o gotowaniu, ale ogólnie z wiedzą i praktyką kiepsko. Nie ma więc szans bym wydumał, skąd w paczce z kluskami wzięło się u licha tyle lodu?



Paczka była szczelna - wiem bo sprawdzałem. Woda o ile pamiętam żadna w niej nie pływała. Może tak jak człowiek na starość traci włosy, tak kluski tracą wodę? Albo miały słaby pęcherz czy coś?
Nie no, bez sensu...

Wącham jeszcze na wszelki wypadek przyszły obiad, pachnie w miarę ok. Coś jakby pomiędzy lodem, kawałkiem blachy, a starą pizzą. E tam, w razie czego jebnie się keczupem i będzie git.
Kluski na sitko, niech odmarzają, dupsko do roboty.



Muszę wygospodarować trochę wolnego czasu w pracy, na wszelki wypadek wypadałoby spisać testament. Ewentualnie mogę jeszcze poszukać korka z Kadarki. I kupić jakąś prasę do WC gdyby miało się trafić dłuższe posiedzenie.

Tak... dziś będzie dzień gastro-nekro-hardcora!

czwartek, 3 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: Gumiczor i piłkarzyki.

Wieczór. Zalegamy przed TV obserwując, jak jedenastu spoconych facetów z jedną piłką ucieka przed innymi jedenastoma facetami. Pasjonujące.
W zasadzie nie wiem kto z kim i o co gra, nie mam też pojęcia, dlaczego jeden koleś co chwilę pryska pianką do golenia na trawę. Może sugeruje swojej drugiej połowie żeby przystrzygła... trawniczek? Kto ich tam wie. Najważniejsze, że co jakiś czas zdarzają się godne uwagi atrakcje: tu kopniaczek w twarz, tam jakieś rozdeptanko, chwilę wcześniej rączusia złamana, a teraz but odbity na licu. Ach... Mogliby jeszcze raz wpuścić na boisko tego, co to gryzie przeciwników, gra znów nabrałaby kolorów! Prawie jak na Krav!

Moszczę się przyjmując wygodniejszą pozę, starając się jednocześnie nie chrapnąć, nie sapnąć, nie pierdnąć. Totalna partyzantka. Jestem w tymi mistrzem. Lewa powieka delikatnie opada w dół, prawa jeszcze walczy, strumyczek śliny zdradziecko kieruje się z wnętrza twarzy w stronę lewego kącika ust. Opada i prawa powieka, przysypiam...

...na łączce górskiej, strumyczkiem przecinanej, na łączce górskiej w słońcu skąpanej, cycata pastereczka owieczek pilnuje. Spragniona niewiasta unosi do ust...

- No i koniec meczu! - okrzyk bezceremonialnie wyrywa mnie z dobrze znanego mi snu.

Otwieram oczy i zdezorientowany wlepiam ślepia w TV. Faktycznie, zamiast stada spoconych pacjentów, mamy jakieś dwie panie w stu.. a, nie, przepraszam, dwóch panów w studiu telewizyjnym. Ten po prawej pyta o coś tego po lewej, ten po lewej udaje, że zna się na tym o czym mówi, ten z prawej znów udaje, że interesuje go odpowiedź tego z lewej... zupełnie jakbym widział siebie dyskutującego z xNzŻ o doborze kolorów przy tworzeniu kreacji dla Rudego Ciula.

Przyglądam się temu po lewej. Gęba jakby znana. Nie, pić z nim nie piłem, do szkoły też nie chodziłem, ale jakby tak... gdzieś go już widziałem...

- co to w ogóle za koleś?! Pada gdzieś z boku pytanie.

Ha! Wiem! Teraz zabłysnę intelektem i znajomością tematu, przypomniało mi się! Biorę głęboki wdech i z prędkością karabiny maszynowego wystrzeliwuję z siebie wiedzę:

- ten koleś gra w M jak miłość, ma tam postać takiego ruchacza, co to nie chciał nigdy pracować i właził na wszystko co się rusza, ale zakochał się później w jednej panience której uratował życie, której siostra chciała się z nim ten teges i nie przyznała się siostrze i...
- ...ja bardzo PRZEPRASZAM - brutalnie zostaje przerwany mój wywód - ale że niby co ty oglądasz?!?!? Ja nawet nie wiem co to za pacjent, a ty mi opowiadasz o jego roli w jakimś gównianym serialu dla starych bab?!?!
- e.... - szukam argumentów, ale ewidentnie jestem w dupie - no bo xNzŻ oglądała to czasami i ja rzuciłem okiem, to znaczy, teges, przy okazji słyszałem co się dzieje i jakoś tak mi się skojarzyło...

...a zresztą, w dupie to mam. To, że jakiegoś waginosceptyka w TV rozpoznałem, to nie powód by robić raban jakbym co najmniej zeżarł ostatnią paczkę kabanosów. Biorę więc bibułkę, filtr, leniwie zaczynam skręcać papierosa. Gdzieś obok nadal leje się potok słów, więc skręcam dodatkową fajkę. Najważniejsze, żeby czymś skutecznie zatkać dziób. Wtedy i cisza jest i spokój, a może i nawet będzie okazja by znów tajniacko przyciąć komara...

******

PS. zobacz, jak mi dynda Gumiczor!


wtorek, 1 lipca 2014

Pół żartem, pół serio: wygnij mnie, Maleńka!

Jak to pewnego dnia stwierdził szaman kitlem zdobiony, nadeszła pora by palec wziąć i rozruszać bo: chyba się już zrosło - to raz. Dwa: wypadałoby leczenie zakończyć, a trzy - jakoś tak niereprezentacyjnie to wszystko wygląda z tymi siniakami, krwiakami, grudkami i zgrubieniami. Dostałem tym sposobem odpowiednie skierowanie na zabiegi, by nasza kochana służba zdrowia mogła przywrócić mnie do wersji w pełni sprawnej.
Nie wiedzieć czemu, lekarz zapomniał poinformować o jednym: najlepiej będzie od razu skierowanie skręcić w ciaśniutki rulonik, bowiem papier w tej formie najłatwiej wsadzić sobie w dupę. A tam właśnie można lokować wszelkie dokumenty mające sprawić, że odprowadzane przez lata składki na ubezpieczenie zdrowotne zamienią się w czyn - znaczy się rehabilitację.

Po milionie telefonów do wszystkich okolicznych placówek zdrowia, poddaję się. Wykręcam numer znajomego...
- Cześć. Nadal robisz jako rehabilitant tam gdzie robiłeś?
- Tak.
- Można u Was robić krio i ćwiczenia prywatnie?
- Tak, wpadaj w poniedziałek po pracy.

Lżejszy o solidny kawał grosza  wpadam kilka dni później do ośrodka, w którym sinozielony szpon ma zostać przekształcony w działające zwieńczenie kończyny chwytnej lewej. Wchodzę. Jakimś magicznym sposobem miejsce nie ciągnie średniowieczem, nawet nie PRL`em. Mało tego: jest nawet miło: tu kanapy, tam telewizor, obok rejestracja a w rejestracji... oooooooo, Maleńka, dałbym Ci powyginać niejedną kończynę...
Podchodzę krokiem samczym do lady, pusząc się niczym kogut na widok nowej kury w stadzie. Rzucam okiem na wplątane w kitle pracownice, wybieram tą, która ma największe... najwięcej miejsca na przyczepienie tabliczki z imieniem, po czym zalotnie obniżając głos przemawiam:
- dzień dobry, moje nazwisko xyz, jestem umówiony dziś na zabiegi.
Niewiasta pochyla się nad zapiskami, ale jak się pochyyyyla... ocieram szybko ślinę skapującą z ust i czekam na moment, gdy któraś z łań rehabilitacyjnych zabierze mnie do pokoiku by zziębić me rozpalone ciało, by złapać kończynę tą i tamtą, by pociągnąć, pomasować i pomiziać na koniec, a może nawet jeśli będę grzeczny to pozwoli mi na...
- zaraz przyjdzie do pana rehabilitant - przerywa potok myśli recepcjonistka.

Rehabilitant? No nic, przyjdzie kolega, pewnie pogadamy chwilę, po czym pośle mnie do którejś z dziewczyn, za parawanik, hue hue hue.

- O, cześć! - słyszę głos znajomego - dawaj za mną, zaczynamy od razu!
No zaraz zaraz, jak to zaczynamy? Znaczy się Ty i ja? Dwóch facetów wyginających sobie końcówki? No nie no, a nie dałoby się żeby jednak żeby któraś z koleżanek czy coś?

Trafiamy za parawanik. Ja po prawej na kozetce, rehabilitant po lewej, obok nas wielka maszyna przypominająca przerośnięty odkurzacz. Ale rura jaka... normalnie tym jakby possał, to wysiorbłoby nawet kręgosłup! Daję grzecznie łapsko, rura zamiast ssać - zaczyna pluć jakimś zimnym dziadostwem. Zapytuję nieśmiało:

- Ty będziesz mi robił ćwiczenia?
- Tak, ja.

Zerkam z żalem w stronę parawanu, za którym przechadza się ta od dużych... dużego miejsca na tabliczkę. Nic to, mam być zdrowy, to muszę pocierpieć. Ale może w sumie nie będzie źle: teraz ta dmuchawa z zimnem, później może jakaś fajeczka, obok jest biedronka to może by po jakieś piwko skoczyć, winko ewentualnie to i może koleżanka by się jakaś przysiadła...

- ...ożesz ty barbarzyńco w trzecie oko chędożony - prawie pada z mych ust pięć minut później.
Dziad jeden zakłamany kolega jego mać, zamiast przekazać mnie pod czułe skrzydła niewiast rehabilitacyjnych, dociska swoją lewicą moją dłoń do kozetki, a prawa robi coś, co stopniem bolesności przywodzi na myśl wyrywanie zębów przez odbyt...
- to tak ma być, że on tak dziwnie wygląda i boli? - pytam zaniepokojony.
- nie, boleć to dopiero będzie gdy zrobię - o tak...
- ... iiiiiiik.... o... kurwa...

Zdawać by się mogło, że mały palec to tak niewiele znacząca część organizmu. Wydawać się też może, że męska solidarność jednoznacznie określa pewne zachowania, jak np podsyłanie sobie koleżanek z pracy, czy załatwianie rehabilitacji u tych bardziej wyposa... wykształconych. Ale kutfa nie. Nie tym razem.
Zdrada powiadam, zdrada pełną gębą!
Zamiast rehabilitacyjnej sielanki - ból i cierpienie. Zamiast smukłych, niewieścich dłoni - sadystyczne męskie łapska. Strach pomyśleć co kto i w czym by mi wyginał, gdyby chodziło o kość ogonową!
Auć...