poniedziałek, 28 lutego 2011
Koty to wredne ciule.
sobota, 26 lutego 2011
Krzywda się dzieje!
piątek, 25 lutego 2011
Wpis seksistowski
Pierwiastek żeński
piątek, 18 lutego 2011
hoł hoł hoł, dzyń dzyń cyc.
Spadł śniego jego mać. Szarobiały kołderka przykryła chodniki, ulice, dachy. I nadal przykrywa mniej lub bardziej osłonięte głowy przechodniów słodko rozjeżdzających się na zmarzniętej skorupie pokrywającej chodnik. Nic tak nie pobudza, jak wsłuchwiania się w radosne 'urwał nać!' dobiegające zewsząd. Przynajmniej wiem, że nie tylko ja rozpoczynam ten dzień z niesamowitą energią do życia ;)
A mogło być tak pięknie. Wyobraźcie sobie, że zamiast śniegu - z nieba spadają cycki. Zależnie od obfitości opadów: cycki małe, cycki duże, a w przypadku cycko-śnieżyco-zamieci - gigantyczne bimbały. O ile więcej by wtedy było radości na świecie! Jakże chętnie ojcowie by wtedy brali dzieci na cyc-sanki, tarzali się z potomkami w cyc-śniegu, rzucali cyc-kulkami i skakali z dziećmi po cyc-zaspach. Nawet i od-cyc-śnieżanie samochodu sprawiałoby frajdę człowiekowi! Wychodzisz w cyc-zimie z domu, podchodzisz do auta, a tu witają Cię na szybie zmarznięte cycki ze stojącymi sutkami. Sama rozkosz! Wtedy zamiast kląć pod nosem - radośnie zabierzesz się za od-cyc-śnieżanie używając dłoni lewej, prawej dłoni, obu dłoni jednocześnie, a jeśli kogoś najdzie ochota - nawet i twarzy! Cóż za cyc-rozkosz!
Zejdźmy jednak na ziemie... Chwyćmy skrobaczkę w dłoń i zeskrobujmy przymarznięte, śnieżne dziadostwo dzielnie trzymające się szyby. Nie ma cyc-opadów. Jedyne co może być, to wielki penis narysowany palcem na szybie przez jakiegoś gimnazjalistę o twarzy niezmąconej myśleniem.
czwartek, 17 lutego 2011
WcWiFi
30 lat - czas start.
Szczerze powiedziawszy kieliszka brak, a wino pociągam z gwinta, jednak starając się wyjść na inteligentnego faceta, pominę rozwinięcie tego wątku.
- Ma być takie jasne, bo po czerwonym i ciężkim to mi się cofie.
Tia, zawsze miałem niezwykle wysublimowane poczucie humoru. Szczególnie przy kolejnym browarze, gdy hamulce pozostawiam gdzieś pod ścianą, zaraz obok zrzuconego nadmiaru piwa.
Amen.
Pożarłem więc kolację. Nie to, że zwykłem jadać kolację jedynie z okazji urodzin - zdarza mi się dość często spożywać pokarmy wieczorową porą. I nie to, że się chwalę. Zjadłem i tyle. Wygrałem nierówną walkę z rybą, ziemniakiem i sałatką. Ich troje na mnie. I w zasadzie jest to jedyny sukces dzisiejszego dnia. O ile ryba nie okaże się kotem, który stanie mi w poprzek w przełyku.